sobota, 20 listopada 2010

Czarny poniedziałek w Laayoune

Biała willa stała wśród lekko przywiędłych roślin, trawnik wyglądał jakby był niepodlewany o dzień zbyt długo. Niektóre z drzew zdawały się podobne do palm. Sam budynek pod maską dystyngowanej elegancji krył ślady powolnego niszczenia: pod okapem dachu gdzieniegdzie odłaziła farba, ceramika schodów miejscami była obtłuczona. Brakowało tylko dźwięku cykad w zbyt parnym powietrzu.

Widywałem w Indiach, Pakistanie wiele takich kolonialnych willi, w których zastygł czas rządów brytyjskich. Bezruch tropików przepełniony atmosferą powolnego rozkładu. Ta willa jednak stała na warszawskim Mokotowie i mieściła w sobie ambasadę Jemenu.

Na pukanie do drzwi nikt nie odpowiedział. Pchnąłem je i z kuchni ulokowanej na końcu korytarza doszły mnie odgłosy rozmowy. W środku dwóch Jemeńczyków dyskutowało z sekretarką, niegdyś zapewne wielkiej urody, nadal jednak wyróżniającej się klasą makijażu i ubioru. Innych śladów życia w ambasadzie nie było.

Sekretarka, starająca się zachować pozory przyjętego protokołu, zapytała mnie o cel wizyty – złożenie podania o wizę – a następnie zaprosiła do jednego z pomieszczeń mówiąc: „Konsul zaraz Pana przyjmie”. Pokój, dość obszerny, był w zasadzie pusty. Pod jedną ścianą biurko, pozbawione jakichkolwiek przedmiotów. Pod drugą skórzana kanapa i dwa fotele, pokryte nieznaczną warstwą brudu, z kilkoma wypalonymi dziurami, pewnie od papierosów. Na ścianach – od dość dawna nie odmalowywanych – jedynie dwie rzeczy: portret, niewątpliwie jemeńskiego prezydenta, i kalendarz, taki z okienkiem do zaznaczania bieżącej daty, czego jednak zaprzestano dwa miesiące wcześniej. Po kilkunastu minutach oczekiwania sekretarka wraca: „Konsul niestety nie może Pana dzisiaj przyjąć, proszę mi przekazać dokumenty”.

Reminiscencje postkolonialnych urzędów i postkolonialnej biurokracji.

Wizja jednak odpływa w dal, niknie. Wiza jemeńska nie przychodzi na czas. Jedziemy do Maroka.

****
Po przyjeździe czytamy w gazetach o sytuacji w Saharze Zachodniej, trwają przygotowania do 35. rocznicy Zielonego Marszu, kiedy to król Hasan II przejął od upadającego reżimu frankistowskiego ten pustynny pas wybrzeża. Prasa pisze o usunięciu z Maroka dziennikarzy Al-Jazeery, którzy emitując rozmowę z szefem separatystów zachodniosaharyjskich z Polisario „podważyli integralność terytorialną Królestwa”; o kolejnych rundach niekończących się negocjacji władz z przedstawicielami Polisario toczonych w podnowojorskim Manhasset i przede wszystkim o miasteczku namiotowym Gdeim Izik, na obrzeżach Laayoune, stolicy Sahary Zachodniej. Założono je w proteście przeciwko brakom w polityce społecznej władz – złym warunkom życia, nierównościom w dostępie do służby zdrowia, usług publicznych, jak prąd czy ważna na pustyni woda. Ludzie domagają się pracy, żądają bardziej energicznego zwalczania korupcji, która opanowała liczne w tym regionie Maroka programy pomocowe. Tematyka niby socjalna, ale gdzieś w podtekście, na drugim planie czai się kwestia separatyzmu.

Rankiem ósmego listopada, dwa dni po rocznicy Zielonego Marszu, dojeżdżamy do rogatek Laayoune. Nad miastem unosi się kilka słupów dymu. Może to jakieś zakłady przemysłowe (region jest bogaty w fosforyty i kto wie, jak wygląda technologia ich przerobu?), może opalają tu coś węglem? Na rogatkach kontrola policyjna jednak bardziej pobieżna niż zazwyczaj w Maroku.

Szukając głównej ulicy chwilę jeździmy po mieście. Na jednym ze skrzyżowań wszyscy zjeżdżają w boczną ulicę, z przodu coś jakby się pali, jakby płonął pojemnik ze śmieciami. Postanawiamy, udając „niezorientowanych turystów”, pojechać do przodu. To nie palący się pojemnik ze śmieciami, a jeśli już, to taki, który ktoś specjalnie podpalił. Do tego kilka trudno rozpoznawalnych przedmiotów – razem tworzą zaczątek prymitywnej barykady.

Dojeżdżamy do głównej ulicy. Ludzie przemieszczają się nerwowo, pospiesznie, dużo młodych mężczyzn, niekiedy w niewielkich grupkach, kobiet prawie nie widać. Kilka policyjnych furgonetek stoi wzdłuż ulicy. Kawiarnie jednak otwarte. Parkujemy i pijąc szybką kawę widzimy, że niektóre grupki są zmotoryzowane: pięciu/sześciu młodzieńców krąży w samochodzie zatrzymując się to tu, to tam. Czasem ktoś wysiądzie, ktoś dołączy. W kawiarni wszyscy rozmawiają przez komórki. Kończymy kawę i ruszamy na spacer.

Idziemy dwieście metrów – poza kawiarniami w zasadzie wszystkie sklepy zamknięte. Młodzian z jeden z grupek mówi: „Dalej nie idźcie, tam jest niebezpiecznie”. Jednak i jego grupa, i kilka innych ciągnie w tamtą stronę. My też. Ulica zakręca. Tłum wyraźnie większy, ponad stuosobowy. Znad jednej z przecznic unosi się dym. Podchodzimy do skrzyżowania. W przecznicy widać kordon policji, za nim płonie budynek. Co chwila kilku harcowników podbiega w stronę kordonu, policjanci ruszają naprzód, po chwili jednak, zdając sobie sprawę z mizerii swoich sił, wycofują się pod broniony obiekt. „To siedziba telewizji" – tłumaczy jeden z demonstrantów, w średnim wieku, może jakiś aktywista, organizator? – "Oni same kłamstwa opowiadali. Tu trwa marokańska okupacja. Dziś w nocy zlikwidowano miasteczko namiotowe. To jest kolejna wojna o niepodległość Sahary Zachodniej.”

Boczną ulicą wracamy do samochodu. Główna już jest zablokowana.

W kawiarni, gdzie przed chwilą piliśmy kawę, kelner pospiesznie składa stoliki. Skrzyżowanie zajęte jest przez liczny oddział policji. Nie przepuszczają ludzi na drugą stronę. Do samochodu udaje nam się wrócić po krótkiej rozmowie z jednym z policjantów. Bycie cudzoziemcami pewnie pomaga.

Chwilę jeździmy po mieście. Nad miastem krążą co najmniej dwa helikoptery. Barykady częstsze, solidniejsze. Kilka ulic całkiem nieprzejezdnych. Grupki mężczyzn na skrzyżowaniach – ni to gapiów, ni to uczestników – także liczniejsze. Zagadujemy jedną z nich: „Tam nie jedźcie” – tyle nam mówią, wskazując jedną z ulic. „Dlaczego?”. „Po prostu nie jedźcie”, jakby nie za bardzo chcieli rozmawiać. Atmosfera niepewności, niepokoju, lęku zaczyna nam się udzielać. Z drugiej strony ciekawość, chęć pogapienia się, jak u miejscowych.

Parkujemy w innym rejonie miasta. Chyba spokojniejszym, bo kawiarnie nadal otwarte. Pytamy: „Co się tu dzieje?”. „A, to zwykłe zamieszki socjalne, jak we Francji, czy Belgii. Młodzież po prostu buntuje się przeciw brakowi pracy”. Na widok przelatującego śmigłowca ludzie wymieniają między sobą „muchabarat” [„tajna policja”].

Idziemy w kierunku placu, przez który maszeruje liczna grupa z marokańskim flagami skandując coś zawzięcie. Ktoś z flagą na plecach przejeżdża na motocyklu.

Na placu stoją gapie. Znów udając naiwnych turystów pytamy: „O co tu chodzi?”. Gapie udają, że nie znają francuskiego. Mój towarzysz próbuje po arabsku. Odpowiedzi zdawkowe, gapie wyglądają jakby chcieli udać, że i arabskiego nie znają.

Z placu rozległa perspektywa. Na końcu opadającej w dół głównej alei miasta widać unoszące się dymy, we mgle jakby zamieszki. Z jednej strony ulicy, w pewnej oddali, buchające płomienie. Z drugiej, nieco bliżej, bilbord z okazji rocznicy Zielonego Marszu, z portretem króla. W dół aleją idzie nieliczny kordon policji, za nim maszeruje pochód ludzi z marokańskimi flagami. Piękny kadr. Postanawiam zaryzykować i pytam jednego z podoficerów, czy można zrobić zdjęcie. Przyzwalająco wzrusza ramionami. Mój współtowarzysz wyjmuje aparat, wchodzi na murek, szykuje się do ujęcia.

Nagle rusza na nas tłum. Cywile, policjanci. Szarpanina. Nie wiadomo, kto tak naprawdę tu rządzi. Policja wyraźnie nie kontroluje sytuacji, nie wie co robić. A może cywile, to tajniacy w mundurach? Bo to jeden z nich wyrywa aparat, zabiera kartę pamięci, baterie. Ale to policjant krzyczy „Go!” ["Won!"]. Strach.

Chwilę jeszcze krążymy samochodem po mieście. Potem wyjeżdżamy w kierunku Marsa, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów osady portowej. Po drodze wielkie zakłady przeróbki fosforytów – spokój całkowity.

W Marsa do miasta nie uda się nam wjechać. Mijamy je obwodnicą, każda ulica w stronę centrum zablokowana płonącą barykadą. Palą się też budynki, zamieszki w pełnej okazałości. Policji nie widać. W jednym miejscu nawet obwodnica częściowo zablokowana.

Bierzemy autostopowicza. Na pytanie: „Co się dzieje?” reaguje, jakby w ogóle nic nie zauważył, albo jakby to był zwyczajny przebieg poniedziałkowego przedpołudnia. W końcu z ociąganiem mówi, że on nic nie wie.

Dwieście kilometrów pustyni. Wjeżdżamy do kolejnego miasta – Boujdour. Spokój, atmosfera beztroski. Sklepy pootwieranie, głównym deptakiem spacerują kobiety z dziećmi. Mój towarzysz mówi, że czytał w gazecie, iż tu też próbowano rozstawić miasteczko protestacyjne. Było tego raptem kilka namiotów i protestujący po paru dniach zrezygnowali.

Jedziemy przez kolejne trzysta kilometrów pustki (piękne krajobrazy). Dakhla – ostatnie miasto przed granicą mauretańską (do niej jeszcze kolejne trzysta kilometrów). Znów spokój, beztroska, nad zatoką unoszą się kitesurferzy, dla mnie nowość – pierwszy raz widzę skrzyżowanie deski surfingowej z paralotnią. Warunki chyba bardzo dobre – ujście szerokiej doliny daje mocne wiatry, zatoka chroni od fal. Gdyby nie dystans pięciuset kilometrów możnaby napisać – paralotnie nad dymami.

Po drodze widzimy efekty programów rządowych dla Sahary Zachodniej, także tych mniej udanych. Rządki równo ustawionych domków, wszędzie starannie podciągnięty prąd. Tylko domki puste – nikt w nich nie mieszka. W jednym miejscu ruchome wydmy zasypały nawet linię wysokiego napięcia. Aura opuszczenia i bezsensu. Tak musiałyby wyglądać wielkie budowy komunizmu na Saharze.

Następnego dnia, w środę, dziesiątego, wracamy do Laayoune. Przyjeżdżamy po zmroku, w Marsa z obwodnicy miasto widzimy niewyraźne, jakiś ruch jest, ale jego charakter niejasny. Do Laayoune nie decydujemy się w nocą wjeżdżać. Śpimy pod miastem, w samochodzie, na tle rzęsiście oświetlonych wielkich zakładów fosforytowych. Późno w nocy widzę światła kolumny pojazdów wojskowych jadących w kierunku Marsa.

Rano najpierw objeżdżamy Marsa. Miasto bardzo biedne – samochodów mało, czy to w ruchu, czy zaparkowanych, wiele przecznic bez jakiejkolwiek nawierzchni, sklepy skromniutkie. Na ulicach kilka nierozebranych barykad, trochę wypalonych wraków, w tym dwie cysterny, jeden spalony budynek, z dużymi antenami satelitarnymi na dachu, może znów telewizja, może policja? Jedna z ulic nadal zatarasowana całkowicie, w jednym miejscu silny oddział policji. Jedziemy do Laayoune.

Tam kawiarnie otwarte, sklepy jednak nie. Pod jedyną czynną piekarnią spora kolejka. Atmosfera stężała, naprężona. Jedziemy przez miasto główną aleją, tą której nie dane nam było sfotografować. Krajobraz „jak po wojnie”. Miasto spacyfikowane. Zdemolowane sklepy, wypalone budynki, powyrywane z trzewiami bankomaty, poprzewracane latarnie. Wszędzie potłuczone szkło. Liczne spalone wraki – samochody osobowe, pojazdy wojskowe, nawet jedna koparka. Wielka mobilizacja siły, pewnie po części na pokaz. Liczne formacje: niebieskie furgonetki policji, ciemniejsze żandarmerii, zielone transportery wojska, na biało bezosobowe „bezpieczeństwo”, do tego „siły odwodowe” (nazwa brzmi jak nasze ZOMO). Wszędzie grupami po kilkanaście pojazdów, w jednym miejscu aleja zamknięta, pojazdów kilka setek, funkcjonariuszy pewnie ponad tysiąc. Ruch skierowany objazdem.

Dojeżdżamy do rogatek. Bardzo wnikliwa kontrola. Nim nas puszczą przyjeżdża ważniejszy funkcjonariusz, cywil, w luksusowej terenówce z kierowcą (to pewnie rzeczony „muchabarat”). Chwilę rozmawia z posterunkowymi, ogląda nasze paszporty, w końcu pada „Il n’y a rien ici” [nic tu nie ma].

Przy drodze, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się obóz Gdeim Izik, kolejne wielkie zgrupowanie wojska i policji i resztki kamiennych zapór sypanych na drodze. Śladów samego miasteczka namiotowego jednak nie widać. Kręcą się niby buldożery, ale zajęte chyba wydobyciem fosforytów.

Jeszcze przejeżdżamy przez Smarę (znów spokój, ale kontrola na rogatkach bardzo wnikliwa) i wyjeżdżamy z Sahary Zachodniej.

Czas pospiesznej lektury gazet i porządkowania myśli.

****
Gazety krzyczą nagłówkami: „stoją za tym obce, algierskie siły", „znani kryminaliści, bandyci, prowokatorzy", „słuszna reakcja władz", „potępiamy wandalizm z całą stanowczością ", „polityczna instrumentalizacja protestów przez wiadome obce siły", „próba nadużycia procesu demokratyzacji", „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" i wreszcie „mobilizacja za JW Królem". Język brzmi znajomo. Pod tymi tytułami kryją się jednak czasem wiadomości bardziej obiektywne i komentarze niekoniecznie bezkrytyczne.







Zamieszki – jak rekonstruujemy – wybuchły po opróżnieniu miasteczka namiotowego wczesnym rankiem w poniedziałek. Jak to się odbyło, trudno jednak osądzić. Zdaniem Polisario siłowo, według władz protestujący byli gotowi dobrowolnie opuścić obóz po pospiesznym spełnieniu ich postulatów (zapewnieniu im działek ziemi i zagwarantowania zatrudnienia, tj. fikcyjnych etatów – skromna pensja bez obowiązku stawiania się do pracy), jednak wychodzenie z miasteczka zmieniło w starcia między wojskiem, a tą częścią protestujących, którzy nie chcieli go opuścić, siłą przy tym zatrzymując w nim tych, którzy chcieli to zrobić.

Władze informują o 11 zabitych funkcjonariuszach aparatu państwowego (jedna z bardziej niezależnych gazet pyta: „rozumiemy, że nasze wojsko jest tak karne, że zawsze przestrzega rozkazów nieużywania broni wobec protestujących, ale żeby nie strzelać w obronie własnej?”), Polsario mówi o takiej samej liczbie zabitych wśród protestujących, plus setkach rannych i zaginionych.

Jednak to władze, już po naszym powrocie do Polski, podadzą listę nazwisk oraz pokażą zdjęcia z zamieszek, w tym scen zabijania (dla zainteresowanych do ściągnięcia z YouTube; ja materiałów policyjnych nie będę zamieszczał). Także misja Human Rights Watch potwierdza raczej wersję rządową.

Uczymy się kontekstów:

- o napływie migrantów z północnego Maroka do Sahary Zachodniej (by zmienić równowagę ludnościową przed spodziewanym referendum, jak twierdzi Polisario); wszyscy podwożeni przez nas rybacy byli z północy (Maroko, potęga sardynkowa, stawia na Saharze na dalszy rozwój rybołówstwa); w Laayoune palono więc sklepy tych z północy, potem – w odwecie – tych z Sahary;

- o wiosennej fali powrotów z algierskiego Tindouf, gdzie znajduje się kwatera główna Polisario i obóz uchodźców z Sahary; wiele osób, w tym młodych mężczyzn, w ramach odprężenia wróciło stamtąd bez większej kontroli; według prasy, brali oni udział w zamieszkach;

- o pozyskanych przez władze szejkach plemion saharyjskich;

- o kolejnym złym, obok Algierii – Hiszpanii; do Laayoune nie wpuszczono hiszpańskich dziennikarzy, a z tymi przebywającymi już w Maroko miała miejsce przepychanka w trakcie rozprawy jednego z saharyjskich działaczy w sądzie w Casablance (co to za kraj, który ma na pieńku z swoimi oboma sąsiadami...);

- o zamieszkach w Sidi Ifni w 2008, czysto socjalnych, gdzie protestujący wytargowali liczne przywileje dla swojego miasta, w tym awans do statusu prowincji, co dało – wedle słów właścicielki jednego z tamtejszych hoteli – wymierne korzyści.

Wracają stłumione emocje. Mieszanina ciekawości i lęku, udzielający się od ludności miejscowej niepokój. Pytania: „co mamy robić?”, „co tu po nas?”, „czy mamy bawić się w reporterów wojennych?”. Przecież nigdy nie czułem takiego powołania. Ale z drugiej strony – taka okazja …

Strach – czy przypadkiem jako ten obcy, nieznający niepisanych reguł gry i splotów lokalnego kontekstu, nie wpakuję się tam gdzie nie trzeba i nie dostanę omyłkowo (albo i celowo) kamieniem, lub pałką, w łeb.

Ciekawsze było jednak uczucie przewidywalności, że to już gdzieś było, zdarzyło się, jak nie tak samo, to podobnie. Widziałem zbliżone konflikty, choć akurat nie w takiej eskalacji w Kaszmirze, w Kurdystanie.

Poczucie przewidywalności wypowiedzi. Uczestnicy zamieszek: „jesteśmy opresjonowani, to walka o słuszną sprawę"; druga strona: „to warcholstwo, niszczą miasto, atakują policję, wraża inspiracja, przede wszystkim trzeba zaprowadzić porządek, tak nie można rozmawiać, przecież tyle od nas dostają".

Nawet jeśli „atakowali państwo” - jak chce wersja oficjalna, to w końcu mogą i buntować się, i atakować policję, i palić urzędy – skoro, jak chce wersja przeciwna, walczą z okupantem. A więc nieuchronność stronniczości i łatwość popadnięcia w ekstatyczny zachwyt bojownikami o wolność.

W końcu, przekonanie o niemożności rozsądzenia, zrozumienia, kto ma słuszność, zmierzenia, zważenia racji. Gdyby to było możliwe, gdyby te racje były przystawalne, nie byłoby przecież zamieszek. Wrażenie dwóch nieprzekładalnych wersji, dwóch przeciwstawnych narracji, których nie da się ze sobą zespolić.

Zdjęcia: cascad317.skyrock.com, saharawiwomen.blogspot.com, własnych, z powodów opisanych powyżej, niestety nie ma.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Eid Mubarak

Po pierwsze zatem - Wesołych Świąt.

Po drugie – jeśli ktoś jeszcze nie zorganizował się z ofiarą, to polecam http://www.muslimaid.org/.

A po trzecie – wkrótce, inszallah, zamieszczę coś więcej, bom właśnie wrócił do kraju i – jak tylko znajdę czas między pracą i świętami – to siadam do opisywania com tam widział za granicą tym razem.

niedziela, 24 października 2010

z zapisków kinomana

Niedawno skończył się Warszawski Festiwal Filmowy (mieli tam nawet jury ekumeniczne, ksiądz pastor i rabin chyba – ej, ej czy kogoś wam tu nie brakuje?). Ja w temacie bloga widziałem, co następuje, więc sam sobie też pooceniam.

AMERYKA-POLITYKA, CZYLI CIEKAWE OBRAZKI ZE ŚWIATA

The Taqwacores (reż. Eyad Zahra), Taqwacore: narodziny islamskiego punka (reż. Omar Majeed).

Kiedy kilka lat temu przeczytałem o powieści „The Taqwacores” Michaela Muhammada Knighta (samej książki w necie znalazłem jedynie fragment), to google pod hasłem punk + islam wypluwał jedynie – całkiem odlotowe zresztą – nagranie włoskiej kapeli CCCP Fedeli alla Linea. Jak na wiosnę tego roku wróciłem do tematu, znalazłem dwa filmy i oba trafiły do Warszawy na festiwal!

Ale co to jest Taqwacore? Michael Knight trafia z amerykańskiej „trudnej rodziny” do pobliskiego meczetu i oczarowany ciepłem i otwartością zostaje muzułmaninem. Jedzie do Pakistanu „studiować islam”, ale odrzuca go twardogłowa jednowymiarowość, na którą tam trafia. Wraca, przystaje do punków. Pisze „The Taqwacores”, jako „pożegnanie z Islamem” – to obraz takiego islamu, jaki mógłby, powinien być - ale jakiego nie ma; mix punka i islamu, wizja domu, gdzieś w zapuszczonej dzielnicy Bostonu czy Filadelfii, zaludnionego przez zbuntowanych mułłów, odjechanych szejków, ajatollahów z irokezami i upalonych imamów.

Gdy książka wychodzi w jakimś punkowym zinie (potem dystrybucją zajęło się wydawnictwo samego Jello Biafry), do Knighta zaczynają trafiać maile: „To gdzie jest ten dom? Ja też jestem muzułmańskim punkowcem, ale jestem u siebie w Austin, Huston, Chicago sam.” Inna historia: „Byłem jedynym chłopakiem z południowej Azji w szkole, odmieńcem, punki też były tam takimi odrzuconymi odmieńcami i oni jedyni mnie zaakceptowali”.

I tak „The Taqwacores” stają się nie końcem, a początkiem historii. W ciągu kilku lat powstaje cały ruch hardcorowych muzułmanów (http://taqwacore.wordpress.com/), a Knight został jedną z bardziej intrygujących postaci amerykańskiego islamu, także dzięki innym swoim projektom (ciekawy wątek, którego tu nie czas eksplorować to „Standing Alone in Mecca” Asry Nomani).

Jeszcze kilka lat temu najmocniejsze, co znałem, to był pakistański zespół Junoon (szaleństwo), płyta Inqilab (rewolucja) oraz brytyjski Fun-Da-Mental. Dziś mamy całą punk-islamską scenę. Najbardziej znana ekipa to The Kominas z „hitem” „Sharia Law in the U.S.A.” na melodię (o ile w punku można mówić o melodii) „Anarchy in the UK”. Jest też punkowo-lesbijski Secret Trial Five (hit: "Hey Hey Guantanamo Bay"), a nawet At-Thawra (znów rewolucja), grająca „raicore”.

Beethoven to to nie jest (w moim odczuciu muzycznie ciekawy jest jedynie tylko inspirujący się tym gatunkiem Sagg Taqwacore Syndicate), ale muzułmańscy punkowcy starają się, drą mordy, szarpią druty i bardzo głośno krzyczą, że świat, i islam, powinien być inny niż jest. Ale bunt przeciw Ameryce i nawet bardziej muzułmańskiemu establishmentowi jest zdecydowanie autentyczny, świeży i ożywczy. A przy tym chłopaki (i dziewczyny) nieźle się bawią, co pewnie najważniejsze.

Doskonale ich rozumiem, bo sam za młodu punkrocka też słuchałem, na koncerty chodziłem (do Jarocina niestety nie dojechałem – mama zabroniła) i nadal mam całą szufladę pokątnie wydawanych kaset, do których niekiedy z sentymentem wracam. Zresztą chyba nie tylko ja – Piotr Ibrahim Kalwas pisze, jak za swych szczenięcych lat punkował chodząc przy tym w koszulce „Harakat-e Islami”. A i Włodi donosił o młodocianej fascynacji punkrockiem.

Z dwóch pokazanych filmów lepszy pierwszy (ten z „the” w tytule), fabuła na podstawie powieści Michaela Muhammada Knighta. Nie, nie lepszy, to najlepszy film niskobudżetowy, jaki od dawna widziałem. Świetna gra odtwórcy głównej roli – Bobby’ego Naderi’ego. Twarz wyrażająca nieustające zdziwienie, ale i zaciekawienie taqwacorowcami. "Zwykły chłopak", dzięki którego otwartości na freaków nawet ci, co nie czują do nich sympatii, mogą się z nimi zacząć utożsamiać.

Chcecie najbardziej odjechany wątek? Piątkowe kazanie o … paleniu „zioła”, na podstawie wersetów z Koranu o korzystaniu z darów Ziemi (niestety numerów wersetów nie spisałem ;-). Psychologicznie najtrudniejsze przy kręceniu według reżysera? Przygotowanie rekwizytu w postaci Koranu z wykreślonym wersetem 34 z sury Nisa.

Drugi film (ten bez „the” w tytule), dokument, narracyjnie pęknięty. Pierwsza część porywająca, kiedy przemalowany na zielono amerykański school bus z wypisaną stacją docelową „Taqwa” mknie przez Amerykę zbierając wszelkich punkowych szaleńców, by przyjechać na największą mainstreamową muzułmańską konwencję i spróbować wystąpić w programie artystycznym na scenie otwartej ku zachwycie młodzieży, niezrozumieniu rodziców i przerażeniu organizatorów.

To jednak fałszywa kulminacja, potem reżyser jedzie ze składem The Kominas i Michaelem Muhammadem Knightem do Pakistanu (dla którego to podróż sentymentalna) i film rozpływa się w nieskonkludowanych sekwencjach. Fajniej by było, gdyby reżyser bliżej pokazał zespoły, które wyruszyły z nim w pierwszej części na taqwacorową autobusową pielgrzymkę. Ale i tak Michael Muhammad Knight jest na tyle odjazdowy, ze przez te półtorej godziny z powodzeniem można go słuchać i oglądać.

Dwa – z pewnie z wielu – znaczeń ukrytych w tle. Mniejsze to migawki z wrestlingowego „starcia” Michaela Muhammada Knighta z Ibrahimem Hooperem, jednym z głównych amerykańskich działaczy muzułmańskich (wyzwany na pojedynek Hooper się nie stawił i w jego roli wystąpił jakiś dubler).

Większe to wątek szyicki. Któraś z taqwacorowych kapel nazywa się Vote Hezbollah, jeden z mieszkańców fikcyjnego punkowego domu to skin-szyita z wytatuowanym na piersiach bodaj „Karbala”, a w Pakistanie Michael Muhammad Knight bierze udział w tazije. Bo i szyizm, jak punk, to bunt przeciw opresji.

Kiedy opowiedziałem znajomemu tureckiemu studentowi o taqwacore, słuchał z szeroko otwartymi oczami i ustami, a następnie wstał mówiąc: „muszę to sobie ściągnąć”. Z dokumentu mam plakat, całkiem fajny wedle mojej żony, żałuję, że na fabule poskąpiłem i plakatu także nie kupiłem.

Amerykański Dżihadysta (reż. Mark Claywell). Biografia – całkiem odlotowa, ale jakby za mało na pełnometrażowy film dokumentalny (może lepiej było coś do telewizji?). Jest jednak kilka ładnych obrazków: czarny islam (korzenie bohatera), wojna w Libanie, czy jakże amerykańska miłość do broni palnej. Bohater brał zresztą udział chyba we wszystkich możliwych wojnach – Afganistan, Bośnia, gdzie dziś mieszka, wcześniej, jeszcze w armii amerykańskiej, Wietnam - ale to Bejrut najciekawiej pokazany.

Jednak „dżihadysta” w tytule jest coś na wyrost: jeździ kilka razy do roku do Stanów za pracą bez żadnych kłopotów (drobna sugestia w jednej ze scen – może nadal związany z Pentagonem?). Do tego drażniące swoją oczywistością przemowy ekspertów o tym, skąd się bierze terroryzm.

Jakby autorzy zamiast tego połączyli bohatera z jakąś inną biografią, bo ja wiem, amerykańskiego obywatela, który wstąpił np. do Tamilskich Tygrysów, albo do kolumbijskiego FARC-u, to nie byłoby wrażenia niewypełnionej szansy. Szczególnie, że i życiorysu swojego bohatera nie prześwietlili do końca.

Imperialiści są wśród nas (reż. Zeina Durra). Myślałem, że to, może nie do końca udana, satyra na powierzchowność multi-kulti, spotkanie kultur w tyglu wielkiego zachodniego miasta, spotkanie, które ogranicza sie do ekscytacji egzotycznym jedzeniem, obejrzenia spektaklu artysty z innego kontynentu, czy przelotnego romansu. No może z próbą zarysowania czegoś głębszego, prawdziwszego w tle.

Tymczasem po seansie pojawiła się reżyserka, by odpowiedzieć na pytania i okazało się, że to wszystko było na serio. Wygłosiła płomienna tyradę, że nie chciała zrobić filmu, który by walił polityką jak obuchem. A tymczasem odczytany na serio walił aż huczało.

Próbka: "Miałam przyjaciół, którzy byli bardzo prześladowani po 11 września. Mogli latać tylko pierwszą klasą, bo inaczej poddani by byli kontroli bezpieczeństwa". Gotów jestem poddać się pełnej kontroli bezpieczeństwa przy każdej podróży samolotem w zamian za lot pierwszą klasą. „Z systemem [kapitalistycznym] trzeba walczyć. Ja walczę sztuką.” Nic dodać nic ująć – ruszajmy więc budować celuloidowe barykady.

Może jednak taka polityzacja jest dziś właściwa. Przyniosła nie tylko entuzjazm publiczności (przynajmniej części) po seansie, ale i nagrodę jury.

Nielegalni (reż. Olivier Masset-Depasse). Znowu kino polityczne, choć na czasie, z tezą anty-Sarkozy w sprawie deportacji. Nie to, żebym zawsze nie lubił kina politycznego, ale zbyt proste tezy, łopatologiczny scenariusz, to nie dla mnie. Nawet nagroda jury za najlepszą reżyserię mnie nie przekonała.

Dzień w którym świat stanął na głowie (reż. Tim Cutler). Trochę zbyt dużo entuzjazmu Bliskim Wschodem (zdarzają sie i u nich czasem pewne problemy), sposób pokazywania krytycznych wobec Ameryki obrazów za bardzo zaś przypominający The Power of Nightmares (odpowiedź BBC na Fahrenheit 9/11 Micheala Moora – równoległa historia rozwoju ideologii neokonserwatywnej i islamistycznej). Ale osobisty wymiar tego filmu (jedyny dotąd film reżysera, autobiograficzny, w kulminacji kończy się zapowiedzią kilkuletniej choroby autora), jego poetyckość (reżysera we wcześniejszych próbach artystycznych zajmowało łączenie poezji i kina, tutaj wyszło mu to wielce udanie) powoduje, że był to jeden z tych obrazów, który być może najgłębiej przemawiał, najbardziej zapadał, by w zupełnie niespodziewanych momentach powracać do mnie swymi niektórymi – właśnie tym poetyckimi – scenami.

Z ciekawszych wątków: znakomicie pokazane życie nauczycieli angielskiego na zamkniętym saudyjskim compoudzie. Trzy powody przyjazdu – debt, drink, divorce, brak stabilizacji, brak przyszłości, brak sensu, alkohol, zamknięcie, kłótnie. Poza tym małe obserwacje: amerykanizacja Bliskiego Wschodu, co i sam widziałem w Omanie – McDonald, czy Starbucks na każdym roku, pewnie światowy rekord w ich zagęszczeniu na kilometr kwadratowy. W filmie scenka ze szkoły w Doha potwierdzająca statystyki, ze w Katarze jest najwyższy na świecie odsetek otyłych i cukrzyków.

UNIWERSALIA, CZYLI MOI FAWORYCI

Pogorzelisko (reż. Denis Villeneuve). Zacznijmy od banału – zasłużone Grand Prix.

Wielki film o dotrzymywaniu danego słowa, tajemnicy, brzemieniu przeszłości i, poniekąd, pojednaniu. O czym dokładnie - nie opowiem, by nie zepsuć, może wejdzie na polskie ekrany. Tylko pierwsza scena: biuro notariusza, odczytanie testamentu zmarłej. „Pochować mnie nagą, twarzą do ziemi, bez ceremonii religijnych i kamienia nagrobnego, bo tak należy chować tych, którzy nie dotrzymują obietnic. Mój syn niech odnajdzie brata i wręczy mu list, który otrzyma od notariusza, córka niech odnajdzie ojca i wręczy mu drugi list, który także dostanie od notariusza. Dopiero wtedy dane słowo zostanie dotrzymane, ceremonie religijne będzie można odprawić, a na grobie postawić kamień”.

To także wielki film o wojnie w Libanie, jak Walc z Baszirem, choć perspektywa inna. Zarazem przypomina o obejrzeniu 15-częściowego dokumentu o tym konflikcie („The War of Lebanon”), który od kilku lat butwieje na moim dysku twardym, jak i czyni oglądanie choćby najlepszych dokumentów o Libanie zbędnym.

Syn Babilonu
(reż. Mohamed Al-Daradji). Kolejna wielka opowieść, także o pojednaniu, wybaczeniu, tyle że w postsadamowskim Iraku. Pani reżyser od „Imperialści są wśród nas” po projekcji zadała pytanie: „A dlaczego reżyser nie krytykuje w filmie amerykańskiej okupacji". Jakby wszystkie filmy musiały być pod jedna tezę…

Wyznanie wiary (reż. Burhan Qurbani). Po filmie spotkanie z reżyserem. Film dobry (wyczekany, czytałem o nim już w lutym przy okazji festiwalu w Berlinie, tak sobie myślałem, że i u nas na festiwalu go pokażą), ale reżyser jeszcze fajniejszy. Na ogół obowiązuje bowiem zasada: dobry film – reżyser na spotkaniu nie ma już nic do dodania, wszystko w swoim dziele zawarł; film zły – reżyser nawet ciekawie objaśnia, co takiego chciał wyrazić, może świadom, iż mu nie wyszło.

Wracając do filmu: reżyser o afgańskich korzeniach, film dzieje się w Berlinie, bohaterzy Turcy, Nigeryjczycy. „To nie jest film o imigrantach, chciałem pokazać, że Niemcy to nie tylko wysocy blondyni, ale ktoś jak ja. Moi rodzice są z Afganistanu, ale ja jestem Niemcem.”

Ale historia uniwersalna. A właściwie trzy historie: miłość (homoseksualna), macierzyństwo (i aborcja), wina (bo zabójstwo). „Chciałem zrobić muzułmański >>Dekalog<< Kieślowskiego, pokazać, że te problemy nie obce są i muzułmanom”.

„Tak, wiem, to jest smutny film, ale dużo łatwiej robić takie filmy, niż komedię. Łatwiej ludzi skłonić do płaczu, niż ich rozśmieszyć. Potrzebuję jeszcze pięć lat, by zrobić komedię.” Ja na nią już czekam.

Jednego jednak reżyser nie powiedział: w którym to berlińskim meczecie można takiego imama znaleźć, jak ten pokazany w filmie?

Krzyczący mężczyzna (reż. Mahamat-Saleh Haroun). Kocham kino zachodniej Afryki, odkąd obejrzałem film o próbie pojednania po ludobójczej wojnie domowej (wielka plemienna uczta, po obu stronach i chrześcijanie, i muzułmanie), próbie, której nie udaje się przezwyciężyć duchów przeszłości (nad ranem zaczyna bić wielki tam tam wojenny). Od lat marzę też, by pojechać na słynny festiwal do Ouagadougou.

W „Krzyczącym mężczyźnie” też mamy temat uniwersalny – konflikt powołania (zawodowego) z obowiązkiem (wobec rodziny), więź ojca z synem, zwątpienie (w Boga). Wszystko na tle ataku rebeliantów na stolicę Czadu w 2008 roku, odpartego przy pomocy Francuzów. A do tego możemy zobaczyć scenki o tym, jak ekspansja Chińczyków wypiera z Afryki Europejczyków.

TURCJA, CZYLI DWIE TOTALNE PORAŻKI I DWA SYMPATYCZNE OBRAZKI

Obcy (reż. Feo Aladag). Milcząca rodzina przy stole – dźwięk wymierzonego policzka, ponura twarz ojca – policzek, roztrzęsiona twarz córki – policzek, starszy brat mówi o honorze rodziny – policzek, matka wyrzeka się córki – policzek, młodszy brat współczuje siostrze – po.., nie - tym razem tylko łzy. I nie było jedynie sceny z rakı: mąż siedzi przy stole i pije (oczywiście milcząc), żona pokornie mu podaje obiad – policzek. Bo tym razem entourage był bardziej tradycjonalistyczny.

Kolejny turecki film o problemach społecznych, jakie tamtejsza kinematografia produkuje tuzinami. Stały zestaw figur dramaturgicznych i nieodmiennie przewidywalny scenariusz. Poziom ekspresji aktorskiej i sztuki reżyserskiej jak w prowincjonalnej szkole filmowej. Ani przybliża do zrozumienia – realnych – problemów, ani tym bardziej do ich rozwiązania. Jak ujął to znajomy Turek: „turecki film na zagranicznym festiwalu – w ciemno można obstawiać, że będzie albo o zabójstwach honorowych, albo o problemie kurdyjskim”.

Może jednak jestem niesprawiedliwy, filmu „z przyczyn niezależnych od mnie” nie obejrzałem końca, może w finale było coś więcej, jakiś zaskakujący zwrot akcji, jakaś niespodziewana kulminacja.

Dzieci Diyarbakir (reż. Miraz Bezar). Wspaniała historia o dzieciach pozbawionych rodziców - bez żadnej niepotrzebnej brutalności (wypatrzyłem Fatiha Akına wśród producentów). Nikt ich nie wykorzystuje, nie znęca się nad nimi, ot po prostu wyprzedawszy cały dobytek muszą wyprowadzić się z mieszkania, by zostać przygarnięte przez inne dzieci ulicy. Gdyby tylko wątek kurdyjski (tak, tak, znajomy Turek ma rację, albo zabójstwo honorowe, albo Kurdowie …) był ciut cieńszym piórkiem narysowany, to byłby kolejny wielki film festiwalu.

Włosy (reż. Tayfun Pirselimoğlu). Tym razem ani o zabójstwach honorowych, ani o Kurdach, ale i tak porażka totalna. Niby pomysł dobry – pogranicze miłości i szaleństwa, trochę nawet jak z, bo ja wiem, „Milczenia owiec”. Niby poszczególne koncepty trafione – z miłości chory jest właściciel zakładu perukarskiego. Mamy więc kilka dobrych scenek z kupowaniem peruk (a to studentka, która chce jej używać zamiast zakazanej chusty, a to łysiejący jakby akwizytor z bardzo polską pożyczką); obiektem miłości jest na równi kobieta, która przyszła sprzedać swoje włosy, jak i same włosy, z czułością myte przez perukarza; ofiara, mąż tejże kobiety, pracuje proroczo w kostnicy przy myciu zwłok; szaleństwo mordercy przejawia się także w obsesji „panie doktorze, maleję, jestem coraz niższy”….

Ale wykonanie … te niemiłosierne dłużyzny to było za dużo, nawet jak dla mnie. Drugi film turecki, z którego wyszedłem przed końcem (nie ja jeden zresztą – wychodzili też inni).

Opowieści z Kars (dzieło zbiorowe). Zestaw ładnie pokazanych, w sepii, bezpretensjonalnie zgrabnych opowiastek. Przypomniały mi trzy K Pamuka – Ka, Kar („Śnieg”), Kars – jak i moje odwiedziny w tym jedynym tureckim mieście, które było niegdyś częścią tego samego państwa, co duży obszar Polski – Imperium Rosyjskiego przełomu wieków, o czym świadczą choćby podobne ślady architektoniczne. Okna mieszkania, w którym się wychowałem, patrzyły na byłą cerkiew garnizonową – dziś kościół, w Kars także widziałem dawną cerkiew – obecnie meczet.

Bayraktar (reż. Philip Vogt) – chorąży (z tureckiego): trochę przywódca, trochę rozjemca klanowy w Albanii. Miły powrót do wakacyjnych wspomnień z Bałkanów. Dopisuję do Turcji, bo jeśli gdzieś, to tu najbardziej pasuje.

KOBIETY

Trzecie Piętro (reż. Bijan Mirbagheri). Kino irańskie w dobrej formie, jakby o beznadziei. Frapujący kameralny plan – dwie kobiety zamknięte w bodaj teherańskim mieszkaniu. Niestety ciut się spóźniłem, trochę może przysnąłem i nie do końca do mnie film dotarł. Mam nadzieję, że wejdzie na ekrany, to z przyjemnością pójdę raz jeszcze.

Kick in Iran (reż. Fatima Geza Abdollahyan). Dokument, kobiece tekwondo w Iranie. Niestety szyki reżyserce pokrzyżowało to, iż bohaterka, choć generalnie dobra zawodniczka, akurat na olimpiadzie w Pekinie przegrywa drugą walkę i dobrze rokująca historia załamuje się. Zgrzyt, nagły nieplanowany koniec.

Pogrzebane tajemnice (reż. Raja Amari). Trzy, a z czasem cztery, kobiety mieszkające w wielkiej, opuszczonej rezydencji. Seksualność, napięcie na linii wykluczeni – klasa panująca (ta stara – dostatnia burżuazja, i ta młoda – tunezyjska „złota młodzież”), niedostępny świat kobiet. Ten ostatni tak znaczący w krajach, w których życie mężczyzn i kobiet jest bardziej odseparowane niż w Europie, a który ja zazwyczaj mogę podejrzeć jedynie poprzez relacje mojej małżonki.

Może wejdzie u nas do dystrybucji, bo by było warto.

Mów mi Salma (reż. Aude Leroux-Lévesque, Sébastien Rist). Jak się wybierze dla dokumentu odpowiednio egzotyczny temat (tu wspólnota transwestytów w Bangladeszu), to zawsze coś tam ciekawego można oglądając się potem dowiedzieć. No bo kto spotkał bengalskiego transwestytę i wie jak i czym on żyje? Mnie transwestyci tylko raz mignęli w Indiach na urus w Adżmerze.

Ale sam film nic specjalnego – musiałem sięgnąć do programu, by przypomnieć sobie o czym to było.

Z kinomańskim pozdrowieniem - następny festiwal już za rok!

Wypowiedzi reżyserów po seansach nie koniecznie są wiernym zapisem ich słów. Sens jednak mam nadzieję oddaję właściwie.

wtorek, 5 października 2010

deratyzacja

Mamy więc hasło: „włoskie szczury precz". Ze Szwajcarii.

Chciałoby się przywołać jakieś przysłowie: „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”, „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie” czy „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Gonił Berlusconi i jego poplecznicy imigrantów, czy to Romów z Rumuni, czy to zdesperowanych boat people przeprawiających się z Afryki, czy muzułmanów chcących przenieść się z piwnic do pełnoprawnych meczetów – wszystko by napędzić sobie głosów w wyborach. Syn szefa Ligi Północnej promował nawet grę komputerową, gdzie punkty zdobywało się za odpędzanie imigrantów od włoskich brzegów. No to teraz mają za swoje. Pikanterii dodaje fakt, iż autor hasła deratyzacyjnego propagowanego we włoskojęzycznej części Szwajcarii sam ma dziadków z Kalabrii.

Co ciekawe, te antyimigranckie partie z Półwyspu Apenińskiego jakoś nie bronią czystości USA i nie domagają się powrotu stamtąd Włochów... Zobaczymy zresztą, jak u nas będzie – dopiero co emigracja do Irlandii i Anglii, czy będziemy zwalczać imigrację do nas, kiedy się niedługo ona zacznie?

Ale włoski wątek ma w Szwajcarii też odleglejszą przeszłość. Jak przy okazji afery minaretowej przeczytałem protesty przeciwko włoskim gastarbeiterom (może dziadkom naszego szczurołapa?), które były obecne u Helwetów już w latach 50., czy 60., Max Frisch, jeden z głównych obrońców imigrantów sformułował wtedy nader ładną refleksję – „sprowadziliśmy siłę roboczą, przyjechali ludzie”.

Ta sprawa z zakazem minaretów w szwajcarskiej konstytucji jest zresztą o tyle kuriozalna, że w tym samym jej artykule, jeszcze do 2001 roku, był zakaz powoływania nowych diecezji Kościoła Katolickiego bez zgody Rady Federacji (a wcześniej także zakaz działalności zakonu jezuitów). To zresztą ciekawa konstrukcja prawna: „Artykuł X – Gwarantuje się wolność wyznania; Artykuł X prim – wyznaniu iks zakazuje się tego i tamtego”. (Więcej: "Po referendum w sprawie minaretów. Koniec złudzeń, Szwajcario")

Szwajcarska Partia Ludowa złapała zresztą po zakazaniu minaretów wiatr w żagle i chciała, oprócz muzułmanów, wyrzucić także Niemców, którzy sprowadzili się do dostatniej Szwajcarii w za dużej ponoć liczbie, a jeszcze po niemiecku śmią mówić jakoś nie tak jak Szwajcarzy. Zresztą zamiast referować poglądy tejże partii polecam poniższą galerię plakatu. Mój ulubiony to ten z jakby antysemickimi krukami – brakuje im tylko jarmułek.


 

Nie wiem, jakie są dalsze losy antyniemieckich zamierzeń szwajcarskich „ludowców”. Intryguje mnie jednak, co o nich sądzi główny obecnie przeciwnik obcych w samych Niemczech - Thilo Sarrazin. Może w swojej książce coś o tym pisze? Pewnie wyjdzie niedługo po polsku, to poszperam i jak coś odkryję to napiszę. Zawsze się przecież znajduje u nas ktoś, kto takie rzeczy wydaje.

Szczęśliwie w szwajcarskim referendum był jeden optymistyczny znak, przez wielu przeoczony: poparcie dla zakazu minaretów było tym większe, im mniej muzułmanów mieszkało w danym kantonie. Czyli ci, co mają muzułmanów za sąsiadów, częściej ich akceptują, ci zaś co ich nie znają częściej żyją jakimiś stereotypami, czy wręcz i fobiami.

Ja nawet rozumiem antyimigranckie nastroje tych, którzy bezpośrednio tracą w konkurencji z nimi swoje miejsca pracy. Bo jak ktoś stracił pracę, gdyż „jakiś czarny”, czy „Polaczek” robi za pół stawki, to można zrozumieć, że się trochę wpienia (kłóci się jednak z taką postawą retoryka partii antyimigranckich, która jest o „darmozjadach" biorących zasiłki z naszych pieniędzy zamiast pracować...).

Ale inni – klasa średnia z zawodami (jak ja) na tyle wyrafinowanymi, że żaden świeży imigrant na rynku pracy im nie zagrozi? Albo emeryt z zagwarantowaną już emeryturą? Co on może stracić przez imigrantów? Chyba tylko kogoś, kto zarabia na jego emeryturę, lub będzie się zajmował nim na starość. Tu niechęć do obcych świadczy chyba jedynie o strachu przed nieznanym światem, czy może o niskim poczuciem własnej wartości.

A już najgorsi są ci, którzy z wyrachowania nabijają sobie głosy na nagonce na obcych, jak Sarkozy, czy też Horst Seehofer, premier Bawarii, co ostatnio do niego dołączył. Najbardziej zaś zadziwiają mnie polscy przeciwnicy imigracji, którym przeszkadzają „obcy” w Europie, oczywiście, o ile nie są to Polacy w Irlandii. Oburzają się, że Turcy w Niemczech kibicują swojej reprezentacji, ale jakoś nie przeszkadzało im, gdy Polonia w Stanach trzymała za Gołotą, a nie za jego amerykańskimi przeciwnikami.

Mamy znajomych w Holandii. Opowiadali nam o swoich sąsiadach, którzy zatrudniali na czarno Polaków, a w wyborach głosowali na Pima Fortuyna, co imigrantów – także tych od nas – chciał powyrzucać. Pewnie teraz przerzucili się na nową holenderską gwiazdę – Guy’a Wildersa.

Swoją drogą ciekawe, czy Wilders ma tym kilkunastu procentom Holendrów, którzy na niego głosują, coś do zaoferowania poza islamofobią.... Pobieżnie przejrzałem w Wikipedii jego program i nic innego tam nie znalazłem. Niedługo zresztą jedziemy odwiedzić naszych holenderskich znajomych, to wywiemy się, jak się tam teraz sprawy mają.

TBC

niedziela, 3 października 2010

islam i nauka

Jestem wiernym i namiętnym czytelnikiem „Świata Nauki". Z rzadka zdarzają się tam autorzy o muzułmańskich nazwiskach, choć we wrześniowym numerze takim wyjątkiem jest Ahmed Zewail, pracujący w USA egipski noblista (publicystycznie pisywał także o relacji islamu i nauki), aktywny ostatnio także w egipskiej polityce w związku ze zbliżającą się sukcesją po – jednak chyba nie nieśmiertelnym – Mubaraku. Jednak zazwyczaj takich autorów tam nie ma – niegdyś wcale ich nie było, obecnie jest raptem kilku rocznie.

Z „cywilizacyjnych" problemów świata islamu ten właśnie wydaje mi się najbardziej wart odnotowania. Nie braki w demokracji i prawach człowieka (dotykające zresztą bardziej dojmująco kraje arabskie, nie zaś nie-arabską większość świata muzułmańskiego), nie zacofanie gospodarcze (które wydaje się, że powoli będzie znikać), nawet nie konflikty zbrojne wewnętrzne i międzynarodowe (szczęśliwie miejsc spokojnych jest więcej niż tych niespokojnych).

Sprawy przedstawiają się też nie tak źle w kwestii skrajnego ubóstwa (np. w regionie Afryka Północna - Bliski Wschód jest jeden z najniższych odsetków głodujących, jak też żyjących za mniej niż dolar dziennie), czy twórczości humanistycznej (pisarze, filmowcy, muzycy czy intelektualiści z krajów muzułmańskich mają jakiś tam wkład w rozwój kultury na świecie). Ale właśnie w wymiarze kreatywności w naukach ścisłych zacofanie świata muzułmańskiego jest szczególnie zasmucające.

Garstka uniwersytetów na liście pięciuset najlepszych, czy pojedynczy nobliści z nauk ścisłych (to zresztą i tak lepiej, niż w Polsce) przekładają się na małą innowacyjność gospodarek. Co gorsza, o ile w innych dziedzinach zacofania widać jaskółki zmian, to w nauce nadal wychodzi na to, że preferowany jest model importu wiedzy i rozwiązań z Zachodu, na przykład poprzez kształcenie inżynierów mających „odtwórczo" aplikować zachodnie technologie, jak to ma miejsce w Turcji, czy w ogóle import gotowych rozwiązań i kadr, jak to się dzieje w krajach Zatoki.

Drażnią przy tym są coraz częstsze wystawy nauki muzułmańskiej, które pokazują wynalazki i odkrycia sprzed n-stuleci. A przecież wielu z tych odkrywców było niemuzułmanami zamieszkującymi kraje islamu, a same wynalazki były po części – jak choćby cyfry „arabskie" – zaczerpnięte bądź inspirowane z Chin, bądź Indii. No może i nawet ileś set lat temu muzułmanie coś tam wynaleźli i odkryli, może i wpłynęło to na europejski Renesans bardziej niż to się Europejczykom wydaje, ale takie chełpienie się osiągnięciami sprzed wieków tylko podkreśla mierność czasów obecnych.

Jeszcze bardziej niż te wystawy niepokoją wezwania do „islamizacji wiedzy", czy tworzenia „muzułmańskiej nauki” (niestety przyłącza się do nich także mój skądinąd ulubiony „współczesny muzułmański myśliciel” Ziauddin Sardar). Tak jakby muzułmańskie prawa przyrody miały być jakieś inne od niemuzułmańskich. A może na muzułmanów grawitacja działa inaczej? Albo na zislamizowanym kalkulatorze 2+2 nie będzie 4?

Ale może tak lepiej? Może lepiej nie inwestować w naukę? Po co się trudzić współtworzeniem „społeczeństwa wiedzy" – prościej importować gotowe rozwiązania. I taniej – mniej trzeba ponosić nakładów na R&D; Imperium Osmańskie robiło to z powodzeniem przez kilkaset lat sprowadzając rozmaitych poturczeńców zamiast kształcić własnych uczonych. Niech się inni męczą, my przyjdziemy na gotowe.

W ogólnym rachunku bilansującym wszelki rozwój i zacofanie – jeśli by ktoś taki potrafił skonstruować – świat muzułmański na tle innych kręgów kulturowych nie wypadałby chyba tak tragicznie. Przed Czarną Afryką, za Europą, Ameryką Północną i Dalekim Wschodem. Gdzieś na poziomie Ameryki Łacińskiej. I pewnie jeszcze na razie przed Chinami i Indiami. Przynajmniej przez kilka najbliższych lat. Ale to tam inwestują w naukę.

A zresztą coś takiego, jak „świat muzułmański" nie istnieje – to sztuczny konstrukt, wrzucający do jednego worka nie mające ze sobą nic wspólnego Senegal i Malezję, Albanię i Katar, lub Bangladesz i Kazachstan. Ale o tym może kiedyś indziej.

piątek, 1 października 2010

tęsknota za południem

Nadchodzą długie jesienne wieczory, wracać zaczynają wspomnienia z czerwcowej eskapady na Bałkany.

To był już trzeci wyjazd z serii. Najpierw – sześć lat temu – Bałkany zachodnie: Bośnia, Czarnogóra, Dalmacja. Następnie – trzy lata temu – wchód: Dobrudża i wybrzeże Bułgarii. Teraz nadszedł czas na Bałkany centralne: Macedonię, Kosowo i serbski Sandżak. I malusieńki kawałeczek Albanii. Oczywiście dużo jeszcze zostało: Grecja, nie, nie plaże na Krecie, szczególnie interesująca jest ta północna; Albania; reszta Serbii; środek i wschód Bułgarii...

Najciekawszy, przynajmniej w temacie tego blogu, jest pas ziem poosmańskich, tych które najdłużej były pod władza sułtanów. Ciągnie się on przez południową Bułgarię (to tam, w okręgu Kyrdżaali, Turcy mają większość), północną Grecję (Tracja wschodnia była wyłączona spod przesiedleń ludności po traktacie w Lozannie z 1923 roku), obejmuje całą Macedonię, Albanię, Kosowo, region na pograniczu Serbii i Czarnogóry zwany Sandżakiem i dalej aż po Bośnię, która – choć od 1878 r. pod rządami austriackimi – nie doświadczyła radykalnych przemieszczeń ludności i może być do tego pasa zaliczona.

Linią zazanaczono zasięg ziem osmańskich przed Pierwszą Wojną Bałkańską (1912-1913).

SANDŻAK

A więc najpierw Sandżak, jeden z najbliższych Polsce, w każdym razie pod względem czasu dojazdu, zwartych muzułmańskich obszarów. Ten zamieszkały przez Bośniaków kawałek Serbii jest najbardziej zislamizowanym obszarem byłej Jugosławii, bardziej nawet niż sama Bośnia, która o trzydzieści pięć lat krócej była w Imperium Osmańskim. To tu bowiem ciągnęły fale uchodźców z kolejnych odpadających od Imperium Osmańskiego prowincji.


Hotel Vrbak w Novim Pazarze, stolicy Sandżaku i jedynym mieście z prawdziwego zdarzenia. To miał być zapewne nowy, „narodowo-orientalny”, socjalistyczno- titowski, styl dla Bośniaków i innych muzułmanów ówczesnej Jugosławii. Takich gargameli jest zresztą więcej – np. biblioteka narodowa w Prisztinie. Tak jak i ten najbardziej przypominają statek kosmitów chwilę przed startem …
Czuć, że bycie muzułmaninem jest dla mieszkańców Novi Pazaru ważne. Mówią to nazwy sklepów, księgarnie pełne różnorakiej literatury muzułmańskiej i tej z krajów muzułmańskich, czy sprzedawcy na bazarze pogrążeni w recytacji Koranu. Czasem jest to omalże przesadne, a przy tym komiczne. W kawiarence internetowej chłopcy grają w Counter-Strike. „Yallah, yallah”, kiedy ich bohater rusza do ataku, „wallahi, wallahi”, kiedy atak się nie powiedzie…

KOSOWO

Potem Kosowo – kraj nie kraj. Na granicy witają nas … polscy żołnierze z KFOR, o ile to jest w ogóle granica – serbskiej kontroli przy przejeździe do Kosowa nie ma... Dalej, ciekawa sprawa z tablicami rejestracyjnymi, niby ważnym wyznacznikiem państwowości. Część samochodów ma nowe kosowskie (głównie na albańskich terenach), część stare serbskie (głównie w serbskich enklawach), a cześć – i to całkiem spora – nie ma wcale. No bo jeszcze mogłyby być jakieś kłopoty, jakby się pojechało nie tam gdzie trzeba, z nie takimi jak trzeba tablicami. A do tego, jak się stanie w stolicy tego najmłodszego państwa Europy, Prisztinie, na głównym deptaku i lepiej rozejrzy w koło, to z każdej strony widać granice tego niewielkiego kraju-nie kraju.


W Kosowie wszędzie dwugłowy albański orzeł, czerwona, ozdobiona nim flaga albańska zazwyczaj towarzyszy niebieskiej multietnicznej fladze Kosowa (sześć gwiazd – każda za jeden z narodów żyjących w Kosowie). Liczne są też pomniki UÇK, Armii Wyzwolenia Kosowa, choć część z nich – postawiona tuż po końcu serbskich rządów – jest już teraz jednak jakby lekko spłowiała. W każdym mieście uwieczniony jest lokalny bohater UÇK, tu mamy grób Adema Jashari’ego – kosowskiego Che Guevary (zarówno z racji wyglądu, jak i ostro lewicowych – hodżystowsko-stalinowskich poglądów), który zginął w 1998 roku, w czasie szturmu sił Miloszevića na jego rodzinny dom w Prekazie.
Jednak nieduże Kosowo się prężnie rozwija, buzuje tam bardziej niż w Serbii, gdzie wiele miasteczek sprawia cokolwiek śnięte wrażenie. Wszędzie się buduje (choć czasem styl poraża – czteropiętrowa kamienica w centrum większej wioski, z całym frontem przeszklonym, gdyż to potężna wystawa salonu meblowego …); autostrada do granicy z Albanią w budowie (po stronie Albańskiej została otwarta – aż do Tirany – w trakcie naszej bytności tam, a to Albania miała być jedynym krajem Europy, gdzie drogi gorsze niż u nas); w stolicy wszystkie, liczne, hotele pełne, tak że z trudem znaleźliśmy wolny pokój. Ale jak to możliwe, skoro cały naród nic, tylko siedzi w kawiarniach i popija espresso (nie, nie wieczorem, ale w ciągu dnia roboczego)?

Co się w Kosowie zwiedza? Ano osmańskie zabytki. Niestety z czterech starówek została tylko jedna w Prizren. Dwie – w Gjakova i w Peć – zostały spalone przez siły Miloszevića w czasie wojny, obie są odbudowywane. Nie wiem, czy to rekonstrukcja wierna, ale na pewno w klimacie. Jedna jednak, w stołecznej Prisztinie, choć wojnę przetrwała, to przestała istnieć w ciągu ostatnich lat, poza kilkoma budynkami należącymi do państwa: prywatni właściciele burzyli stare historyczne domy, by na ich miejscu stawiać biurowce, apartamentowce, hotele... Ale o osmańskich zabytkach jeszcze będzie.


Odrestaurowana kule. Na ostatnim piętrze pokój recepcyjny (tak wysko, bo to symbol męskiego statusu i hierarchii, jak nam wytłumaczyli w muzeum etnograficznym); schody na zewnątrz by goście nie niepokoili domowników (a raczej „domowniczek”).
Co w Kosowie można zobaczyć poza architekturą osmańską? I wiejskimi domami warownymi „wieżami” (zdjęcie powyżej) – wznoszonymi w czasach niepokojów i wewnętrznego osłabienia Imperium Osmańskiego w XIX wieku? Oczywiście średniowieczne cerkwie z okresu pierwszej państwowości serbskiej, która właśnie w tym rejonie się formowała. Na szczęście w trakcie spowodowanych rozczarowaniem oenzetowsko-natowskimi rządami zamieszek w 2004 roku (to z ich względu nie odwiedziliśmy w czasie naszej pierwszej bałkańskiej wyprawy sześć lat temu Kosowa) spłonęły tylko te mniej cenne i to po części takie, co były pobudowane w ciągu ostatnich 100 lat jako symbole serbskiej dominacji. Sprawcy, jak wyczytałem, zostali po części skazani przez Kosowskie sądy, choć nie zawsze w takim wymiarze jakby należało. Ale niedokończona katedra prawosławna w Prisztinie stoi nieruszona – z wielkim podświetlanym krzyżem. Katedra katolicka przy alei Matki Teresy otwarta została po naszym wyjeździe.



A więc tytularna siedziba serbskiego patriarchatu w Peć. Niespotykana formuła – z jednego, wspólnego, narteksu wejścia prowadzą do trzech przytulonych do siebie kościołów. W każdym freski, ikony, świece, przydymione światło, które w starych cerkwiach dają głęboką, sakralną atmosferę. Dalej Visoki Decani, gdzie ponoć pielgrzymowali, a nawet nadal pielgrzymują, zarówno prawosławni Serbowie, jak i muzułmańscy Albańczycy (jak my go odwiedzaliśmy to pielgrzymował jedynie jakiś ważny unijny oficjał). I na koniec podprisztińska Gračanica (na zdjęciu), zbudowana na planie greckiego krzyża, w okresie dużych wpływów bizantyjskich na monarchię serbską.

MACEDONIA

Z Kosowa pojechaliśmy do Macedonii – „serca Bałkan”.

Kiedy w Polsce mamy jakąś mniejszość narodową, to na ogółu okazuje się to już mniejszość silnie spolonizowana, na terenach nominalnie przez nią zamieszkałych dominują zazwyczaj Polacy i język polski. W malutkiej Macedonii mniejszości jest – i to takich z prawdziwego zdarzenia – bez liku. A najciekawsze są mniejszości w mniejszościach. Wśród Albańczyków katolicy (Matka Teresa), wśród Romów protestanci (oczywiście jest też region Macedoni gdzie żyją zupełnie z nimi niezwiązani Macedończycy protestanci…), wśród Macedończyków (choć to akurat większość) muzułmanie, itd., itp.

Kiedy wielki naród popada w nacjonalizm brzmi to groźnie, ale kiedy mały już tylko komicznie. Taki śmieszny bywa nacjonalizm macedoński. Budują się na przykład pomniki Filipa Macedońskiego – ale często pieniędzy tylko na cokół starczyło….



Ale najważniejsze – góry i przyroda (tego opisywać pewnie nie powinienem, by nie popadać w kompletną grafomanię). Na drogach wałęsają się liczne żółwie (zdjęcie po lewej), z każdego zakątka kraju w każdym kierunku widać góry, a pograniczne jezioro Ochrydzkie to takie Morskie Oko do kwadratu, a może nawet do sześcianu, do tego z – tu, uwaga, kwintesencja grafomanii – malowniczymi miasteczkami na brzegach (zdjęcie po prawej - akurat nie miasteczko, tylko klasztor św. Nauma).

ALBAŃCZYCY - MUZUŁMANIE

Obejrzeliśmy z bliska, i w Kosowie i w Macedonii, oczywiście też ten ciekawy naród – Albańczyków, naszą największą w Europie rdzenną nację muzułmańską. Niby już w dziewiętnastym wieku pewien poeta albański stwierdził: „religią Albańczyków jest albanizm”, to jednak są oni bardziej muzułmańscy niż wielu im zarzuca (lub się z tego cieszy). Najbardziej religijni w kosowskim Prizren i przede wszystkim w Macedonii, w Tetovie i, szczególnie, w Skopje. To stąd jest mój ulubiony twórca albańskiego ilahi Adem Ramadani, na jego koncert parę dni spóźniliśmy się bodaj do Prizren. W trakcie naszej eskapady najbardziej mi jednak do gustu przypadły albańskie wędliny halal, o naszym, „środkowo-europjeskim”, dawno przeze mnie już zapomnianym smaku (u nas takie tylko wieprzowe….), nie jakieś tam tureckie czy arabskie pseudo-mortadele zwane sudżukami.

Szukałem oczywiście śladów al-Albaniego (to ciekawe, że zarówno najbardziej zajadły „muzułmański” ateizator, Enver Hodża, jak i guru najbardziej zacietrzewionych salafitów, al-Albani, wywodzili się z tego samego kraju). Bezpośrednich śladów al-Albaniego nie znalazłem, trochę salafitów się jednak to tu to tam kręci, na ich stoiskach królują broszurki Ibn Baaza.

Jednak gros Albańczyków trzyma się z daleka od swojego rodaka i ciąży, czy to ku tradycyjnej osmańsko-bałkańskiej religijności (z sufickim zabarwieniem, bądź nie), czy to przeżywa odrodzenie religijne bez salafickiego odjazdu, czy to po prostu preferuje laicyzm. Ale azan słychać wszędzie i meczety się budują na potęgę, szczególnie na prowincji.



Abdulmutalib Beqiri (z prawej) został derwiszem bektaszyckim potajenie za komuny. Urzęduje w jednej z dwóch działających dziś w Macedonii bektaszyckich tekke, za Tito zamienionej w kawiarnię. Opowiadał nam o konfliktach z sunnitami, którzy w trakcie odzyskiwania majątku przechwycili należący do teke majdan (nie, nie jakieś toboły, ale sala do bektaszyckich ceremonii) i zmienili go w meczet. Sam Abdulmutalib oczywiście chodzi do meczetu, ale nigdy do tego.
Och gdybym potrafił zanotować te wszystkie mistyczne interpretacje dowolnego wersetu, czy hadisu, które padły w naszej rozmowie. Każdy przytoczony przeze mnie potrafił skomentować, ukazując jego drugie, alegoryczne, dno. Więc tylko jeden przykład. „Czy poście w Ramadan?” „Oczywiście, ale nasz post trwa cały rok – cały rok powstrzymujemy się od złych uczynków.” [„Eline, beline, diline sahib ol" – „panuj nad swoimi uczynkami, podbrzuszem i językiem", w skrócie częste na alevicko-bektaszyckich dewocjonaliach „ebed”; znów symbolicznie, bo znaczy to „wieczność"].

Główną specjalnością Albanii jeśli chodzi o islam jest sufizm, a w szczególności bektaszyzm, wart pewnie poważniejszego opisu. Po raptem jednej – choć długiej i serdecznej – rozmowie z derwiszem, bez odwiedzenia Albanii, szczególnie południowej, która jest historycznym centrum bektaszyzmu, bez zrozumienia natury bliskich relacji łączących bektaszytów z tureckimi alewitami nie śmiem jednak bliżej opisywać tego nurtu islamu bliskiego szyizmowi (w sensie szczególnej atencji dla Alego i dwunastu Imamów), mistycznego (w sensie szczególnych przymiotów posiadanych przez pirów, zwanych baba i dede), hierarchicznego (nieznana w innych bractwach sufickich hierarchia aszyk-dervisz-baba-dede, na czele z dedebaba), zinstytucjonalizowanego (sieć tekke podlegających jednemu dedebaba) oraz martyrologicznego (w sensie podkreślania faktycznych cierpień doznanych z rąk sunnitów). Polecam więc http://www.bektashi.net.

MIASTA

Można też opisać Albańczyków przez łańcuch odwiedzonych przez nas miast.

Najpierw najbardziej świecki Peć – kobiet w chustach tu nie uświadczysz, gdy chcieliśmy zwiedzić główny meczet klucz trzeba była wziąć z pobliskiego zakładu fryzjerskiego (meczet otwarty tylko w porze modlitw, koło niego nie ma zwykłych w takim miejscu sklepów i kramów z dewocjonaliami). I tylko gdzieś w jednym koncie miasta urzędują wspomniani salafici. Ale to tu kelner w restauracji powiedział do mnie niespodziewane „Salam alaikum”.

Potem stołeczna Prisztina – gwarna, modna, tłoczna i roześmiana (czy ktoś gdzieś indziej widział trójkołowy motocykl z prawdziwym silnikiem benzynowym w rozmiarze akurat dla kilkuletniego dziecka? Ach ta bałkańska fantazja!).

Dalej Gjakova – kosowska, a może i europejska, stolica sufizmu. Bractw jest tu ponoć kilkanaście, my zdołaliśmy odwiedzić zaledwie trzy (Malamati, Halwati i Bektaszi). A przy tym (a może właśnie dzięki temu?) Gjakova to też intelektualna stolica Kosowa – to stąd się ponoć wywodzą rozmaici ichni jajogłowi i to dlatego siły Miloszevića tak dokumentnie chciały ją zniszczyć. Tak musiało zresztą wyglądać wiele miast w dzisiejszej Turcji, nim Republika oficjalnie zakazała działalności bractw sufickich.



Następny Prizren – kosowski, a może i albański Kraków, historyczna siedzibie władz w czasach osmańskich (widok ogólny powyżej). To tu powstały Liga Prizreńska pierwsza albańska organizacja narodowa (tj. pierwsze na terenach etnicznie albańskich, bo pierwsze w ogóle to powstały w południowych Włoszech, Chorwacji, Salonikach, Stambule i Kairze, a nawet w Chicago, wszędzie tylko nie w samej Albanii), to tu też jest najlepiej zachowany zespół architektury osmańskiej. Dziś ten Prizren jest najbardziej muzułmański w Kosowie i najbardziej … turecki. Odwiedziny w nim przypomniały mi Szara, z którym niegdyś mieszkałem w akademiku w Ankarze – tureckojęzycznego Albańczyka, który bodaj stąd się wywodził (właśnie tak: język turecki, świadomość narodowa – albańska).

Elity albańskie mówiły bowiem niegdyś po turecku, jednak jugosłowiański minister spraw wewnętrznych, niejaki Aleksandar Ranković uznał wszelakich „Turków” za potencjalną piątą kolumnę i na wszelkie sposoby starał się ich przekonać do wyjazdu, często zresztą za zgodą samej Turcji, wyrażoną w dwustronnych porozumieniach. Stąd w Turcji mamy nie tylko imigrantów z Kosowa, ale i w Stambule całą dzielnicę Yeni Bosna (zamieszkałą jak wskazuje nazwa przez Bośniaków, z których część, z racji bliskości językowej, sprzedawała w latach 80. towary polskim handlarzom, a niektórzy dotarli aż do Polski by pozakładać tu biznesy; ale to już całkiem inna historia). Tak więc z czasem język turecki powoli przestał odgrywać rolę w Kosowie i zachował się jedynie w najbardziej „historycznym” Prizren.

Dalej Tetovo – już w Macedonii. Jeden obrazek: piątkowa modlitwa, dziedziniec meczetu pełny mimo ulewnego deszczu.

I na koniec Skopje, miasto podzielone. Północna „turecka” część to zwielokrotnione Prizren, południe to macedońska stolica, nad którą góruję budowa monstrualnego krzyża. Ponoć rusza z kopyta, gdy rządzi prawica, staje gdy do władzy dochodzi lewica. Między oboma częściami jakieś napięcie, podskórna wrogość – w jednym meczecie podbiegli do mnie dość obcesowo z pytaniem czy przypadkiem nie jestem Macedończykiem…

Ale najciekawsza w Skopje była Szutka – jedyna prawdziwie romska gmina na Bałkanach (a może i na świecie, jest jeszcze dzielnica bułgarskiego Plovdiv – Stolipinovo – gdzie też planuję się wybrać). Romskie władze, romska ludność, romski język, romska kultura (w Macedonii mamy też romską telewizję i romskich parlamentarzystów). Nie wchodzę tu w rozróżnienia między Romami, Ashkali i … Egipcjanami. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, kim są ci ostatni niech sam poszuka.



I całkiem ciekawie to wyglądało – nie tam jakieś odgrodzone murem getto, jak u naszych południowych sąsiadów, ale bazar, niesamowite wielopiętrowe, wielorodzinne "pałace mieszkalne" i ulice przywodzące na myśli Indie i to niekoniecznie tamtejsze slumsy. No i oczywiście romski meczet – na zdjęciu powyżej. Można by tu z powodzeniem deportować z Francji Sarkozy’ego.

LISTA ZABYTKÓW

I na koniec obiecany rejestr osmańskich zabytków. Naszkicujmy więc mały portret miasta.



1. A więc po pierwsze meczet. Ten powyżej to najprzedniejszy przykład lokalnego stylu – w każdym kosowskim, czy macedońskim mieście znajdziemy bowiem „kolorowy meczet”; widzieliśmy też jeden w Pliav w Czarnogórze. Czy to przykład Lale Devri, okresu tulipanów, tureckiego rokoko (ponoć do końca nie wiadomo, czy ten osiemnastowieczny styl to bardziej pierwsza fala wpływów europejskich w Imperium Osmańskim, czy raczej rokoko to pierwszy wybuch wpływów orientalnych w sztuce europejskich), czy może to przykład jak lokalny artysta wyobrażał sobie stołeczny Stambuł?



2. Po drugie kolejny obowiązkowy punkt na planie (późno)-osmańskiego miasta – wieża zegarowa. Ta w Skopie była pierwsza w imperium i została wyposażona w mechanizm zdobyty w węgierskim Szegedzie.



3. Po trzecie Hamam – łaźnia publiczna, dziś już zwykle nieczynna, choć w Turcji są takie przerobione pod turystów. Ja sam korzystałem w Iranie po nocnej podróży autobusem z bardziej tradycyjnej: była to sala z prysznicami + sala z masażystami, z których usług już nie korzystałem. Hamam to wdzięczny obiekt do przerobienia, szczególnie na muzeum, bo to w końcu budynek historyczny, mury ma solidne, a przy tym dużą salę na wystawy (na zdjęciu hamam w Prizren, akurat żadnej wystawy nie było, więc w środku nie obejrzeliśmy).



4. Nad miastem górować winna twierdza. Na ogółu dziś to albo teren nadal wojskowy, albo ruiny zmienione w teren rekreacyjny (jak w Prizren - patrz zdjęcie). Romantyczne wieczorne spacery, weekendowe rodzinne pikniki i takie tam.



5. Kolejne sprawa – albańska specjalność – tekke. Majdan bodaj kadyryckiej w Prizren oraz turbe bodaj Malamati w Gjakova.



6. No i z czegoś trzeba było to utrzymać, czyli handel: bazar – zwykle serce starego miasta, na ogółu nadal zasiedlony przez rzemieślników kontynuujących tradycyjne zawody. Czyli tam gdzie była ulica szewców – sklepy z butami, gdzie stolarzy - sklepy z meblami itp. Oczywiście handel przenosi się do nowych dzielnic i centrów handlowych, ale bazary są zadziwiająco żywotne. Bardziej okazałe budynki potraciły jednak swoje tradycyjne funkcje i zmienione zostały np. w placówki gastronomiczne. To Karavenseraj – jak nazwa wskazuje zatrzymywały się tu karawany; han – dom handlowy z bardziej stałym składem (na zdjęciu skopijski Kapan An); w Skopie jest nawet jeden bedestan – średniowieczna „hurtownia tekstylna”. I tylko full-wypas krytego bazaru na Bałkanach brak, takiego jak w najbardziej rozwiniętych miastach osmańskich.




7. Kolejna sprawa – most. Most może być w mieście (jak w Mostarze, czy w Anrdićowskim Wiszegradzie), czy też w Skopje, lub na gościńcu poza miastem (jak na zdjęciach). Most tak jak meczet, hamam, karawanseraj, medresa, czy szpital (tym razem akurat nie widzieliśmy, polecam ten w Edirne) zazwyczaj był utrzymywany z wakfu, fundacji, która najpierw zapewniała środki na budowę potężnej kamiennej struktur, a potem fundusze na jej utrzymanie i opłacenie personelu (często dość rozbudowanego, czasem zdegenerowanego w bandę darmozjadów, potomków fundatora).



8. A w Skopie mieli nawet osmański akwedukt, który niech zastąpi puente.

mapa http://www.sscnet.ucla.edu/polisci/faculty/trachtenberg/courses/First%20Balkan%20War.JPG; meczet Szutka http://jordanink.files.wordpress.com/2010/06/macedoniakosovomay09-190.jpg?w=300&h=246; twierdza Prizren http://www.panoramio.com/photo/17776461; han Skopie http://travel2macedonia.com.mk/imgdisplay.mk?w=254&img=images/sights/7/kapan-an.jpg; reszta zdjęcia własne i małżonki

piątek, 17 września 2010

pożytki z ateistów

Przyznam się, że im dłużej jestem muzułmaninem, tym bardziej lubię czytać teksty zajadłych ateistów. Szczególnie perwersyjną radość sprawiają mi długie tyrady przeciwko takiej czy innej religii, albo wierze w Boga w ogólności.

Oczywiście są też teksty ateistów prawdziwie wartościowe. Nie chodzi mi tu jedynie o literaturę najwyższej próby – jak Salman Rushdi. Choć i w jego przypadku „Dzieci północy”, o zawieszonym między wiarą i niewiarą Salimie Sinai, to arcydzieło większej miary niż „Szatańskie wersety”.

Wielkie wrażenie zrobiło też na mnie, kiedy pracując w redakcji pewnej gazety przedrukowaliśmy fragment jednej z książek Richarda Dawkinsa (bodaj był to „Bóg urojony”). I choć króciutki akapicik o bezsensie wiary w Boga (dołożony do przekładu by w ogóle wiadomo było kto o czym pisze) wywołał najwięcej polemik rozmaitych intelektualistów, to dla mnie najistotniejszy był masowy odzew zwykłych czytelników na resztę tego przedruku, w której naczelny ateista Wielkiej Brytanii opisywał rożne formy dyskryminacji niewierzących. Agnostycy i ateiści z wszelkich krańców Polski zasypali redakcję świadectwami wykluczenia i odrzucenia, jakich nikt by się nie spodziewał po kraju będącym, było nie było, członkiem Unii Europejskiej.

Kiedy Dawkins pisze o tym, że Bóg nie istnieje, a wiara w niego jest złem wcielonym, jest w tym jednowymiarowy, ale kiedy pisze o dyskryminacji niewierzących nazywa rzeczywistość, której wierzący często wolą nie znać.

Dziś jednak nie o tym. Zajrzałem mianowicie do głównego polskiego serwisu ateistycznego, racjonalista.pl, i z niejakim zaskoczeniem odkryłem, że w dziale „Religie i sekty” wyznaniem, któremu poświęcono najwięcej postów, jest – nie, nie, wcale nie dominujący w Polsce katolicyzm – ale zupełnie u nas marginalny Islam.

Wszystkich 99 tekstów nie dałem rady przejrzeć, ale i tak kilka całkiem ciekawych udało mi się znaleźć (bez ironii):

Aktualne wskazówki islamskie dotyczące okaleczania kobiecych genitaliów – o medycynie inaczej.

Ciężki los cudzoziemskich robotników w Arabii Saudyjskiej – jak w tytule (choć co akurat to ma wspólnego z dylematem ateizm vs. islam, to nie wiem).

Czytając Ayaan Hirsi Ali w Birmingham – wielki tekst Giny Khan o … a zresztą przeczytajcie lepiej sami.

Gorzkie.pigułki. Islamski ekstremizm przy łóżku pacjenta – medycyna inaczej cd.

Muzułmańskie karykatury antyterrorystyczne – na koniec coś dla śmiechu (jak mało - patrzeć też: "służbowy samolot").

***

W ateizmie – poza przykładem wielu szlachetnych ateistów przewyższających choćby swym zaangażowaniem społecznym wielu wierzących – najważniejszym pożytkiem dla ludzi religijnych jest możliwość obejrzenia swojej wiary z drugiej strony, przenicowania jej na wylot, zastanowienia się nad jej słabościami i płynąca stąd przestroga przed popadnięciem w zadufanie.

Za tą możliwość kocham „Cud teizmu” Johna Mackie'go – najlepszą krytykę dowodów na istnienie Boga. I za tę perspektywę skrupulatnego badania cienkiej linii zwątpienia dzielącej wiarę od niewiary tak kocham też bohaterów Salamna Rushdiego, Orhana Pamuka, czy Mešy Selimovića (ach, ten gęsty język tego ostatniego pozwalający mi w ostatnich tygodniach rozkoszować się każdego dnia kilkoma stronami „Derwisza i śmierci”, powieści jeszcze bardziej soczystej niż przeczytana niegdyś „Twierdza”).

Tęskniący niekiedy za niewiarą lat młodych

piątek, 10 września 2010

wesołych Świąt (?)

No i kończy się ramadan. Udało się nam pospotykać ze znajomymi i wspólnie poprzerywać post, parę razy byliśmy też w meczecie na ifar + tarawih (w ogóle z moją frekwencją na tarawih w porównaniu z latami ubiegłymi – duży postęp). Przeczytałem całkiem spory kawałek Koranu, a to tego – przez pierwsze dni, kiedy dzieci były u dziadków – spędzaliśmy z żoną więcej czasu ze sobą. Inszallah kończymy post, jako lepsi muzułmanie, i co pewnie ważniejsze, lepsi, bliżsi sobie, ludzie (przynajmniej w rodzinie, a i pewnie wśród znajomych). Słowem, szkoda, że ramadan trwa tylko te 30 dni, bo dalej to przecież różnie może być (oby nie).

Ale, ale …. właściwie kiedy się nam ramadan kończy i święta zaczynają?

Wczoraj rozpaczliwy telefon: „To święta są jednak jutro, a nie w piątek?”. Nerwowa chwila wyjaśniania z osobami bardziej kompetentnymi: „Na wyspach Cooka może już i księżyc szałłala widziano, ale na Wiertniczej Eid jak miało być w piątek, tak będzie”. Dalej rozmowa z pewnym Turkiem: „My świętujemy jutro”. Kolejny telefon: „Cała Europa świętuje jutro i tylko na Wiertniczej trwa jeszcze ramadan. My idziemy się modlić jutro do tureckiego meczetu na 6.45” [organizacja, która w ostatniej chwili postanowiła ustalić termin na czwartek akurat w Warszawie własnego meczetu nie ma…].

Wieczorem przy iftarze: „Na półwyspie arabskim wszyscy w piątek [Internet też podaje, że Francja i USA jednak w piątek, przynajmniej Ci, których wieczorem wygooglowałem]. Ja na święto jutro psychicznie nie jestem gotowy. Tu się liczy intencja – lepiej pościć dłużej, niż krócej. Co poniektórzy to by w ogóle chcieli jak najkrócej. A poza tym na piątek już mam urlop. U nas też tak jest – na zachód w Turcji już święto, na wschód w Pakistanie, już święto, a w Iranie ciągle ramadan. Ciekawe, że o koniec innych miesięcy się tak nie kłócą, tylko właśnie o ten jeden”. Cóż innego mogłem odpowiedzieć jak tylko: „Skoro meczet, do którego zawsze chodzę na Eid, robi je w piątek, to ja idę w piątek i to już ich sprawa, by właściwy termin wyznaczyć”.

W gruncie rzeczy mnie jest wszystko jedno. Jeśli by tylko jakieś odpowiednio kompetentne ciało ustaliło, że na całym świecie, dla wszystkich muzułmanów święta wypadają w ten czy inny dzień, że się je ustala na podstawie danych astronomicznych, geofizycznych, lub jeszcze innych albo że wszyscy czekamy, aż ktoś gdzieś z dachu, samolotu, czy balonu w Mekce, Warszawie bądź Pernambuco zobaczy księżyc miesiąca szałłal…

Przecież to kwestia takiej czy innej interpretacji zaleceń z czasów Proroka. Wtedy w ogóle muzułmanów poza półwyspem arabskim nie było, więc problem, kiedy się zaczyna post w Europie czy w Chinach był cokolwiek futurystyczny (jak dla nas kwestia, kiedy ma pościć człowiek mieszkający w bazie na Marsie).

Każda metoda ustalania początku nowego miesiąca ma zresztą swoje pułapki, i ta astronomiczna, i ta z obserwacji. „W wielu krajach Ameryki Łacińskiej widoczność nowiu miesiąca szałłala jest możliwa” – pisze w uzasadnieniu organizacja, która planuje świętować jutro. Jednak 1400 lat temu muzułmanie o istnieniu Ameryki nie wiedzieli, a Prorok i jego towarzysze pewnie w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że można wyliczać miesiące księżycowe z tablic astronomicznych.

Także jeszcze dwieście, sto lat temu, w epoce przed internetem, radiem czy telegrafem stwierdzenie „bo w x, na drugim końcu świata, już widzieli księżyc i jutro będą świętować, więc my też powinniśmy” sensu nie miało (a tak chce święta wyznaczać druga frakcja – zwolennicy obserwacji). Nie było przecież sposobu, żeby o tym, że ktoś gdzieś widział księżyc, tak szybko się dowiedzieć. Każde skupisko muzułmanów mogło i musiało samo sobie święto ustalać.

Ach, gdyby nie ten postęp techniczny, o ile życie byłoby prostsze. A tak jakaś niemrawa Organizacja Konferencji Islamskiej lub inne gremium musi tę kwestię rozwikłać.

Skoro jednak muzułmanie nie są w stanie porozumieć się w tak podstawowej sprawie jak data swoich świąt, to jak mają się porozumieć w sprawie licznych nabrzmiałych między nimi problemów? Skoro rozmaici „uczeni muzułmańscy” nie są w stanie ustalić jednej daty świąt (a kwestie związane z ceremoniami religijnymi winny być ich podstawowymi kompetencjami), to jak to świadczy o ich kompetencji do zajmowania się bardziej złożonymi kwestiami, nie daj Boże tymi w mniejszym stopniu dotykającymi sfery stricté religijnej, którymi to wielu z nich tak bardzo chciałoby się zajmować? I w ogóle jak to świadczy o tak zachwalanej przez nich idżmie, zgodzie uczonych, jako źródle prawa?

Jednak z drugiej strony może nie jest tak źle – różnica wynosi raptem jeden (no, maksymalnie dwa) dni. Prawosławni i zachodni chrześcijanie różnią się o 13…. (choć przynajmniej zawsze o tyle samo).

Wracając do muzułmanów: pewnie jak przyjdzie do Dnia Sądu Ostatecznego, to też nie będzie zgody co do tego, kiedy on wypada. I biedny Bóg będzie musiał się dostosować – sądzić jednych jednego dnia, a innych następnego (zaś najbardziej upartych to i dwa dni później).

***

PS. W zeszłym roku ponoć ambasador jednego z wpływowych państw arabskich zebrał przedstawicieli polskich organizacji muzułmańskich i powiedział im, że go nie interesuje jak i kiedy, ale muszą się dogadać co do jednego terminu świąt. I rok temu się dogadali. A w tym roku tego akurat ambasadora w Polsce miało nie być…

Znacie o tym, jak znaleziono żydowskiego Robinsona Crusoe?

Oprowadza on znalazców po wyspie: „Tu mieszkam, tu uprawiam ogródek, tu jest mój żydowski Piętaszek, tu mam jedną synagogę, a tu mam drugą”. „Ale po co jednemu Robinsonowi na bezludnej wyspie dwie synagogi?”. „Bo jedna to jest ta, do której chodzę, a druga to ta, do której nie chodzę".

środa, 1 września 2010

ramadan - reaktywacja

Prawdziwą reaktywację planuję – inszallah – po Ramadanie. Teraz zbyt absorbuje mnie poszczenie, iftarowanie, itp., itd. Tudzież inne pozareligijne atrakcje.

Na razie tylko jeden link (bo po Ramadanie byłoby już po ptokach).

Zawsze lubiłem różne muzułmańskie „jak to się robi w Ameryce”. Dotąd moi faworyci to byli „Mały meczecik na prerii” i „The rise and fall of the ‘salafi dawah’ in the US”. Ale teraz numer jeden to:

30 mosques

wtorek, 16 lutego 2010

bezdomność

Kiedy spytałem Mahmuda skąd jest powiedział, że z Jaffy. I że tam pomarańcze są najlepsze w Palestynie. Urodził się jednak już w Khan Yunus, w Strefie Gazy, gdzie jego rodzina trafiła po 1948 roku. Jak miał trzy lata wyjechali do Kuwejtu, w którym jego ojciec dostał posadę nauczyciela.

Jak poszliśmy wypalić sziszę Mahmud z kelnerką rozmawiał płynnie w tagalog. Mieszkał przez 13 lat w Manili, gdzie najpierw studiował, a potem prowadził zyskowny biznes importu bodaj używanych autobusów z Japonii.

Obywatelstwo miał ukraińskie. Jego brat studiował w Winnicy, tam się ożenił i tak dostał tamtejszy paszport. Mahmud, i jeszcze jeden brat, też zostali "Ukraińcami" (o te małżeństwa bliżej nie pytałem, chyba ich celem było jedynie uzyskanie paszportu). Znał nawet kilka słów po rosyjsku, wiedział, że właśnie odbywają się w Kijowie wybory, trzymał nawet z "pro-zachodnimi", ale nazwisk kandydatów nie kojarzył.

"Ukraińcami" była też dwójka jego dzieci, już z kolejnego małżeństwa. Nawet raz był z nimi w Kijowie, a może i w Winnicy.

Dla Palestyńczyka uzyskanie jakiegokolwiek obywatelstwa jest jedyną opcją by poruszać się po świecie. Kiedyś, w strefie transferowej moskiewskiego lotniska Szeremietiewo, spotkałem człowieka mieszkającego tam już ponad pół roku (jak w filmie "Terminal"); Rosja go nie wpuszczała, a wrócić nie mógł, bo lotnisko w Gazie zostało w międzyczasie zamknięte; miał śpiwór, karimatę, żywił się tym, co mu dali podróżni i pracownicy sklepów wolnocłowych, w ramach rozrywki grał w mini-bilard.

Mahmud Winnicę wspominał dobrze, choć jak opowiadał to dość prowincjonalne miasto. Ale to tam spotykali się całą rodziną co wakacje po 1990 roku, gdy Kuwejt przestał lubić Palestyńczyków, bo zbyt ich kochał Saddam Husajn. Ojciec Mahmuda po kilkudziesięciu latach pracy w kuwejckiej szkole i nauczaniu różnych przyszłych figur, w tym nawet jednego z ministrów edukacji, z dnia na dzień stracił pracę. Straciłby i prawo pobytu, ale jeden z synów został jego sponsorem - tj. kimś gotowym w krajach Zatoki utrzymywać cudzoziemca.

Z Filipin Mahmud wrócił nad Zatokę Perską, tym razem do Emiratów, gdzie założył rodzinę i próbował rozkręcać różne biznesy. Opowiadał o różnych narodowościach tam mieszkających: "Ludzie ze Słońca", ekspaci z Zachodu, mają "pięć rąk, siedem nóg, dwa mózgi i mówią naraz przez usta i przez ucho". I dlatego miejscowi "Ludzie z Księżyca" płacą im niespotykane gdzie indziej stawki. "Ludzie z Księżyca" różnią się jednak od "Ludzi z Ziemi", czyli Arabów z innych krajów, i choćby dlatego rząd zakazuje małżeństw miedzy tymi dwoma grupami, czy nie zezwala by ci "z Ziemi" chodzili do szkół dla tych "z Księżyca". A na samym dole są "Ludzie z Podziemi", gotowi wykonywać każdą najcięższą pracę imigranci z Azji Południowej.

Czy Mahmud był człowiekiem XXI wieku, wieku Azji, wieku podróży i mobilności? Odwiedził przecież wszelkie kraje Dalekiego Wschodu (Japonię, Singapur, Chiny oczywiście), Australię, Nową Zelandię, USA. A w Zachodniej Europie bywał jedynie na lotniskach.

Spytałem go jednak, gdzie czuje się w domu. W Kuwejcie? Jedynie wśród żyjących tam Palestyńczyków. W Emiratach? Z miejscowymi nas, Arabów-imigrantów, niewiele łączy; my Palestyńczycy mówimy po swojemu, jemy po swojemu, żenimy się ze sobą. O Ukrainę nawet nie pytałem.

W Gazie? W Palestynie? Tak, tam czuł się u siebie. Tam spędzał w domu dziadków przez wiele lat każde wakacje. Tam zapach, smak, nawet powietrze jest jego.

Jednak ostatni raz mógł do Gazy pojechać dwadzieścia lat temu. Od tego czasu granica jest zamknięta.

niedziela, 14 lutego 2010

czego możemy nauczyć się od braci katolików

Z księżmi rozmawiałem trzy razy w życiu. Wszystkie trzy razy już po tym, jak zostałem muzułmaninem. I wszystkie te rozmowy wspominam nadzwyczaj przyjemnie.

Pierwszy raz było to jak braliśmy ślub (jednostronny; wtedy jeszcze moja przyszła żona była katoliczką). Proboszcz powiedział: „Pan jest muzułmanin, ale Panu z oczu dobrze patrzy”. I coś o tym, że lepiej niż z oczu wielu katolickich kandydatów na mężów, z którymi miał przyjemność. Mam nadzieję, że nie zawiodłem jego oczekiwań.

Drugi raz rozmawiałem z księdzem w okolicznościach cokolwiek niezwykłych. Było to w Sarnath, nieopodal północnoindyjskiego Benares, upragnionego miejsca kremacji wielu Hindusów. Ksiądz prowadził tam – w miejscowości, gdzie Budda wygłosił swe pierwsze kazanie, i która dziś jest jednym z celów buddyjskich pielgrzymek – szkołę dla ubogich muzułmańskich dzieci. Z pochodzenia Tamil, czuł się w północnych Indiach niemal równie obco jak my, i właśnie to obopólne poczucie wyobcowania skłoniło nas ku sobie.

Sama konwersacja nie była niezwykła. Dotyczyła kwestii kast wśród indyjskich chrześcijan (obecnych wśród nich tak samo, jak wśród muzułmanów, w teorii równie egalitarnych). Usłyszałem, że ingres pierwszego biskupa wywodzącego się z niskiej kasty zbojkotowali biskupi z kast wysokich, że do niedawna jeszcze w południowych Indiach były osobne kościoły dla kast wysokich i niskich. Sam ksiądz (doktorat po studiach w Rzymie) był oczywiście tym podziałom przeciwny. Ale wychowanie jest czasem silniejsze od przekonań – my z księdzem razem piliśmy herbatę przegryzając ciastkami, jego lokalny współpracownik – też ksiądz, jednak z niższej kasty – nie mógł się przełamać, by jeść z nami przy jednym stole. Tak istotny w kastowym społeczeństwie rozdział stołu był silniejszy od ideałów.

Jednak nie sam – skądinąd ciekawy – temat, był w tej rozmowie najbardziej frapujący, ale niesamowitość otoczenia. Północne mocno hinduistyczne Indie, wśród nich wianuszek buddyjskich świątyń, reprezentujących różne kraje, gdzie ta religia dominuje (popis architektury Tajlandii, Japonii, Tybetu, Sri Lanki, Myanmaru itd.), a w środku katolicki ksiądz z odległego Tamil Nadu uczący dzieci z biednych muzułmańskich rodzin. Skrzyżowanie religii, choć nie ich pomieszanie.

Gdy trzeci raz rozmawiałem z księdzem okoliczności były całkiem zwyczajne – ot kolęda. Powitaliśmy „Szczęść Boże”, ugościliśmy serdecznie, porozmawialiśmy o tempie budowy kanalizacji i remontach lokalnych ulic. Ksiądz, sam budujący nowy kościół, był w tematyce inwestycyjnej nadzwyczaj dobrze zorientowany. Niestety w kolejnych latach już do nas nie zagląda. Pewnie ma wiele zajęć w związku z budową swego nowego przybytku.

***

Co muzułmanin może nauczyć się od katolickiego księdza? Lub: co w chrześcijaństwie może skłonić muzułmana do refleksji?

Nie, bynajmniej nie to, co sugerował Benedykt XVI w swym niesławnym ratyzbońskim wykładzie, gdzie katolicyzm był synonimem połączenia wiary z rozumem, zaś islam wiarą odrzucającą rozum (i z tego powodu, zdaniem Papieża, sięgającą po przemoc). W kwestii pogodzenia wiary i rozumu zresztą co najmniej równie łatwo jest argumentować, że jest to dokładnie na odwrót: islam nie widzi tu opozycji, a chrześcijaństwo i owszem.

Tym co mnie w chrześcijaństwie najmocniej skłania do refleksji, jest sprawa sumienia, często uwypuklana w nauczaniu katolickim. Nie to, żeby muzułmanie sumienia nie mieli, albo o nim nie pisali, albo by katolicy zawsze postępowali „w zgodzie z swoim sumieniem”. Zresztą nie mnie to oceniać.

Jednak podkreślanie kwestii obrachunku sumienia (choć już nie trudno zrozumiałej spowiedzi) jest bardziej pomocne dla kształtowania wolności jednostki, niż najczęstsze w islamie proste wezwanie do powstrzymania się od grzechu, lub też żalu z nie (tawba). Można by nawet próbować z pojęcia „sumienia” wywodzić krytycyzm, kwestionowanie własnych podstaw i założeń, właściwy zachodniej nauce, sztuce i refleksji społeczno-politycznej.

Choć i tak nie tylko muzułmanie, ale i ludzie zachodu, zbyt często patrzą na siebie bezkrytycznie.

***

Ojciec Ludwik Wiśniewski ponoć kiedyś powiedział: „Każdy porządny katolik jest antyklerykałem”.

środa, 10 lutego 2010

powrót na prowincję

Wróciłem. Azja to jednak centrum świata. W Maskacie to czuć. Indie, Singapur, Chin, Australia, Zatoka Perska…. Europa gdzieś z boku. Coraz bardziej.

A u nas prowincja. Powrót do Warszawy – szarość, jednakowość, senność. Nie ma tej ferii języków, ras, strojów, obyczajów. Daleko nam nawet do przeciętnego miasta Zachodniej Europy, nie mówiąc o samym Londynie (przedmieście Azji…?).

Widać to szczególnie jeśli chodzi o muzułmanów. Na wschód i południe mamy liczne mniejszości historyczne, pozostałości po zawiłych meandrach dziejów – Złota Orda i chanaty jej spadkobiercy (Rosja, Ukraiński Krym), Imperium Osmańskie (całe Bałkany). Tam gdzie same te imperia nie dotarły, to dotarli potomkowie ich mieszkańców żyjący po ich upadku w państwa wielonarodowych – Imperium Habsburskim i Jugosławii (w jednym z miasteczek na Słowenii Bośniacy to ponoć kilkanaście procent mieszkańców), Carskiej Rosji, Związku Radzieckim i Federacji Rosyjskiej (milion muzułmanów w Moskwie, Azerowie i Uzbecy w wielkich miastach Ukrainy, Czeczeńcy na Łotwie, Tatarzy w Estonii).

Zaś na Zachodzie muzułmańskich imigrantów mamy pod dostatkiem. Wszyscy wiedzą dokąd te świeże hordy dotarły, więc wymieńmy jedynie te porozrzucane po krańcach Europy kraje, gdzie muzułmanów jest najmniej (ale i tak więcej niż w Polsce): w Finlandii, gdzie cudzoziemcom trudno się zaadaptować (choć i tam jest ciekawa mniejszość Tatarów osiadłych za czasów Cesarstwa Rosyjskiego, nie mówiąc o uchodźcach z Somalii); w Portugalii – no cóż, gospodarka nie za bardzo (choć i tam jest ciut muzułmanów z kolonii); w Irlandii – choć to już nie długo, imigrantów przyciąga coraz wyższy poziom życia; na Islandii…

A u nas? Zupełny zaścianek. Nie ma ani historycznych mniejszości jak na wschodzie i na Bałkanach, ani nowych, jak na Zachodzie. Nasz region (jeszcze Czechy, Słowacja, Węgry – choć tam powiew egzotyki przynoszą Romowie) ma pewnie najmniejszy odsetek muzułmanów na świecie. Mniejszy ma chyba tylko Północna Korea i Laos oraz niektóre kraje Ameryki Południowej (choć są tam i takie, gdzie jest ich grubo ponad 10 procent).

Na szczęście żyją u nas polsko-litewsko-białoruscy Tatarzy, ten zupełny ewenement na muzułmańskiej mapie Europy. Ale i ich jest więcej na Białorusi niż w Polsce.

PS. Przed wyjazdem odwiedziłem w Maskacie jedno modne centrum handlowe. Jednak warszawska Arkadia bardziej wypasiona.

środa, 3 lutego 2010

omam

Postanowiłem nigdy nie jechać do Kandaharu i Timbuktu. Nazwy te, już od dzieciństwa, od kiedy przyuważyłem je na wielkiej mapie świata wiszącej na łóżkiem, miały dla mnie jakiś tajemniczy czar. I nie chciałbym go utracić.

A właśnie rozwiałem inną magię – Maskat. Już sama nazwa rozczarowuje – Muskat, jak mi się do niedawna zdawało, brzmi przecież o wiele bardziej uwodzicielsko.

Mahatma Gandhi spytany o cywilizację brytyjską powiedział ponoć, iż byłaby to ciekawa rzecz. Toute proportion gardée z Omanem jest tak samo. To kraj już jakby naszkicowany (przez dobrotliwego Sułtana Qubusa), już częściowo zbudowany, ale jeszcze życiem nie wypełniony, jeszcze nie wiadomo, w jakim kierunku się potoczy.

Fatamorgana pośród pustyni. To uczucie oglądania na wpół rzeczywistej zjawy było jeszcze bardziej dojmujące w trakcie nocnego, kilkudziesięciominutowego międzylądowania w Dubaju – jakieś światła, niesamowicie mocne, przez mgłę i opary unoszące się nad miastem, jakieś mary przebijające się na horyzoncie przez chmury (czyżby Burdż al-Arab?), a nad samą Zatoką łuny spalanego gazu nad platformami wiertniczymi.

Oglądałem wczoraj w księgarni album z historycznymi zdjęciami Omanu. Były nawet zdjęcia plemienia z Dhofar, co jeszcze po wojnie mieszkało w chatach z trzciny. Choć było też Towarzystwo Omańskie (o ile nazwy nie plączę) z lat bodaj 20. – grupa dżentelmenów w fezach, godnych Damaszku bądź Kairu. Jeszcze w 1970 były w całym kraju tylko trzy podstawówki, 10 kilometrów utwardzanych dróg i dwie przychodnie.

Co będzie jak ropa się skończy? Wszystko oklapnie? Nieczynne odsalarnie wody morskiej, terenowe samochody na zawsze pozostawione na parkingach, nagle opuszczone hotele, biurowce i lotniska, estakady donikąd, wymarłe sklepy, niedokończone kompleksy mieszkalne ...

Czy też jakiś alternatywny scenariusz wypali? Myślą tu o nich, przecież wiedzą, że z ropą różnie może być. Może turystyka (Oman), może handel (Dubaj), może banki (Bahrain), może targi i konferencje (Doha), może przesiadki lotnicze (znów Dubaj), może nieruchomości (no z tym ostatnio w Dubaju nieco przesadzili) – różnie kombinują.

A cudzoziemcy? W samym Maskacie to połowa ludności, nie licząc licznych lokalnych mniejszości (pewnie ten język, którego ni w ząb nie kapuje to Suahili … w końcu Zanzibar – kolejna magiczna nazwa, którą lepiej mi będzie omijać szerokim łukiem – to była omańska kolonia; a dukać miałem okazje nie po arabsku, a w Urdu).

Więc cudzoziemcy wyjadą, czy wtopią się, jak tylu przed nimi (Beludżów, Persów…)? A może przejmą ten kraj na własność; może nie ten, ale może Qatar, gdzie jest ich trzy-czwarte, w końcu nie tak odległy stąd Singapur Chińczycy właśnie tak przejęli.

Jedno trzeba im przyznać – żyje im się tu wygodnie. Jeśli coś może być przyjemne i łatwe w użyciu – to czemu nie? Domy – przestronne, arterie – przelotowe, restauracje – przepyszne (nigdzie tylu McDonaldów nie widziałem…). Sklepy na bazarze – po prawdzie głównie biżuteria i kobiece stroje, oraz niesamowite ilości walizek (a jednak kraj na walizkach...) - pełne wszelkiego towaru. Tylko księgarni jakoś nie ma (jeszcze muszę porządny supermarket odwiedzić – bo centrum handlowe rozczarowało, może w Dubaju jest coś lepszego od warszawskiej Arkadii).

Promenada nad morzem, park wieczorem, wszędzie dojazd samochodem. Pokojówka – obowiązkowo filipińska – 200 USD (sporo mniej niż w Polsce). Ponoć nie tylko miejscowi, ale i zachodni ekspaci gustują w służbie...

Sądząc po ruchu wokół biurowców, a raczej jego braku, nie przepracowują się (godziny pracy w urzędach - do 14.00). W sklepach i różnorakich jadłodajniach (w tym fastfoodach), tempo też stateczne. Za to frekwencja w meczetach imponująca, tempo modlitw również stateczne.

Jednak jakiś wszechogarniający smutek. Niby mulikuturalizm, ale … mulitkulturalizm to miało być spotkanie kultur i wymiana, wręcz wymieszanie. A tu każdy sobie: Arabowie (może jeszcze każde plemię osobno, na tyle w to nie wniknąłem), Hindusi (buzująca dzielnica Rawi to omal Lahore, nawet zapach ten sam), ekspaci (czasem tylko widać business lunch z arabskim partnerem), filipińska służba, nawet Azjaci z dalekiego wschodu w swoim towarzystwie się trzymają.

***

Dlaczego więc Oman spytacie? Ano trzeba było tą Zatokę wreszcie zobaczyć. Tylko Kuwait i Oman dają wizę od ręki na lotnisku, a ten pierwszy, to jak słyszałem, jedno industrialne miasto, gdzie tradycji nie widać (toż to musi być fatamorgana do kwadratu!), więc wybrałem Oman.

Ale, by odpowiedzieć na pytanie, które już mi przez telefon zadają – „No i jak wrażenia?” – odpowiedź chyba będzie jedna: „Za krótko byłem”. Kolejne czterdzieści lat trzeba poczekać.

sobota, 9 stycznia 2010

ilu nas jest?

Obarczony wrodzonym zainteresowaniem statystyką prowadziłem w Excelu skomplikowane zestawienia: ilu muzułmanów mieszka w takim to a takim kraju, jak stanowią odsetek ogółu ludności, a nawet jak szybko przyrasta muzułmańska ludność danego kraju. Opublikowanie w wikipedia artykułu z odpowiednią tabelą w pewnym stopniu osłabiło mój zapał, choć dane tam zawarte nie w pełni mnie zadawalały.

Na szczęście pod koniec ubiegłego roku pojawił się „Mapping The Globar Muslim Population. A Report on the Size and Distribution of the World’s Muslim Population” [Kreśląc mapę ludności muzułmańskiej. Raport o liczbie i rozmieszczeniu muzułmanów na świecie] wydany przez szacowny instytut Pew. Mogłem więc porzucić moje wysiłki demografa-amatora i zająć się pisaniem niniejszego blogu.

Raport Pew – choć niewolny od drobnych nieścisłości – daje nam klarowny obraz: ilu jest muzułmanów, gdzie mieszkają, a nawet próbuje oszacować jaki odsetek to sunnici, a jaki to szyici. Metodologia jest jasna, zgodna z podejściem socjologii religii: muzułmaninem jest ten, kto się za takiego sam uznaje, czyli ten kto na pytanie (w spisie powszechnym, bądź sondażu) „Jaka jest pana religia, o ile w ogóle jakaś?” odpowiada: „islam”, „jestem muzułmaninem”, bądź podobnie.

Gdzie tylko się dało badacze Pew wykorzystali więc rezultaty spisów powszechnych (a do ich wyników np. z Afryki nie zawsze łatwo jest dotrzeć). Jeśli w spisie nie padało pytanie o wyznanie korzystano z danych z badań demograficzne prowadzonych na dużych (wielotysięcznych) próbach. Jeśli i tych brakowało posługiwano się wynikami zwykłych sondaży. Dopiero w razie braku i takich danych korzystano z rozmaitych szacunków eksperckich.

Drobne nieścisłości dotyczą głównie krajów odległych od świata muzułmańskiego. Np. odnośnie Brazylii mamy ekspercki szacunek blisko 200 tysięcy muzułmanów, choć – z jakiś powodów nieprzywołany – spis powszechny doliczył się ich raptem kilkudziesięciu tysięcy. W przypadku Argentyny mamy zaś jeszcze mniej wiarygodną estymację – 900 tysięcy (że niby muzułmanów jest tam 2% ogółu ludności). Odnośnie Włoch mamy z kolej zaskakujący wynik, na podstawie jakiegoś sondażu – raptem 36 tysięcy muzułmanów (to chyba marzenie Ligi Północnej…).

Jednakże w wielu przypadkach badacze z Pew dotarli źródeł do szerzej nieznanych. I tak powtarzane w różnych zestawieniach 10% ludności Konga (co dawałoby blisko sześć milionów muzułmanów) zostało skorygowane – na podstawie porządnego survey’u demograficznego – na znacznie bardziej wiarygodny niecały milion. Badacze Pew dotarli też do wyników takich survey’ów z dwóch ludnych krajów afrykańskich – Nigerii i Tanzanii – gdzie kwestia religii jest drażliwa, a zatem nie włączana do spisów (mnie do tych mających istotny wpływ na szacunek ogólnej liczby muzułmanów wyników dotrzeć się nie udało).

Mamy też wiarygodne wyniki dla wielu krajów o w większości muzułmańskiej ludności, dla których dotąd brakło dobrych danych: Egiptu (to kraj, gdzie liczba chrześcijańskich Koptów jest tematem tabu), Kazachstanu (zamiast powtarzanych danych jeszcze z czasów sowieckich), Turcji, Albanii…

Ogólny rezultat to 1 miliard 571 milionów muzułmanów, czyli 22,9% ludności świata (to zresztą prawie idealnie ten sam wynik, który osiągnąłem moimi amatorskimi metodami…). Pełne zestawienie podaje teraz wikipedia - http://en.wikipedia.org/wiki/Muslim_population). Pew zapowiada przy tym dalsze raporty – min. o chrześcijaństwie oraz o tempie przyrostu ludności muzułmańskiej, sprawy dla wielu bardzo intrygującej, a nawet drażliwej.

***

Jednak co nam po tej wiedzy?

Niektórzy lubią się szczycić: islam to najszybciej rosnąca religia na świecie. Ba, więcej, przywołują ten fakt na dowód tego, iż jest to najwłaściwsza religia.

A co by ci omamieni magią wielkich liczb protagoniści islamu zrobili, jakby się okazało, że to odsetek wyznawców jakieś innej religii rośnie najszybciej? Zwątpili by w islam? Przeszli na tą inną religię, bo szybsza, lepsza? Albo jeśli – nie daj Boże – pewnego dnia okazałoby się, że liczba wyznawców islamu nie rośnie, a maleje, to co wtedy?

A skoro – co dość prawdopodobne – sto lat temu szybciej rosła liczba chrześcijan, to czy wynikałoby stąd, że wtedy chrześcijaństwo było od islamu bardziej – bo ja wiem – prawdziwe, a islam jest taki dopiero teraz?

Cieszę się, że instytut Pew uwolnił mnie od obsesji kompulsywnego zliczania muzułmanów.