piątek, 1 października 2010

tęsknota za południem

Nadchodzą długie jesienne wieczory, wracać zaczynają wspomnienia z czerwcowej eskapady na Bałkany.

To był już trzeci wyjazd z serii. Najpierw – sześć lat temu – Bałkany zachodnie: Bośnia, Czarnogóra, Dalmacja. Następnie – trzy lata temu – wchód: Dobrudża i wybrzeże Bułgarii. Teraz nadszedł czas na Bałkany centralne: Macedonię, Kosowo i serbski Sandżak. I malusieńki kawałeczek Albanii. Oczywiście dużo jeszcze zostało: Grecja, nie, nie plaże na Krecie, szczególnie interesująca jest ta północna; Albania; reszta Serbii; środek i wschód Bułgarii...

Najciekawszy, przynajmniej w temacie tego blogu, jest pas ziem poosmańskich, tych które najdłużej były pod władza sułtanów. Ciągnie się on przez południową Bułgarię (to tam, w okręgu Kyrdżaali, Turcy mają większość), północną Grecję (Tracja wschodnia była wyłączona spod przesiedleń ludności po traktacie w Lozannie z 1923 roku), obejmuje całą Macedonię, Albanię, Kosowo, region na pograniczu Serbii i Czarnogóry zwany Sandżakiem i dalej aż po Bośnię, która – choć od 1878 r. pod rządami austriackimi – nie doświadczyła radykalnych przemieszczeń ludności i może być do tego pasa zaliczona.

Linią zazanaczono zasięg ziem osmańskich przed Pierwszą Wojną Bałkańską (1912-1913).

SANDŻAK

A więc najpierw Sandżak, jeden z najbliższych Polsce, w każdym razie pod względem czasu dojazdu, zwartych muzułmańskich obszarów. Ten zamieszkały przez Bośniaków kawałek Serbii jest najbardziej zislamizowanym obszarem byłej Jugosławii, bardziej nawet niż sama Bośnia, która o trzydzieści pięć lat krócej była w Imperium Osmańskim. To tu bowiem ciągnęły fale uchodźców z kolejnych odpadających od Imperium Osmańskiego prowincji.


Hotel Vrbak w Novim Pazarze, stolicy Sandżaku i jedynym mieście z prawdziwego zdarzenia. To miał być zapewne nowy, „narodowo-orientalny”, socjalistyczno- titowski, styl dla Bośniaków i innych muzułmanów ówczesnej Jugosławii. Takich gargameli jest zresztą więcej – np. biblioteka narodowa w Prisztinie. Tak jak i ten najbardziej przypominają statek kosmitów chwilę przed startem …
Czuć, że bycie muzułmaninem jest dla mieszkańców Novi Pazaru ważne. Mówią to nazwy sklepów, księgarnie pełne różnorakiej literatury muzułmańskiej i tej z krajów muzułmańskich, czy sprzedawcy na bazarze pogrążeni w recytacji Koranu. Czasem jest to omalże przesadne, a przy tym komiczne. W kawiarence internetowej chłopcy grają w Counter-Strike. „Yallah, yallah”, kiedy ich bohater rusza do ataku, „wallahi, wallahi”, kiedy atak się nie powiedzie…

KOSOWO

Potem Kosowo – kraj nie kraj. Na granicy witają nas … polscy żołnierze z KFOR, o ile to jest w ogóle granica – serbskiej kontroli przy przejeździe do Kosowa nie ma... Dalej, ciekawa sprawa z tablicami rejestracyjnymi, niby ważnym wyznacznikiem państwowości. Część samochodów ma nowe kosowskie (głównie na albańskich terenach), część stare serbskie (głównie w serbskich enklawach), a cześć – i to całkiem spora – nie ma wcale. No bo jeszcze mogłyby być jakieś kłopoty, jakby się pojechało nie tam gdzie trzeba, z nie takimi jak trzeba tablicami. A do tego, jak się stanie w stolicy tego najmłodszego państwa Europy, Prisztinie, na głównym deptaku i lepiej rozejrzy w koło, to z każdej strony widać granice tego niewielkiego kraju-nie kraju.


W Kosowie wszędzie dwugłowy albański orzeł, czerwona, ozdobiona nim flaga albańska zazwyczaj towarzyszy niebieskiej multietnicznej fladze Kosowa (sześć gwiazd – każda za jeden z narodów żyjących w Kosowie). Liczne są też pomniki UÇK, Armii Wyzwolenia Kosowa, choć część z nich – postawiona tuż po końcu serbskich rządów – jest już teraz jednak jakby lekko spłowiała. W każdym mieście uwieczniony jest lokalny bohater UÇK, tu mamy grób Adema Jashari’ego – kosowskiego Che Guevary (zarówno z racji wyglądu, jak i ostro lewicowych – hodżystowsko-stalinowskich poglądów), który zginął w 1998 roku, w czasie szturmu sił Miloszevića na jego rodzinny dom w Prekazie.
Jednak nieduże Kosowo się prężnie rozwija, buzuje tam bardziej niż w Serbii, gdzie wiele miasteczek sprawia cokolwiek śnięte wrażenie. Wszędzie się buduje (choć czasem styl poraża – czteropiętrowa kamienica w centrum większej wioski, z całym frontem przeszklonym, gdyż to potężna wystawa salonu meblowego …); autostrada do granicy z Albanią w budowie (po stronie Albańskiej została otwarta – aż do Tirany – w trakcie naszej bytności tam, a to Albania miała być jedynym krajem Europy, gdzie drogi gorsze niż u nas); w stolicy wszystkie, liczne, hotele pełne, tak że z trudem znaleźliśmy wolny pokój. Ale jak to możliwe, skoro cały naród nic, tylko siedzi w kawiarniach i popija espresso (nie, nie wieczorem, ale w ciągu dnia roboczego)?

Co się w Kosowie zwiedza? Ano osmańskie zabytki. Niestety z czterech starówek została tylko jedna w Prizren. Dwie – w Gjakova i w Peć – zostały spalone przez siły Miloszevića w czasie wojny, obie są odbudowywane. Nie wiem, czy to rekonstrukcja wierna, ale na pewno w klimacie. Jedna jednak, w stołecznej Prisztinie, choć wojnę przetrwała, to przestała istnieć w ciągu ostatnich lat, poza kilkoma budynkami należącymi do państwa: prywatni właściciele burzyli stare historyczne domy, by na ich miejscu stawiać biurowce, apartamentowce, hotele... Ale o osmańskich zabytkach jeszcze będzie.


Odrestaurowana kule. Na ostatnim piętrze pokój recepcyjny (tak wysko, bo to symbol męskiego statusu i hierarchii, jak nam wytłumaczyli w muzeum etnograficznym); schody na zewnątrz by goście nie niepokoili domowników (a raczej „domowniczek”).
Co w Kosowie można zobaczyć poza architekturą osmańską? I wiejskimi domami warownymi „wieżami” (zdjęcie powyżej) – wznoszonymi w czasach niepokojów i wewnętrznego osłabienia Imperium Osmańskiego w XIX wieku? Oczywiście średniowieczne cerkwie z okresu pierwszej państwowości serbskiej, która właśnie w tym rejonie się formowała. Na szczęście w trakcie spowodowanych rozczarowaniem oenzetowsko-natowskimi rządami zamieszek w 2004 roku (to z ich względu nie odwiedziliśmy w czasie naszej pierwszej bałkańskiej wyprawy sześć lat temu Kosowa) spłonęły tylko te mniej cenne i to po części takie, co były pobudowane w ciągu ostatnich 100 lat jako symbole serbskiej dominacji. Sprawcy, jak wyczytałem, zostali po części skazani przez Kosowskie sądy, choć nie zawsze w takim wymiarze jakby należało. Ale niedokończona katedra prawosławna w Prisztinie stoi nieruszona – z wielkim podświetlanym krzyżem. Katedra katolicka przy alei Matki Teresy otwarta została po naszym wyjeździe.



A więc tytularna siedziba serbskiego patriarchatu w Peć. Niespotykana formuła – z jednego, wspólnego, narteksu wejścia prowadzą do trzech przytulonych do siebie kościołów. W każdym freski, ikony, świece, przydymione światło, które w starych cerkwiach dają głęboką, sakralną atmosferę. Dalej Visoki Decani, gdzie ponoć pielgrzymowali, a nawet nadal pielgrzymują, zarówno prawosławni Serbowie, jak i muzułmańscy Albańczycy (jak my go odwiedzaliśmy to pielgrzymował jedynie jakiś ważny unijny oficjał). I na koniec podprisztińska Gračanica (na zdjęciu), zbudowana na planie greckiego krzyża, w okresie dużych wpływów bizantyjskich na monarchię serbską.

MACEDONIA

Z Kosowa pojechaliśmy do Macedonii – „serca Bałkan”.

Kiedy w Polsce mamy jakąś mniejszość narodową, to na ogółu okazuje się to już mniejszość silnie spolonizowana, na terenach nominalnie przez nią zamieszkałych dominują zazwyczaj Polacy i język polski. W malutkiej Macedonii mniejszości jest – i to takich z prawdziwego zdarzenia – bez liku. A najciekawsze są mniejszości w mniejszościach. Wśród Albańczyków katolicy (Matka Teresa), wśród Romów protestanci (oczywiście jest też region Macedoni gdzie żyją zupełnie z nimi niezwiązani Macedończycy protestanci…), wśród Macedończyków (choć to akurat większość) muzułmanie, itd., itp.

Kiedy wielki naród popada w nacjonalizm brzmi to groźnie, ale kiedy mały już tylko komicznie. Taki śmieszny bywa nacjonalizm macedoński. Budują się na przykład pomniki Filipa Macedońskiego – ale często pieniędzy tylko na cokół starczyło….



Ale najważniejsze – góry i przyroda (tego opisywać pewnie nie powinienem, by nie popadać w kompletną grafomanię). Na drogach wałęsają się liczne żółwie (zdjęcie po lewej), z każdego zakątka kraju w każdym kierunku widać góry, a pograniczne jezioro Ochrydzkie to takie Morskie Oko do kwadratu, a może nawet do sześcianu, do tego z – tu, uwaga, kwintesencja grafomanii – malowniczymi miasteczkami na brzegach (zdjęcie po prawej - akurat nie miasteczko, tylko klasztor św. Nauma).

ALBAŃCZYCY - MUZUŁMANIE

Obejrzeliśmy z bliska, i w Kosowie i w Macedonii, oczywiście też ten ciekawy naród – Albańczyków, naszą największą w Europie rdzenną nację muzułmańską. Niby już w dziewiętnastym wieku pewien poeta albański stwierdził: „religią Albańczyków jest albanizm”, to jednak są oni bardziej muzułmańscy niż wielu im zarzuca (lub się z tego cieszy). Najbardziej religijni w kosowskim Prizren i przede wszystkim w Macedonii, w Tetovie i, szczególnie, w Skopje. To stąd jest mój ulubiony twórca albańskiego ilahi Adem Ramadani, na jego koncert parę dni spóźniliśmy się bodaj do Prizren. W trakcie naszej eskapady najbardziej mi jednak do gustu przypadły albańskie wędliny halal, o naszym, „środkowo-europjeskim”, dawno przeze mnie już zapomnianym smaku (u nas takie tylko wieprzowe….), nie jakieś tam tureckie czy arabskie pseudo-mortadele zwane sudżukami.

Szukałem oczywiście śladów al-Albaniego (to ciekawe, że zarówno najbardziej zajadły „muzułmański” ateizator, Enver Hodża, jak i guru najbardziej zacietrzewionych salafitów, al-Albani, wywodzili się z tego samego kraju). Bezpośrednich śladów al-Albaniego nie znalazłem, trochę salafitów się jednak to tu to tam kręci, na ich stoiskach królują broszurki Ibn Baaza.

Jednak gros Albańczyków trzyma się z daleka od swojego rodaka i ciąży, czy to ku tradycyjnej osmańsko-bałkańskiej religijności (z sufickim zabarwieniem, bądź nie), czy to przeżywa odrodzenie religijne bez salafickiego odjazdu, czy to po prostu preferuje laicyzm. Ale azan słychać wszędzie i meczety się budują na potęgę, szczególnie na prowincji.



Abdulmutalib Beqiri (z prawej) został derwiszem bektaszyckim potajenie za komuny. Urzęduje w jednej z dwóch działających dziś w Macedonii bektaszyckich tekke, za Tito zamienionej w kawiarnię. Opowiadał nam o konfliktach z sunnitami, którzy w trakcie odzyskiwania majątku przechwycili należący do teke majdan (nie, nie jakieś toboły, ale sala do bektaszyckich ceremonii) i zmienili go w meczet. Sam Abdulmutalib oczywiście chodzi do meczetu, ale nigdy do tego.
Och gdybym potrafił zanotować te wszystkie mistyczne interpretacje dowolnego wersetu, czy hadisu, które padły w naszej rozmowie. Każdy przytoczony przeze mnie potrafił skomentować, ukazując jego drugie, alegoryczne, dno. Więc tylko jeden przykład. „Czy poście w Ramadan?” „Oczywiście, ale nasz post trwa cały rok – cały rok powstrzymujemy się od złych uczynków.” [„Eline, beline, diline sahib ol" – „panuj nad swoimi uczynkami, podbrzuszem i językiem", w skrócie częste na alevicko-bektaszyckich dewocjonaliach „ebed”; znów symbolicznie, bo znaczy to „wieczność"].

Główną specjalnością Albanii jeśli chodzi o islam jest sufizm, a w szczególności bektaszyzm, wart pewnie poważniejszego opisu. Po raptem jednej – choć długiej i serdecznej – rozmowie z derwiszem, bez odwiedzenia Albanii, szczególnie południowej, która jest historycznym centrum bektaszyzmu, bez zrozumienia natury bliskich relacji łączących bektaszytów z tureckimi alewitami nie śmiem jednak bliżej opisywać tego nurtu islamu bliskiego szyizmowi (w sensie szczególnej atencji dla Alego i dwunastu Imamów), mistycznego (w sensie szczególnych przymiotów posiadanych przez pirów, zwanych baba i dede), hierarchicznego (nieznana w innych bractwach sufickich hierarchia aszyk-dervisz-baba-dede, na czele z dedebaba), zinstytucjonalizowanego (sieć tekke podlegających jednemu dedebaba) oraz martyrologicznego (w sensie podkreślania faktycznych cierpień doznanych z rąk sunnitów). Polecam więc http://www.bektashi.net.

MIASTA

Można też opisać Albańczyków przez łańcuch odwiedzonych przez nas miast.

Najpierw najbardziej świecki Peć – kobiet w chustach tu nie uświadczysz, gdy chcieliśmy zwiedzić główny meczet klucz trzeba była wziąć z pobliskiego zakładu fryzjerskiego (meczet otwarty tylko w porze modlitw, koło niego nie ma zwykłych w takim miejscu sklepów i kramów z dewocjonaliami). I tylko gdzieś w jednym koncie miasta urzędują wspomniani salafici. Ale to tu kelner w restauracji powiedział do mnie niespodziewane „Salam alaikum”.

Potem stołeczna Prisztina – gwarna, modna, tłoczna i roześmiana (czy ktoś gdzieś indziej widział trójkołowy motocykl z prawdziwym silnikiem benzynowym w rozmiarze akurat dla kilkuletniego dziecka? Ach ta bałkańska fantazja!).

Dalej Gjakova – kosowska, a może i europejska, stolica sufizmu. Bractw jest tu ponoć kilkanaście, my zdołaliśmy odwiedzić zaledwie trzy (Malamati, Halwati i Bektaszi). A przy tym (a może właśnie dzięki temu?) Gjakova to też intelektualna stolica Kosowa – to stąd się ponoć wywodzą rozmaici ichni jajogłowi i to dlatego siły Miloszevića tak dokumentnie chciały ją zniszczyć. Tak musiało zresztą wyglądać wiele miast w dzisiejszej Turcji, nim Republika oficjalnie zakazała działalności bractw sufickich.



Następny Prizren – kosowski, a może i albański Kraków, historyczna siedzibie władz w czasach osmańskich (widok ogólny powyżej). To tu powstały Liga Prizreńska pierwsza albańska organizacja narodowa (tj. pierwsze na terenach etnicznie albańskich, bo pierwsze w ogóle to powstały w południowych Włoszech, Chorwacji, Salonikach, Stambule i Kairze, a nawet w Chicago, wszędzie tylko nie w samej Albanii), to tu też jest najlepiej zachowany zespół architektury osmańskiej. Dziś ten Prizren jest najbardziej muzułmański w Kosowie i najbardziej … turecki. Odwiedziny w nim przypomniały mi Szara, z którym niegdyś mieszkałem w akademiku w Ankarze – tureckojęzycznego Albańczyka, który bodaj stąd się wywodził (właśnie tak: język turecki, świadomość narodowa – albańska).

Elity albańskie mówiły bowiem niegdyś po turecku, jednak jugosłowiański minister spraw wewnętrznych, niejaki Aleksandar Ranković uznał wszelakich „Turków” za potencjalną piątą kolumnę i na wszelkie sposoby starał się ich przekonać do wyjazdu, często zresztą za zgodą samej Turcji, wyrażoną w dwustronnych porozumieniach. Stąd w Turcji mamy nie tylko imigrantów z Kosowa, ale i w Stambule całą dzielnicę Yeni Bosna (zamieszkałą jak wskazuje nazwa przez Bośniaków, z których część, z racji bliskości językowej, sprzedawała w latach 80. towary polskim handlarzom, a niektórzy dotarli aż do Polski by pozakładać tu biznesy; ale to już całkiem inna historia). Tak więc z czasem język turecki powoli przestał odgrywać rolę w Kosowie i zachował się jedynie w najbardziej „historycznym” Prizren.

Dalej Tetovo – już w Macedonii. Jeden obrazek: piątkowa modlitwa, dziedziniec meczetu pełny mimo ulewnego deszczu.

I na koniec Skopje, miasto podzielone. Północna „turecka” część to zwielokrotnione Prizren, południe to macedońska stolica, nad którą góruję budowa monstrualnego krzyża. Ponoć rusza z kopyta, gdy rządzi prawica, staje gdy do władzy dochodzi lewica. Między oboma częściami jakieś napięcie, podskórna wrogość – w jednym meczecie podbiegli do mnie dość obcesowo z pytaniem czy przypadkiem nie jestem Macedończykiem…

Ale najciekawsza w Skopje była Szutka – jedyna prawdziwie romska gmina na Bałkanach (a może i na świecie, jest jeszcze dzielnica bułgarskiego Plovdiv – Stolipinovo – gdzie też planuję się wybrać). Romskie władze, romska ludność, romski język, romska kultura (w Macedonii mamy też romską telewizję i romskich parlamentarzystów). Nie wchodzę tu w rozróżnienia między Romami, Ashkali i … Egipcjanami. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, kim są ci ostatni niech sam poszuka.



I całkiem ciekawie to wyglądało – nie tam jakieś odgrodzone murem getto, jak u naszych południowych sąsiadów, ale bazar, niesamowite wielopiętrowe, wielorodzinne "pałace mieszkalne" i ulice przywodzące na myśli Indie i to niekoniecznie tamtejsze slumsy. No i oczywiście romski meczet – na zdjęciu powyżej. Można by tu z powodzeniem deportować z Francji Sarkozy’ego.

LISTA ZABYTKÓW

I na koniec obiecany rejestr osmańskich zabytków. Naszkicujmy więc mały portret miasta.



1. A więc po pierwsze meczet. Ten powyżej to najprzedniejszy przykład lokalnego stylu – w każdym kosowskim, czy macedońskim mieście znajdziemy bowiem „kolorowy meczet”; widzieliśmy też jeden w Pliav w Czarnogórze. Czy to przykład Lale Devri, okresu tulipanów, tureckiego rokoko (ponoć do końca nie wiadomo, czy ten osiemnastowieczny styl to bardziej pierwsza fala wpływów europejskich w Imperium Osmańskim, czy raczej rokoko to pierwszy wybuch wpływów orientalnych w sztuce europejskich), czy może to przykład jak lokalny artysta wyobrażał sobie stołeczny Stambuł?



2. Po drugie kolejny obowiązkowy punkt na planie (późno)-osmańskiego miasta – wieża zegarowa. Ta w Skopie była pierwsza w imperium i została wyposażona w mechanizm zdobyty w węgierskim Szegedzie.



3. Po trzecie Hamam – łaźnia publiczna, dziś już zwykle nieczynna, choć w Turcji są takie przerobione pod turystów. Ja sam korzystałem w Iranie po nocnej podróży autobusem z bardziej tradycyjnej: była to sala z prysznicami + sala z masażystami, z których usług już nie korzystałem. Hamam to wdzięczny obiekt do przerobienia, szczególnie na muzeum, bo to w końcu budynek historyczny, mury ma solidne, a przy tym dużą salę na wystawy (na zdjęciu hamam w Prizren, akurat żadnej wystawy nie było, więc w środku nie obejrzeliśmy).



4. Nad miastem górować winna twierdza. Na ogółu dziś to albo teren nadal wojskowy, albo ruiny zmienione w teren rekreacyjny (jak w Prizren - patrz zdjęcie). Romantyczne wieczorne spacery, weekendowe rodzinne pikniki i takie tam.



5. Kolejne sprawa – albańska specjalność – tekke. Majdan bodaj kadyryckiej w Prizren oraz turbe bodaj Malamati w Gjakova.



6. No i z czegoś trzeba było to utrzymać, czyli handel: bazar – zwykle serce starego miasta, na ogółu nadal zasiedlony przez rzemieślników kontynuujących tradycyjne zawody. Czyli tam gdzie była ulica szewców – sklepy z butami, gdzie stolarzy - sklepy z meblami itp. Oczywiście handel przenosi się do nowych dzielnic i centrów handlowych, ale bazary są zadziwiająco żywotne. Bardziej okazałe budynki potraciły jednak swoje tradycyjne funkcje i zmienione zostały np. w placówki gastronomiczne. To Karavenseraj – jak nazwa wskazuje zatrzymywały się tu karawany; han – dom handlowy z bardziej stałym składem (na zdjęciu skopijski Kapan An); w Skopie jest nawet jeden bedestan – średniowieczna „hurtownia tekstylna”. I tylko full-wypas krytego bazaru na Bałkanach brak, takiego jak w najbardziej rozwiniętych miastach osmańskich.




7. Kolejna sprawa – most. Most może być w mieście (jak w Mostarze, czy w Anrdićowskim Wiszegradzie), czy też w Skopje, lub na gościńcu poza miastem (jak na zdjęciach). Most tak jak meczet, hamam, karawanseraj, medresa, czy szpital (tym razem akurat nie widzieliśmy, polecam ten w Edirne) zazwyczaj był utrzymywany z wakfu, fundacji, która najpierw zapewniała środki na budowę potężnej kamiennej struktur, a potem fundusze na jej utrzymanie i opłacenie personelu (często dość rozbudowanego, czasem zdegenerowanego w bandę darmozjadów, potomków fundatora).



8. A w Skopie mieli nawet osmański akwedukt, który niech zastąpi puente.

mapa http://www.sscnet.ucla.edu/polisci/faculty/trachtenberg/courses/First%20Balkan%20War.JPG; meczet Szutka http://jordanink.files.wordpress.com/2010/06/macedoniakosovomay09-190.jpg?w=300&h=246; twierdza Prizren http://www.panoramio.com/photo/17776461; han Skopie http://travel2macedonia.com.mk/imgdisplay.mk?w=254&img=images/sights/7/kapan-an.jpg; reszta zdjęcia własne i małżonki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz