wtorek, 16 lutego 2010

bezdomność

Kiedy spytałem Mahmuda skąd jest powiedział, że z Jaffy. I że tam pomarańcze są najlepsze w Palestynie. Urodził się jednak już w Khan Yunus, w Strefie Gazy, gdzie jego rodzina trafiła po 1948 roku. Jak miał trzy lata wyjechali do Kuwejtu, w którym jego ojciec dostał posadę nauczyciela.

Jak poszliśmy wypalić sziszę Mahmud z kelnerką rozmawiał płynnie w tagalog. Mieszkał przez 13 lat w Manili, gdzie najpierw studiował, a potem prowadził zyskowny biznes importu bodaj używanych autobusów z Japonii.

Obywatelstwo miał ukraińskie. Jego brat studiował w Winnicy, tam się ożenił i tak dostał tamtejszy paszport. Mahmud, i jeszcze jeden brat, też zostali "Ukraińcami" (o te małżeństwa bliżej nie pytałem, chyba ich celem było jedynie uzyskanie paszportu). Znał nawet kilka słów po rosyjsku, wiedział, że właśnie odbywają się w Kijowie wybory, trzymał nawet z "pro-zachodnimi", ale nazwisk kandydatów nie kojarzył.

"Ukraińcami" była też dwójka jego dzieci, już z kolejnego małżeństwa. Nawet raz był z nimi w Kijowie, a może i w Winnicy.

Dla Palestyńczyka uzyskanie jakiegokolwiek obywatelstwa jest jedyną opcją by poruszać się po świecie. Kiedyś, w strefie transferowej moskiewskiego lotniska Szeremietiewo, spotkałem człowieka mieszkającego tam już ponad pół roku (jak w filmie "Terminal"); Rosja go nie wpuszczała, a wrócić nie mógł, bo lotnisko w Gazie zostało w międzyczasie zamknięte; miał śpiwór, karimatę, żywił się tym, co mu dali podróżni i pracownicy sklepów wolnocłowych, w ramach rozrywki grał w mini-bilard.

Mahmud Winnicę wspominał dobrze, choć jak opowiadał to dość prowincjonalne miasto. Ale to tam spotykali się całą rodziną co wakacje po 1990 roku, gdy Kuwejt przestał lubić Palestyńczyków, bo zbyt ich kochał Saddam Husajn. Ojciec Mahmuda po kilkudziesięciu latach pracy w kuwejckiej szkole i nauczaniu różnych przyszłych figur, w tym nawet jednego z ministrów edukacji, z dnia na dzień stracił pracę. Straciłby i prawo pobytu, ale jeden z synów został jego sponsorem - tj. kimś gotowym w krajach Zatoki utrzymywać cudzoziemca.

Z Filipin Mahmud wrócił nad Zatokę Perską, tym razem do Emiratów, gdzie założył rodzinę i próbował rozkręcać różne biznesy. Opowiadał o różnych narodowościach tam mieszkających: "Ludzie ze Słońca", ekspaci z Zachodu, mają "pięć rąk, siedem nóg, dwa mózgi i mówią naraz przez usta i przez ucho". I dlatego miejscowi "Ludzie z Księżyca" płacą im niespotykane gdzie indziej stawki. "Ludzie z Księżyca" różnią się jednak od "Ludzi z Ziemi", czyli Arabów z innych krajów, i choćby dlatego rząd zakazuje małżeństw miedzy tymi dwoma grupami, czy nie zezwala by ci "z Ziemi" chodzili do szkół dla tych "z Księżyca". A na samym dole są "Ludzie z Podziemi", gotowi wykonywać każdą najcięższą pracę imigranci z Azji Południowej.

Czy Mahmud był człowiekiem XXI wieku, wieku Azji, wieku podróży i mobilności? Odwiedził przecież wszelkie kraje Dalekiego Wschodu (Japonię, Singapur, Chiny oczywiście), Australię, Nową Zelandię, USA. A w Zachodniej Europie bywał jedynie na lotniskach.

Spytałem go jednak, gdzie czuje się w domu. W Kuwejcie? Jedynie wśród żyjących tam Palestyńczyków. W Emiratach? Z miejscowymi nas, Arabów-imigrantów, niewiele łączy; my Palestyńczycy mówimy po swojemu, jemy po swojemu, żenimy się ze sobą. O Ukrainę nawet nie pytałem.

W Gazie? W Palestynie? Tak, tam czuł się u siebie. Tam spędzał w domu dziadków przez wiele lat każde wakacje. Tam zapach, smak, nawet powietrze jest jego.

Jednak ostatni raz mógł do Gazy pojechać dwadzieścia lat temu. Od tego czasu granica jest zamknięta.

niedziela, 14 lutego 2010

czego możemy nauczyć się od braci katolików

Z księżmi rozmawiałem trzy razy w życiu. Wszystkie trzy razy już po tym, jak zostałem muzułmaninem. I wszystkie te rozmowy wspominam nadzwyczaj przyjemnie.

Pierwszy raz było to jak braliśmy ślub (jednostronny; wtedy jeszcze moja przyszła żona była katoliczką). Proboszcz powiedział: „Pan jest muzułmanin, ale Panu z oczu dobrze patrzy”. I coś o tym, że lepiej niż z oczu wielu katolickich kandydatów na mężów, z którymi miał przyjemność. Mam nadzieję, że nie zawiodłem jego oczekiwań.

Drugi raz rozmawiałem z księdzem w okolicznościach cokolwiek niezwykłych. Było to w Sarnath, nieopodal północnoindyjskiego Benares, upragnionego miejsca kremacji wielu Hindusów. Ksiądz prowadził tam – w miejscowości, gdzie Budda wygłosił swe pierwsze kazanie, i która dziś jest jednym z celów buddyjskich pielgrzymek – szkołę dla ubogich muzułmańskich dzieci. Z pochodzenia Tamil, czuł się w północnych Indiach niemal równie obco jak my, i właśnie to obopólne poczucie wyobcowania skłoniło nas ku sobie.

Sama konwersacja nie była niezwykła. Dotyczyła kwestii kast wśród indyjskich chrześcijan (obecnych wśród nich tak samo, jak wśród muzułmanów, w teorii równie egalitarnych). Usłyszałem, że ingres pierwszego biskupa wywodzącego się z niskiej kasty zbojkotowali biskupi z kast wysokich, że do niedawna jeszcze w południowych Indiach były osobne kościoły dla kast wysokich i niskich. Sam ksiądz (doktorat po studiach w Rzymie) był oczywiście tym podziałom przeciwny. Ale wychowanie jest czasem silniejsze od przekonań – my z księdzem razem piliśmy herbatę przegryzając ciastkami, jego lokalny współpracownik – też ksiądz, jednak z niższej kasty – nie mógł się przełamać, by jeść z nami przy jednym stole. Tak istotny w kastowym społeczeństwie rozdział stołu był silniejszy od ideałów.

Jednak nie sam – skądinąd ciekawy – temat, był w tej rozmowie najbardziej frapujący, ale niesamowitość otoczenia. Północne mocno hinduistyczne Indie, wśród nich wianuszek buddyjskich świątyń, reprezentujących różne kraje, gdzie ta religia dominuje (popis architektury Tajlandii, Japonii, Tybetu, Sri Lanki, Myanmaru itd.), a w środku katolicki ksiądz z odległego Tamil Nadu uczący dzieci z biednych muzułmańskich rodzin. Skrzyżowanie religii, choć nie ich pomieszanie.

Gdy trzeci raz rozmawiałem z księdzem okoliczności były całkiem zwyczajne – ot kolęda. Powitaliśmy „Szczęść Boże”, ugościliśmy serdecznie, porozmawialiśmy o tempie budowy kanalizacji i remontach lokalnych ulic. Ksiądz, sam budujący nowy kościół, był w tematyce inwestycyjnej nadzwyczaj dobrze zorientowany. Niestety w kolejnych latach już do nas nie zagląda. Pewnie ma wiele zajęć w związku z budową swego nowego przybytku.

***

Co muzułmanin może nauczyć się od katolickiego księdza? Lub: co w chrześcijaństwie może skłonić muzułmana do refleksji?

Nie, bynajmniej nie to, co sugerował Benedykt XVI w swym niesławnym ratyzbońskim wykładzie, gdzie katolicyzm był synonimem połączenia wiary z rozumem, zaś islam wiarą odrzucającą rozum (i z tego powodu, zdaniem Papieża, sięgającą po przemoc). W kwestii pogodzenia wiary i rozumu zresztą co najmniej równie łatwo jest argumentować, że jest to dokładnie na odwrót: islam nie widzi tu opozycji, a chrześcijaństwo i owszem.

Tym co mnie w chrześcijaństwie najmocniej skłania do refleksji, jest sprawa sumienia, często uwypuklana w nauczaniu katolickim. Nie to, żeby muzułmanie sumienia nie mieli, albo o nim nie pisali, albo by katolicy zawsze postępowali „w zgodzie z swoim sumieniem”. Zresztą nie mnie to oceniać.

Jednak podkreślanie kwestii obrachunku sumienia (choć już nie trudno zrozumiałej spowiedzi) jest bardziej pomocne dla kształtowania wolności jednostki, niż najczęstsze w islamie proste wezwanie do powstrzymania się od grzechu, lub też żalu z nie (tawba). Można by nawet próbować z pojęcia „sumienia” wywodzić krytycyzm, kwestionowanie własnych podstaw i założeń, właściwy zachodniej nauce, sztuce i refleksji społeczno-politycznej.

Choć i tak nie tylko muzułmanie, ale i ludzie zachodu, zbyt często patrzą na siebie bezkrytycznie.

***

Ojciec Ludwik Wiśniewski ponoć kiedyś powiedział: „Każdy porządny katolik jest antyklerykałem”.

środa, 10 lutego 2010

powrót na prowincję

Wróciłem. Azja to jednak centrum świata. W Maskacie to czuć. Indie, Singapur, Chin, Australia, Zatoka Perska…. Europa gdzieś z boku. Coraz bardziej.

A u nas prowincja. Powrót do Warszawy – szarość, jednakowość, senność. Nie ma tej ferii języków, ras, strojów, obyczajów. Daleko nam nawet do przeciętnego miasta Zachodniej Europy, nie mówiąc o samym Londynie (przedmieście Azji…?).

Widać to szczególnie jeśli chodzi o muzułmanów. Na wschód i południe mamy liczne mniejszości historyczne, pozostałości po zawiłych meandrach dziejów – Złota Orda i chanaty jej spadkobiercy (Rosja, Ukraiński Krym), Imperium Osmańskie (całe Bałkany). Tam gdzie same te imperia nie dotarły, to dotarli potomkowie ich mieszkańców żyjący po ich upadku w państwa wielonarodowych – Imperium Habsburskim i Jugosławii (w jednym z miasteczek na Słowenii Bośniacy to ponoć kilkanaście procent mieszkańców), Carskiej Rosji, Związku Radzieckim i Federacji Rosyjskiej (milion muzułmanów w Moskwie, Azerowie i Uzbecy w wielkich miastach Ukrainy, Czeczeńcy na Łotwie, Tatarzy w Estonii).

Zaś na Zachodzie muzułmańskich imigrantów mamy pod dostatkiem. Wszyscy wiedzą dokąd te świeże hordy dotarły, więc wymieńmy jedynie te porozrzucane po krańcach Europy kraje, gdzie muzułmanów jest najmniej (ale i tak więcej niż w Polsce): w Finlandii, gdzie cudzoziemcom trudno się zaadaptować (choć i tam jest ciekawa mniejszość Tatarów osiadłych za czasów Cesarstwa Rosyjskiego, nie mówiąc o uchodźcach z Somalii); w Portugalii – no cóż, gospodarka nie za bardzo (choć i tam jest ciut muzułmanów z kolonii); w Irlandii – choć to już nie długo, imigrantów przyciąga coraz wyższy poziom życia; na Islandii…

A u nas? Zupełny zaścianek. Nie ma ani historycznych mniejszości jak na wschodzie i na Bałkanach, ani nowych, jak na Zachodzie. Nasz region (jeszcze Czechy, Słowacja, Węgry – choć tam powiew egzotyki przynoszą Romowie) ma pewnie najmniejszy odsetek muzułmanów na świecie. Mniejszy ma chyba tylko Północna Korea i Laos oraz niektóre kraje Ameryki Południowej (choć są tam i takie, gdzie jest ich grubo ponad 10 procent).

Na szczęście żyją u nas polsko-litewsko-białoruscy Tatarzy, ten zupełny ewenement na muzułmańskiej mapie Europy. Ale i ich jest więcej na Białorusi niż w Polsce.

PS. Przed wyjazdem odwiedziłem w Maskacie jedno modne centrum handlowe. Jednak warszawska Arkadia bardziej wypasiona.

środa, 3 lutego 2010

omam

Postanowiłem nigdy nie jechać do Kandaharu i Timbuktu. Nazwy te, już od dzieciństwa, od kiedy przyuważyłem je na wielkiej mapie świata wiszącej na łóżkiem, miały dla mnie jakiś tajemniczy czar. I nie chciałbym go utracić.

A właśnie rozwiałem inną magię – Maskat. Już sama nazwa rozczarowuje – Muskat, jak mi się do niedawna zdawało, brzmi przecież o wiele bardziej uwodzicielsko.

Mahatma Gandhi spytany o cywilizację brytyjską powiedział ponoć, iż byłaby to ciekawa rzecz. Toute proportion gardée z Omanem jest tak samo. To kraj już jakby naszkicowany (przez dobrotliwego Sułtana Qubusa), już częściowo zbudowany, ale jeszcze życiem nie wypełniony, jeszcze nie wiadomo, w jakim kierunku się potoczy.

Fatamorgana pośród pustyni. To uczucie oglądania na wpół rzeczywistej zjawy było jeszcze bardziej dojmujące w trakcie nocnego, kilkudziesięciominutowego międzylądowania w Dubaju – jakieś światła, niesamowicie mocne, przez mgłę i opary unoszące się nad miastem, jakieś mary przebijające się na horyzoncie przez chmury (czyżby Burdż al-Arab?), a nad samą Zatoką łuny spalanego gazu nad platformami wiertniczymi.

Oglądałem wczoraj w księgarni album z historycznymi zdjęciami Omanu. Były nawet zdjęcia plemienia z Dhofar, co jeszcze po wojnie mieszkało w chatach z trzciny. Choć było też Towarzystwo Omańskie (o ile nazwy nie plączę) z lat bodaj 20. – grupa dżentelmenów w fezach, godnych Damaszku bądź Kairu. Jeszcze w 1970 były w całym kraju tylko trzy podstawówki, 10 kilometrów utwardzanych dróg i dwie przychodnie.

Co będzie jak ropa się skończy? Wszystko oklapnie? Nieczynne odsalarnie wody morskiej, terenowe samochody na zawsze pozostawione na parkingach, nagle opuszczone hotele, biurowce i lotniska, estakady donikąd, wymarłe sklepy, niedokończone kompleksy mieszkalne ...

Czy też jakiś alternatywny scenariusz wypali? Myślą tu o nich, przecież wiedzą, że z ropą różnie może być. Może turystyka (Oman), może handel (Dubaj), może banki (Bahrain), może targi i konferencje (Doha), może przesiadki lotnicze (znów Dubaj), może nieruchomości (no z tym ostatnio w Dubaju nieco przesadzili) – różnie kombinują.

A cudzoziemcy? W samym Maskacie to połowa ludności, nie licząc licznych lokalnych mniejszości (pewnie ten język, którego ni w ząb nie kapuje to Suahili … w końcu Zanzibar – kolejna magiczna nazwa, którą lepiej mi będzie omijać szerokim łukiem – to była omańska kolonia; a dukać miałem okazje nie po arabsku, a w Urdu).

Więc cudzoziemcy wyjadą, czy wtopią się, jak tylu przed nimi (Beludżów, Persów…)? A może przejmą ten kraj na własność; może nie ten, ale może Qatar, gdzie jest ich trzy-czwarte, w końcu nie tak odległy stąd Singapur Chińczycy właśnie tak przejęli.

Jedno trzeba im przyznać – żyje im się tu wygodnie. Jeśli coś może być przyjemne i łatwe w użyciu – to czemu nie? Domy – przestronne, arterie – przelotowe, restauracje – przepyszne (nigdzie tylu McDonaldów nie widziałem…). Sklepy na bazarze – po prawdzie głównie biżuteria i kobiece stroje, oraz niesamowite ilości walizek (a jednak kraj na walizkach...) - pełne wszelkiego towaru. Tylko księgarni jakoś nie ma (jeszcze muszę porządny supermarket odwiedzić – bo centrum handlowe rozczarowało, może w Dubaju jest coś lepszego od warszawskiej Arkadii).

Promenada nad morzem, park wieczorem, wszędzie dojazd samochodem. Pokojówka – obowiązkowo filipińska – 200 USD (sporo mniej niż w Polsce). Ponoć nie tylko miejscowi, ale i zachodni ekspaci gustują w służbie...

Sądząc po ruchu wokół biurowców, a raczej jego braku, nie przepracowują się (godziny pracy w urzędach - do 14.00). W sklepach i różnorakich jadłodajniach (w tym fastfoodach), tempo też stateczne. Za to frekwencja w meczetach imponująca, tempo modlitw również stateczne.

Jednak jakiś wszechogarniający smutek. Niby mulikuturalizm, ale … mulitkulturalizm to miało być spotkanie kultur i wymiana, wręcz wymieszanie. A tu każdy sobie: Arabowie (może jeszcze każde plemię osobno, na tyle w to nie wniknąłem), Hindusi (buzująca dzielnica Rawi to omal Lahore, nawet zapach ten sam), ekspaci (czasem tylko widać business lunch z arabskim partnerem), filipińska służba, nawet Azjaci z dalekiego wschodu w swoim towarzystwie się trzymają.

***

Dlaczego więc Oman spytacie? Ano trzeba było tą Zatokę wreszcie zobaczyć. Tylko Kuwait i Oman dają wizę od ręki na lotnisku, a ten pierwszy, to jak słyszałem, jedno industrialne miasto, gdzie tradycji nie widać (toż to musi być fatamorgana do kwadratu!), więc wybrałem Oman.

Ale, by odpowiedzieć na pytanie, które już mi przez telefon zadają – „No i jak wrażenia?” – odpowiedź chyba będzie jedna: „Za krótko byłem”. Kolejne czterdzieści lat trzeba poczekać.