środa, 30 marca 2016

Homo sapiens versus homo religiosus

Definicja człowieka jaką oferują religie jest zazwyczaj ograniczona. Zawiera ona trudną do przezwyciężenia tendencję do stawiania przeciw sobie wyznawców i niewierzących, czy to w ogóle odrzuconych poza wspólnotę, czy też dopuszczonych do niej li tylko jako obiekt prozelityzmu.

I tak na przykład Mahmoud Mohammed Taha zwrócił uwagę na trzy immanentne nierówności charakteryzujące tradycyjne rozumienie islamu: nierówność między niewolnikami i osobami wolnymi, nierówność między kobietami i mężczyznami (czy też podporządkowanie tych pierwszych tym drugim) oraz nierówność między – właśnie – niewiernymi (niemuzułmanami) oraz muzułmanami. Nierówność w tym ostatnim wypadku dotyczy nie tylko spraw doczesnych – sytuacji prawnej w ramach systemu szariackiego – ale także, a może przede wszystkim, sytuacji poza-doczesnej, gdzie jedni dostąpią zbawienia, drudzy zaś potępienia.

Taha formułował swoje tezy już kilka dekad temu – dziś do przedstawionej przez niego listy można by dodać inne wymiary, których jesteśmy obecnie bardziej świadomi: na przykład nierówność między osobami heteroseksualnymi, a homoseksualnym. Sam Taha, aktywny politycznie w ojczystym Sudanie, został w 1985 r. skazany na śmierć i stracony, a pretekstem ku temu były właśnie jego reformatorskie poglądy religijne. Oczywiście faktyczny zasięg poziom nierówności w owych trzech wymiarach (a także w czwartym dodanym przeze mnie) wygląda obecnie średnio rzecz biorąc lepiej niż w czasach dawniejszych – co dotyczy tak „świata islamu”, jak i innych regionów naszego globu – ale zasługi ku temu nie można przypisać religii, czy to muzułmańskiej, czy też jakiejkolwiek innej. Postęp równości międzyludzkiej był w ostatnich wiekach chwiejny, choć mimo wszystko systematyczny, jednak religie były tu raczej wśród hamulcowych, nie zaś orędowników.

Nierówność między wiernymi, a nie-wiernym dotyczy wszystkich głównych tradycji religijnych: hinduizmu z jego podziałem na podwójnie urodzonych braminów na jednym końcu skali, a niedotykalnymi na jej drugim końcu (mającym nadal olbrzymie implikacje społeczne dla Indii); judaizmu z podziałem na Żydów i gojów (współkształtującym w Izraelu sytuację polityczną i definicję samego państwa); czy chrześcijaństwa, gdzie cezurą jest chrzest i przynależność do kościoła i to właściwego kościoła (z konsekwencjami dla kształtowania się czy to państw narodowych, czy to rozwoju kolonializmu i niewolnictwa).

Znana nam współcześnie uniwersalna koncepcja człowieczeństwa rodzi się w nowożytnej Europie w opozycji do religii. Renesansowe pojęcie humanizmu do dziś wzbudza opór wielu myślicieli religijnych, jako iż koncentrujące się nie na Bogu, a na człowieku; podobny opór wzbudza Oświeceniem, od którego wywodzi się współczesna koncepcja praw człowieka, praw powszechnych, takich samych niezależnie do klasy, rasy, płci, czy – właśnie – wyznania.

Również stanowiące przewodni temat tego numeru pojęcie homo sapiens ma rodowód czysto świecki, pochodzący z nauk przyrodniczych. Zostało ono zaproponowane właśnie w dobie Oświeceniu przez Lineusza włączającego człowieka do królestwa zwierząt, a konkretnie do rzędu małp naczelnych. Ta definicja biologiczna, gatunkowa, wiążąca człowieka ze światem przyrody była traktowana przez różnych myślicieli religii podejrzliwie. Z jeszcze większym dystansem spotkała się zaś teoria ewolucji Darwina wzbudzająca i dziś opór z jednej strony wielkiej części amerykańskich protestantów (aż do utrudniania nauczania ja w szkołach), z drugiej zaś – szczególnie w aspekcie włączenia w jej obręb także pochodzenia człowieka – głównych nurtów islamu (opór ten dziś jest zresztą większy niż na przełomie XIX i XX wieku). Także kilka lat temu w Polsce doprowadzono do anulowania wykładu Petera Singera, który odwołując się do biologicznego rozumienia natury człowieka, buduje swoją teorię etyczną zrównującą prawa zwierząt z prawami człowieka, co wynika właśnie z osadzenia nas w ich świecie.

Myśl religijna nie zdoławszy zanegować Oświecenia zaczęła stopniowo, i często ze znacznymi oporami, przyswajać sobie jego dziedzictwo. Dotyczy to tak teorii ewolucji (najdalej poszedł tu zapewne Kościół Katolicki i tradycyjne wyznania protestanckie), jak i świeckiej idei praw człowieka. Myśl religijna niekiedy próbuje prawa człowieka niejako zaanektować, więżąc je choćby z „prawem naturalnym” (podejście katolickie), czy też – w przypadku islamu – starając się dowodzić, że te sformułowane w XVIII-XX wieku prawa obecne są już w Koranie.

Choćby u nas rozpowszechniane są saudyjskie ulotki w polskim tłumaczeniu wykazujące jakoby zasady zawarte w oenzetowskiej Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka od wieków występowały już w islamie. To prawda – pewne analogie można odnaleźć. Ulotki te jednak skrzętnie pomijają te wszystkie prawa, których poddani władców saudyjskich są pozbawienie – prawa kobiet, mniejszości religijnych, wolności słowa, nie mówiąc już o demokracji (w większości krajów muzułmańskich prawa te są gwarantowane obywatelom bez potrzeby uciekania się do odniesień religijnych – inna oczywiście sprawa, że zbyt często owe gwarancje ta mają charakter jedynie nominalny).

Religie jednak nie tylko same z siebie posiadają tendencję do wykluczania nie-wiernych, a zatem budowania wspólnot partykularnych, nie zaś wspólnoty uniwersalnej, ogólnoludzkiej. Dodatkowo w ostatnich dekadach ten ich potencjał jest wykorzystywany przez inne, same z siebie niereligijne, ideologie, które pragną świata podzielonego. Są to przede wszystkim różnego rodzaju prądy nacjonalistyczne zmierzające do budowy tożsamości wykluczających innych ludzi, nie należących do zakładanej wspólnoty. Wymienić tu można choćby ugrupowania odwołujące się do hindutva, „hinduskości”, z których wywodzi się aktualna partia rządzące w Indiach – BJP; nacjonalistyczne ugrupowania w buddyjskich Birmie, czy Cejlonie; religijnych syjonistów w Izraelu, do których w coraz większym stopniu zalicza się rządzący Likud; Tea Party w USA; putinowską Rosja z tamtejszymi związkami ideologii państwowej z cerkwią prawosławną; szereg partii eurosceptycznej, tożsamościowej prawicy w Europie, w tym w krajach katolickich, jak Polska, Węgry, a nawet zsekularyzowana Francja.

W świecie islamu przykładami takich prądów budujących z pomocą religii tożsamości partykularne są choćby rządząca w Turcji AKP (określana mianem „postislamistycznej”) prezydenta Erdoğana, popadającego coraz bardziej w autorytarny nacjonalizm, jak i tamtejsza opozycyjna nacjonalistyczna MHP, odwołująca się kiedy potrzeba do nuty religijnej; prezydent Sisi w Egipcie z jednej strony twierdzący, że broni kraju przed fundamentalizmem Braci Muzułmanów, ale z drugiej wykorzystujący religię, w tym uniwersytet al-Azhar i urząd Wielkiego Muftiego, do konsolidacji swojego reżimu, w warstwie ideologicznej opierającego się m. in. na przekazie o odrzucaniu obcych wpływów (co stanowi kontynuacje propagandy poprzednich dyktatorów); czy też dwie główne partie Pakistanu, świeckie w swojej założeniach ideologicznych, jednak posiadające długą historię wykorzystywania religii do budowania swych pozycji politycznych (co doprowadziło m. in. do wyraźnego pogorszenia sytuacji mniejszości religijnych, tak niemuzułmańskich, jak i muzułmańskich – szyitów, czy Ahmadijja).

Wszystkie te ugrupowania – tak w krajach muzułmańskich, jak i innych – instrumentalizują uczucia religijne dla wzmocnienia swojego przekazu o tym, że własną wspólnotę (narodową zazwyczaj) od innych, sąsiednich, wspólnot więcej dzieli niż z nimi łączy. A religie – ze względu na swą skłonność do dzielenia ludzi na wyznawców oraz „resztę” – stają się dla takiego projektu doskonałym narzędziem (podobnie bywało zresztą już wcześniej, w opoce kształtowania się nacjonalizmów w XIX i I poł. XX w., kiedy religie tak samo były wykorzystywane przez ruchy narodowe).

Cała ta plejada współczesnych ruchów partykularnych, to swoiste braterstwo neo-nacjonalizmów, źle wróży uniwersalnej koncepcji człowieczeństwa, która miałaby podkreślać to co wspólne dla homo sapiens. Wydaje się, że istotną okoliczność dla tego powrotu partykularyzmów jest głęboka niemoc ideologii uniwersalnych. Marksizmu dający jeszcze kilka dekad temu wielu krajom Trzeciego Świata nadzieję na rozwój społeczny i większą równość został nieodwracalnie skażona przez systemy sowiecki i maoistowski; liberalizmu w swym nurcie neoliberalnym utracił na atrakcyjności w wyniku szeregu kryzysów finansowych – od azjatyckiego w 1997 r. po bankowy w 2008 r., zaś w nurcie „ideologii praw człowieka” zdaje się posiadać mniejszą moc oddziaływania niż w dekadach sukcesu ruchu dysydenckiego w bloku wschodnim; także regionalne ideologie integracyjnych nie umieją w sferze politycznej zaproponować czegoś co by miało podobną do państw narodowych siłę instytucjonalną i moc oddziaływania – słabość ta dotyczy Europy, z trudnym do przezwyciężenia ideowym kryzysem UE, ale także paralelnych w pewnym sensie idei panafrykanizmu, czy też integracji w Ameryce Łacińskiej i Azji Południowo-Wschodniej. Wobec braku idei, które mogłyby spajać całą ludzkość, następuje powrót do tożsamości lokalnych, a religie ze swoim potencjałem dzielenia na wiernych i nie-wiernych włączają się w ten proces.

Religie poza potencjałem dzielenia, posiadają oczywiście także potencjał uniwersalistyczny, który może prowadzić nie tylko do koegzystencji z wyznawcami innych wierzeń, wypracowania z nim jakiegoś konicznego modu vivendi, bez uznania ich jednak za równoprawne wspólnoty, ale także do głębszego „ekumenizmu” – choćby w postaci uznania innych wyznań, jak idei areligijnych, czy antyrelgijnych, za całkowicie równoprawne drogi funkcjonowania w świecie. Przykładem takich tendencji uniwersalistycznych jest myśl „perennialistyczna” (filozofia wieczysta), twierdząca, iż u podstawy wszystkich religii leży jedna uniwersalna prawda, którą to ideę odnajdziemy u tak różnych myślicieli jak renesansowy polihistor Pico della Mirandola, czy bardziej współcześni – Aldous Huxley, René Guénon, Thomas Merton lub Seyyed Hossein Nasr (a także szereg myślicieli hinduistycznych i buddyjskich).

Innym przykładem jest myśl „apokatastazyczna” przywołująca nadzieję powszechnego zbawienie – tego iż koniec końcu wszyscy trafią do raju, zaś piekło stanie puste – której to przedstawicielem w Polsce jest ks. Wacław Hryniewicz (i które niedawne teksty w „Tygodniku Powszechnym” oraz „Gazecie Wyborczej” świadczą o pewnym rozczarowaniu skromną recepcją tej myśli w polskim katolicyzmie). Jej elementy w świecie islamu odnajdujemy u twórców tak różnych, jak największy średniowieczny teolog muzułmański („islamski akwinita”) i współtwórca sunnickiej ortodoksji Al-Ghazali; także średniowieczny mistyk Ibn Arabi; obierany za patrona przez współczesnych fundamentalistów czternastowieczny prawnik Ibn Tajmijja; czy współczesny konserwatywny modernista Raszid Rida (doskonały przegląd takich „ekumenicznych” poglądów w obrębie religii muzułmańskiej daje Mohammad Hassan Khalil w „Islam and the Fate of Others: The Salvation Question”).

Tendencje uniwersalistyczne w myśli religijnej – nie tyle tej akademickiej, ale tej, która zdobywa popularność w szerokich kręgach wiernych – są jednak dziś w odwrocie, szczególnie gdy następuje wiązanie religii z polityką. Religie wspierają i idą w parze z procesami politycznymi powodującymi narastanie rozczłonkowania współczesnego świata, a więc procesami czyniącymi iluzoryczną jakieś ewentualną, powszechnie podzielaną i łączącą nas wszystkich, koncepcję człowieka. Jednocześnie jednak koncepcja taka jest coraz bardziej pożądana wobec coraz większego powiązania świata (w sferze gospodarki i finansów z jednej, zaś kultury, szczególnie popularnej, z drugiej strony) oraz coraz bardziej palących wyzwań globalnych (szczególnie zaś klimatycznych).

O ile więc ten trend budowania tożsamości lokalnych, także z udziałem religii, kosztem, czy w sprzeciwie, wobec tożsamości uniwersalnej, nie ulegnie odwróceniu, światu źle to wróży. Albo takie podbudowane religią tożsamości partykularne będą zyskiwały na sile, a zatem napięć, także politycznych i militarnych, będzie przybywało; albo też znajdzie się jakaś, obecnie jeszcze nierozpoznana, podstawa ogólnoludzkiej wspólnoty, które pozwoli nam zgodniej żyć we wzajemnie coraz bardziej powiązanym świecie. Trudno jednak mieć zbyt wielkie nadzieje na znaczący udział religii w takiej jednoczącej ludzi idei, wobec mało aktywnego potencjału uniwersalistycznego tychże religii, zaś coraz bardziej wykorzystywanego ich potencjału partykularnego.

Tekst ukazał się pierwotnie w "Teologii Powszechnej" w numerze 10/2016. Tutaj z niewielkimi uzupełnieniami.



poniedziałek, 21 marca 2016

Zła pogoda dla islamu

W którą stronę z Polski nie spojrzymy zobaczymy liczne i dynamiczne wspólnoty muzułmańskie. Na zachodzie i północy spotkamy pierwsze, drugie, czy trzecie pokolenie imigrantów: w Niemczech, choćby już w odległym o kilkadziesiąt kilometrów od granicy Berlinie; w Szwecji, gdzie główny ośrodek południa kraju, portowe Malmö, to zarazem najbardziej multikulturowe miasto tego państwa; nie mówiąc już o nieco bardziej odległej Anglii, gdzie z tamtejszymi muzułmanami nieustannie stykają się migranci z Polski.

Tak samo jest też – o czym rzadziej się pamięta – na wschodzie i południu. Rosja i Ukraina posiadają obecne od wieków wspólnoty muzułmańskie, z silnymi ośrodkami i tradycjami – tatarską, czy północnokaukaską, a ponadto migrantów z Azji Środkowej, czy Azerbejdżanu. W mniejszym stopniu dotyczy to także Białorusi, a nawet państw nadbałtyckich, które – wchodząc w skład Związku Radzieckiego a wcześniej Imperium Rosyjskiego – doświadczały rozmaitych kontaktów międzyetnicznych i międzyreligijnych (niekiedy na skutek przymusowymi przesiedleń). Polska, a konkretnie Królestwo Kongresowe, też wchodziła przez cały dziewiętnasty wiek w skład tej przestrzeni kulturowej, co w owym czasie zostawiło niewielki ślad na naszej historii.

Również na południe od Polski mamy znaczące skupiska muzułmańskie będące dziedzictwem dwóch kolejnych imperiów wielonarodowych – Osmańskiego i Habsburskiego (a także wielonarodowej Jugosławii). Są one porozrzucane na całych Bałkanach – od Grecji po Rumunię, i od Bułgarii po Chorwację a nawet Słowenię. Na Bałkanach leżą też trzy państwa europejskie o ludności w większości wyznającej islam – Bośnia, Albania i Kosowo.

Pomiędzy tymi regionami znaczącego występowania islamu leży obszar, gdzie obecność muzułmanów jest szczątkowa. Stanowią go Polska, Czechy, Słowacja oraz w nieco mniejszym stopniu Węgry (posiadające np. ciekawe zabytki historyczne w spuściźnie blisko dwóchsetletnich rządów osmańskich), wzmiankowane kraje bałtyckie, a także landy wschodnich Niemiec (oprócz wspomnianego Berlina). Poza innymi czynnikami okolicznością, która łączy te kraje, jest fakt 45-letniej przynależności do Bloku Wschodnim, co skutkowało odizolowaniem tego regionu od procesów zachodzących w szerszym świecie, w tym i zwiększania się roli islamu ze względu choćby na dekolonizację oraz czynniki demograficzne, w tym migracje.

Ten niemal zupełny brak obecności islamu w naszym regionie to sytuacja raczej niezwykła. Muzułmanie mieszkają bowiem nie tylko w około pięćdziesięciu krajach o przewadze wyznawców tej religii, ale jedna trzecia z nich to mniejszości religijne rozsiane po całym świecie. W zasadzie jedynym paralelnym do naszych okolic obszarem pozbawionym obecności islamu to część Ameryki Łacińskiej (choć już w Argentynie i Wenezueli są znaczące skupiska muzułmanów, a Brazylia w XIX wieku była miejscem inspirowanych islamem powstań niewolników). Znaczące grupy wyznawców islamu, o dłuższej (niekiedy sięgającej samych początków tej religii) bądź krótszej historii, żyją w zasadzie wszędzie na świecie: w Indiach i Chinach, w USA i Kanadzie, w Afryce od Sahary po RPA, w Australii i na wyspach Oceanii.

Kwestia niemal zupełnej nieobecności islamu w Polsce zaczęła się zmieniać w ostatnich dekadach PRL-u. Wcześniej jedynym żywym śladem obecności islamu w naszym kraju była niewielka wspólnota tatarska, traktowana przez resztę Polaków (o ile w ogóle o niej wiedzieli) jako całkowicie marginalna egzotyka. Sama ta wspólnota, nie tylko że nieliczna, to dotknięta była istotnymi problemami związanymi z przesiedleniami po II wojnie światowej (większość Tatarów to byli repatrianci z terenu dawnych Kresów) i słabością instytucjonalną (stworzone w okresie międzywojennym instytucje uległy zniszczeniu, a najważniejsi działacze albo zginęli, albo znaleźli się na emigracji).

Oczywiście nie oznacza to, iż Polska nie posiada historycznych związków ze światem islamu. Jednym z pierwszych, którzy opisali kształtujące się państwo piastowski był żydowski kupiec z muzułmańskiej Andaluzji Ibrahim ibn Jakub. Kultura sarmacka I Rzeczpospolitej (na której dziedzictwo coraz częściej się dziś powołuje) była w znacznej części kształtowana przez związki z Orientem. Dziewiętnasty wiek to z kolei nie tylko funkcjonowanie Polaków w dwóch wielonarodowych imperiach, ale także próby odzyskania niepodległości z pomocą Imperium Osmańskiego i początki tamtejszej Polonii, choć niewielkiej, to do dziś istniejącej. W okresie PRL-u były to już jednak związki li tylko historyczne, znane jedynie specjalistom, i nie przekładające się na żywą obecność islamu w Polsce.

Sytuacja zaczęła się ulegać zmianie w końcu lat 70., wraz z jednej strony z pojawieniem się w Polsce studentów z krajów arabskich (przede wszystkim tych „postępowych”, a więc jakoś bliskich obozowi wschodniemu), a z drugiej z pewnym odrodzeniem wspólnoty tatarskiej (przejawiającym się m. in. w początkach ruchu turystycznego zapoznającego wielu Polaków z tą wspólnotą, a przez to i z rodzimym dziedzictwem muzułmańskim). Przemiany te zintensyfikowały się po upadku komunizmu. Niewielka część studentów arabskich decydowała się na osiedlenie w Polsce (większość albo wracała do krajów ojczystych, albo jechała do Europy Zachodniej), pojawili się w tej grupie nieliczni przedstawiciele drugiego pokolenia, przyjeżdżać do Polski zaczęły także studentki z krajów arabskich (wcześniej byli to prawie wyłącznie mężczyźni), a także imigranci z innych względów niż nauka (np. w wyniku związków z Polkami poznanymi w kurortach egipskich, tunezyjskich czy marokańskich).

Pojawiła się także, w wyniku tamtejszych wojen, wspólnota czeczeńska i północno-kaukaska (co było paralelne do wsparcia ideowego jakie Polacy przejawiali względem uznanych za anty-rosyjskich Czeczenów); czy też turecka związana przede wszystkim z poszukiwaniem biznesowych możliwości przez tamtejszych przedsiębiorców (często tych mniejszego kalibru, wypatrujących swojej szansy, czy też niszy); a także pakistańska, czy muzułmanów indyjskich (również szukających życiowych możliwości). Po części przybysze ci trafiali do Polski nie ze swoich krajów, a ze wspólnot emigranckich w Zachodniej Europie (a nawet Rosji). Do tego dodać można nielicznych konwertytów – osoby, które same zmieniły wyznanie na muzułmańskie.

Choć te zmiany są znaczące z punktu widzenia samej społeczności muzułmańskiej (wyraziły się m. in. w pewnie około dziesięciokrotnym wzroście jej liczebności i takim też np. wzroście liczb miejsc kultu), to jednak w szerszej perspektywie obecność islamu w Polsce nadal ma charakter marginalny, szczególnie w porównaniu z jego wzrastająca rolą we współczesnym globalizacyjnym się świecie. Muzułmanie stanowią blisko 1/4 mieszkańców świata, w Polsce jest to raptem ćwierć promila.

***

Po tym dłuższym, ale koniecznym, naszkicowaniu tła społeczno-historycznego przechodzimy do zasadniczego punktu niniejszego artykułu. Otóż aktualne okoliczności gospodarcza, społeczne i last but not least medialno-polityczne, każą przypuszczą, iż i dalsza obecność islamu w Polsce będzie równie marginalna jak i dotychczas.

Duża część przybywających do Polski migrantów zatrzymuje się u nas jedynie czasowo. Przykładem są choćby uchodźcy z Czeczeni, którzy w olbrzymiej większości albo z czasem wrócili do Rosji, albo wyjechali do państw Europy Zachodniej (na przykład Belgii, czy Austrii) mających większą zdolność przyjmowania nowych przybyszów oraz bardziej chłonne rynki pracy. A zatem podążają ci migranci tymi samymi ścieżkami, co i Polacy wyjeżdżający do krajów Unii. W Polsce w ogóle wspólnoty imigrantów są stosunkowo nieliczne i często dosyć labilne (dotyczy to np. Wietnamczyków, czy Ukraińców), a emigracja w znaczącej mierze przeważa nad imigracją.

Przemiana z kraju emigranckiego w kraj imigrancki, która miał miejsce w wielu krajach Europy Zachodniej (przykładami choćby Szwecja, czy Irlandia), jest procesem możliwym, lecz długotrwałym i wynikającym przede wszystkim z gospodarczego rozwoju danego obszaru. Patrząc na mapę Unii Europejskiej nadal dostrzegamy liczne obszary będące nie atrakcyjnym miejscem imigracji, ale dalszej emigracji. W zachodniej części kontynentu to na przykład, mimo zainwestowania olbrzymich funduszy, byłe NRD (z którym, jak zaznaczono powyżej, łączy nas dziedzictwo komunizmu), Portugalia i po części Hiszpania (trapione kryzysem i wysokim bezrobociem), czy też południowe Włochy. Nie należy przypuszczać, aby w przeciągu najbliższych dekad miały się w Polsce pojawić czynniki sprawiające, abyśmy my stali się nagle krajem nie emigracji, ale imigracji (choć zdaniem wielu byłoby to korzystne szczególnie ze względu na kryzys demograficzny). Proces ten pewnie kiedyś zajdzie, jednak raczej w bardziej odległej perspektywie czasowe.

Zdolność do przyjmowania imigracji jest związana nie tylko z czynnikami gospodarczymi, współstanowiącymi o atrakcyjności życiowej danego kraju, ale też z czynnikami społecznymi i kulturowymi – postawami, wzorcami i instytucjami pozwalającymi na absorpcję napływających grup ludności. Dzięki nim pewne wysoko rozwinięte kraje potrafią się rozwijać w oparciu o imigrację (koronnymi przykładami są tu USA, Australia, Argentyna czy Brazylia, ale także budowane przez imigrantów kraje Zatoki Perskiej), inne zaś tej zdolności nie posiadają (Japonia bywa wskazywana jako taki przykład wysokorozwiniętego kraju, w Europie może być nim Finlandia).

Wydaje się, że Polska zbliżona jest kulturowo raczej do tej drugiej grupy państw, o czym świadczy na przykład brak odpowiedniego przygotowania i efektywności instytucji państwowych: od Urzędy do Spraw Cudzoziemców i urzędów wojewódzkich zajmujących się udzielaniem pozwoleń na pobyt; przez szkoły – nie mające programów i narzędzi do pracy z uczniami obcojęzycznymi; urzędy pracy – nie zajmujące się na szerszą skalę aktywnym pozyskiwaniem pracowników w brakujących w Polsce specjalnościach; służbę zdrowia; po urzędy miast i gmin mające trudności z integrację nawet repatriantów z Kazachstanu nie mówiąc już o prowadzeniu polityki mieszkaniowej zaspakajając potrzeby rodzimych mieszkańców (a więc tym bardziej ewentualnych imigrantów).

Do tych czynników natury instytucjonalnej (a w organizowaniu instytucji państwowych w ogóle nie jesteśmy najlepsi) dochodzą jeszcze okoliczności kulturowe. Polskie społeczeństwo po II Wojnie Światowej było jednym z najbardziej monolitycznych na świecie i pewnie przez to nieprzywykłych do różnorodności; polski język jest trudny dla osób nie mówiących innymi językiem słowiańskim, a obce języki nie są w zbyt powszechnym użyciu (Polska nie posiada nawet dziennika anglojęzycznego, nawet dobrego anglojęzycznego portalu informacyjnego); nie posiadamy – z wyjątkiem dawnych Kresów – silnych związków kulturowo-historycznych z regionami potencjalnej imigracji.

Powoduje to, że jedynym łatwo przewidywalnym obszarem imigracji do Polski są kraje byłego ZSRR, a szczególnie Ukraina (z tamtego kierunku przybyło do Polski już w latach 90. nieco zajmujących się handlem imigrantów z muzułmańskiego Azerbejdżanu, a ostatnio z Uzbekistanu pracowników kontraktowych w sektorze budownictwa). Trudno w tej chwili wyobrazić sobie jakikolwiek inny region, który miałby stać się nawet potencjalnie stać źródłem znaczącej imigracji do Polski.

Pewnym wyjątkiem na tle reszty kraju jest Warszawa i być może kilka innych dynamiczniej rozwijających się dużych miast. W stolicy dochody są znacząco wyższe od średniej krajowej i bliższe średniej unijnej; jest ona nie źródłem nie emigracji „na Zachód”, a obiektem migracji wewnętrznych – przyjeżdżają do niej „słoiki”, omalże jak do mitycznej Irlandii; posiada ona pewne społeczności imigranckie, także z bardziej odległych obszarów – np. Wietnamu (już od lat 80.), czy – świeższą – z Indii. Dotyczy to także imigracji z krajów muzułmańskich – jest to w zasadzie jedyne miasto w Polsce, gdzie występuje bardziej intensywne, w wymiarze ilościowym, życie muzułmańskie (pięć meczetów, kilka organizacji). Czy Warszawa będzie jakimś modelem, za którym podąży reszta kraju, czy też pozostanie – ze względu na swoją stołeczność – wyjątkiem jest pytaniem otwartym. Warto jednak pamiętać, że często stolice, szczególnie w państwach nieco peryferyjnych, mają odmienny charakter od reszty kraju (pewną paralelą może tu być przywoływany już Berlin na tle reszty byłego NRD).

Tak samo jak migracje w przewidywalnej przyszłości raczej nie zwiększą obecności muzułmanów w Polsce, tak też nie przyczynią się do tego ewentualne konwersje. W żadnym z krajów Europy konwersje na islam, choć już przez cały XX wiek płynące niewielkim strumyczkiem, nie przełożyły się na istotne zmiany demograficzne. Nigdzie konwertyci nie stanowią więcej niż kilka procent ogólnej liczby muzułmanów, ponadto znaczna część konwersji jest tylko czasowa, kończy się czy to kolejną zmianą wyznania, czy to powrotem do poprzedniego. Nie ma też istotnych grup „drugiego pokolenia” konwertytów, co mogłoby świadczyć o jakieś bardziej stabilnym konstytuowaniu się tej wspólnoty.

Konwertyci są co prawda „nadreprezentowani” w społeczności muzułmańskiej w wymiarach skrajnych – negatywnym (np. wśród terrorystów), jak i pozytywnym (np. wśród działaczy i szczególnie intelektualistów), ale nie ma to bezpośredniego przełożenia na trendy demograficzne. I choć niektóre głosy islamokrytyczne w Polsce próbują malować inny obraz sytuacji – o jakoby następującym załamaniu europejskiego systemu wartości i większej atrakcyjności muzułmańskiego dla znaczących grup ludności „rodzimej” – to nie ma on jednak żadnego potwierdzenia w faktach.

Zjawisko konwersji na islam jest w Polsce – jak wiele innych trendów, czy mód społecznych – zapożyczone z Zachodu. Podlegają zatem polscy konwertyci tym samym prądom, co ich odpowiednicy w Zachodniej Europie i USA (a także w pewnym stopniu Rosji, czy Ukrainie). Trudno zatem spodziewać się, aby ta grupa zaczęła odgrywać jakąś istotną rolę w Polsce, skoro nie ma jej w innych krajach Europy (zjawisko „czarnego islamu” w USA nie jest tu paralelą wobec radykalnie odmiennych okoliczności społecznych tam występujących).

Są jeszcze dwie okoliczności, które sprawią, że konwertycie to grupa jest jeszcze słabsza niż w krajach Europy Zachodniej. Pierwszą jest dużo mniej korzystny klimat medialno-polityczny (o czym jeszcze poniżej), drugą zaś fakt, iż konwertyci podlegają tym samym zjawiskom, co inni Polacy w zbliżonym wieku (większość konwersji religijnych następuje w młodym wieku), a mianowicie migracji. Co więcej występują tu też w porównaniu ze typową migracją dodatkowe czynnik push i pull. Te pierwsze, to choćby większe poczucie wyobcowania konwertytów, czasem wręcz niechęć ze strony np. rodziny, a także silniejsze pragnienie „spróbowania” życia gdzie indziej. Te drugie, to chęć życia bliżej wspólnot muzułmańskich usytuowanych na Zachodzie, czasem osobiste kontakty z tymi wspólnotami, czy wręcz nawiązywane relacje małżeńskie. O jakieś precyzyjne dane tu trudno, ale szacować można, iż gdzieś połowa polskich konwertytów, wcześniej bądź później przenosi się do Zachodniej Europu.

Wszystko, to razem powoduje, że konwertyci na islam – wobec braku imigrantów muzułmańskich – nie będą jakimkolwiek czynnikiem mogącym znacząco zwiększyć obecność islamu w Polsce. Niektórych to pewne ucieszy i innych zmartwi, ale konkluzja jest tu jasna: ani migracja, ani konwersja w przewidywalnej przyszłości nie ma szansy zwiększyć obecności i znaczenia islamu w Polsce. A tertium non datur.

***

Ostatnia kwestia, która pozostaje do omówienia, to klimat medialno-polityczny wokół islamu, jaki zapanował w ostatnich latach w Polsce. To że jest on wysoce negatywny, i że rażąco odstaje od tego, który występuje w krajach Europy Zachodniej, jest dla wszystkich chyba oczywiste. Dotyczy on tak postaw wyrażanych w badaniach opinii społecznej, u nas znacząco bardziej niechętnych, jak i dyskursu politycznego. Wypowiedz jawnie islamofobiczne to w Polsce domena nie tylko partii skrajnych, ale i tych z głównego nurtu – tak prawicowych (wypowiedzi rozmaitych polityków PiS), jak i lewicowych (by przypomnieć liczne wypowiedzi Leszka Millera).

Jeżeli chodzi o opinie społeczeństwa o islamie, to pozytywny stosunek do muzułmanów będących współobywatelami danego państwa ma jak pokazują wynik badań jedna trzecia mieszkańców Polski, zaś we Francji, Niemczech, czy Wielkiej Brytanii jest ich ponad dwie trzecie. Zależność jest prosta i odmienna od tez głoszonych przez środowiska islamokrytyczne: im wyższy odsetek muzułmanów w danym kraju, czy regionie, tym bardziej akceptujący stosunek reszty społeczeństwa do nich (oczywiście nie znaczy, to że wolny od problemów; w każdym razie osobiście poznany „obcy” jest „obcym” oswojonym i lepiej rozumianym). Takie same negatywne postawy jak w Polsce mamy i w innych krajach Europy Środkowej, opisanej powyżej białej plamy na mapie obecności mniejszości muzułmańskich.

Jeżeli chodzi o stosunek polityków do islamu, to w polskim dyskursie obserwujemy radykalne przesunięcie – to co w innych krajach jest wypowiedziami skrajnymi u nas staje się mainstreamem. Nawet niektóre skrajne partie antyimigranckie szukając poparcia zaczynają prezentować bardziej umiarkowaną linię niż polska prawica głównego nurtu. I tak Marie Le Pen myśląc o prezydenturze otwiera się na niezadowolonych z establishmentu republikańskiego wyborców o korzeniach arabskich; Jimmie Åkesson, przywódca Szwedzkich Demokratów, choć sprzeciwia się przyjmowaniu nowych imigrantów, to walcząc o wyborcę centrowego lansuje „otwartą” (dla przybyszów) koncepcję tożsamości szwedzkiej i próbuje przedstawiać własne pomysły na integrację imigrantów już przebywających w Szwecji. Tymczasem w Polsce szef partii rządzącej mówi o roznoszeniu chorób przez uchodźców i proponuje kontrole sanitarne na granicach.

Oczywiście niechęć do islamu ma też miejsce po drugiej niż prawicowa stronie polskiej sceny medialno-politycznej. Tu islam już nie grozi naszej tożsamości chrześcijańskiej jako byt obcy kulturowo-etnicznie, ale jest odmalowywany jako religia zacofana i dzika, sprzeciwiająca się racjonalnej i świeckiej nowoczesności. Do takiego nurtu można np. zaliczyć pierwsze polskie środowisko islamokrytyczne związane z portalem Euroislam, tu też ulokować można zainteresowanie swego czasu tezami Oriany Falaci choćby i w „Gazecie Wyborczej”. Także w warstwie politycznej największa partia bliska temu nurtowi, Platforma Obywatelska, w trakcie swoich rządów nie wychodziła poza postawę bardzo ostrożną względem społeczności muzułmańskich. Świadczy o tym na przykład brak przyjmowania uchodźców tatarskich z Krymu po zajęciu go przez Rosję, czy też brak angażowania się w rozwiązanie konfliktów w Libii i Syrii, choć sojusznicy z NATO nas do tego zachęcali.

W klimacie ostrego sporu politycznego, jaki ma dziś miejsce w Polsce, zachodzi tu jednak ciekawe zjawisko: przeciwnicy prawicy zwalczając propagowane przez nią hasła głoszą obronę społeczeństwa wielokulturowego, a więc takiego, w którym jest miejsce i dla muzułmanów. Obecność muzułmanów staje się zatem kolejnym polem starcia w wojnie polsko-polskiej, obok takich spraw, jak Okrągły Stół, dekomunizacja, antysemityzm, katastrofa smoleńska, stosunek do Europy, a ostatnio sprawa Trybunału Konstytucyjnego. Dwa polskie plemiona tocząc swoją ideologiczną wojnę po części zajmują stanowiska na zasadzie – byle na odwrót od tego, co głosi druga strona.

Muzułmanin jest w tym pojedynku figurą wyobrażoną. Dla jednych to podstępny terrorystą pragnący nielegalnie dostać się do Europy, by co najmniej żerować na naszym dobrobycie; dla drugich to sympatyczny uchodźca, który zaraz rozpocznie studia, będzie pomagał dzieciom i w czynie społecznym posprząta ulicę w naszej okolicy. Oczywiście te stereotypowe wizerunki ze złożoną i niekiedy trudną rzeczywistością nie mają wiele wspólnego.

Cztery piąte Polaków deklaruje, iż nigdy żywego muzułmanina nie spotkało; w przypadku reszty po części były to pewnie kontakty powierzchowne – np. w trakcie wyjazdów turystycznych bądź zarobkowych. Wobec braku rzeczywistych muzułmanów zamieszkali wyobraźnię Polaków muzułmanie wyimaginowani. Zlewa się tutaj „muzułmanin” z „uchodźcą”, religia z kolorem skóry, a islamofobia ze starymi demonami antysemityzmu (palenie „kukły Żyda” na antyislamskiej demonstracji; czy też z komentarzy w internecie: „znów żydki z Brukseli chcą nam jakichś muzułmanów podesłać”, czy „ciapate mośki”).

Tak jak i niechęć do islamu jest w Polsce zaimportowana z jednostronnej lektury mediów zachodnich (a czasem specjalistycznych niszowych serwisów, głównie amerykańskich, specjalizujących się w demonizowaniu islamu), tak i fascynacja nim ma ten charakter. Nie brak tu osób z bezkrytycznym entuzjazmem powielający odnaleziony w internecie wyidealizowany obraz tej religii (tyczy się to tak lewicowych „sojuszników” islamu, jaki i na przykład konwertytów znających swoją religię w pierwszym rzędzie przede wszystkim właśnie z internetu).

Istotne jest tutaj, iż ta część społeczeństwa, w tym i jego elit, która raz przyjęła postawę negatywną wobec islamu, na skutek recepcji skrajnych idei z Zachodniej Europy, może w tym światopoglądzie utkwić na długie lata. Wobec braku kontaktu z rzeczywistym islamem negatywny jego obraz może ulegać ciągłemu samopotwierdzaniu (a nawet ewentualne incydentalne kontakty z muzułmanami mogą być – jak poucza psychologia społeczna – filtrowane i interpretowane przez pryzmat raz wykształconych uprzedzeń).

To utwierdzanie się w niechęci do islamu jest kolejnym czynnikiem powodującym, iż ewentualność zwiększenia obecności islamu w Polsce jest nieznacząca. Mamy tu do czynienia ze swoistym błędnym koło islamofobii: skoro założyliśmy, że muzułmanie są źli, to będziemy unikać kontaktu z nimi, a skoro unikamy z nimi kontaktu, to nie mamy szansy zmienić naszych poglądów. Na poziomie całego kraju przekłada się to na sprzężenie zwrotne między małą obecnością islamu w Polsce oraz złym jego wizerunkiem. Muzułmanów w Polsce nie będzie przybywać, gdyż są oni niechętnie widziani, a skoro nie pojawi się możliwość kontaktów z nimi, to postawa niechęć wobec nich będzie reprodukowana (podobnie rzecz miała się w okresie powojennym z polskim antysemityzmem „bez Żydów”, czy też z uprzedzeniami antyukraińskim). Czeka nas zatem „długa zima”, w trakcie której islam będzie w Polsce raczej zjawiskiem marginalnym.

W społeczeństwie pozbawionym obecności muzułmanów dominujący dla kształtowania wizerunku islamu jest zatem już nawet nie przekaz medialny, ale zgoła internetowe memy. Polscy zwolennicy prawicy i lewicy toczą ze sobą bój polityczny posługując się islamem jak jakąś amunicją: wyimaginowany krwiożerczy terrorysta ściera się tu z uczynnym uchodźcą; z jednej strony nacierający wyznawcy Allaha niszczą naszą kulturę, z drugiej strony muzułmańskie posiłki ratują gospodarkę przed demograficznym załamaniem. Po obu stronach tej wojny jest to islam uproszczony i wywodzący się przede wszystkim z płytkiej lektury mediów anglojęzycznych i to często akurat nie tych, które przedstawiają bardziej pogłębioną analizę rzeczywistości (albo wręcz zgoła skrajnych i marginalnych).

A żywi muzułmanie? A bo ich to kto w ogóle widział? Po co nam jeszcze oni w naszej wojnie polsko-polskiej?

Bardzo dobrym omówienie szansy w polityce międzynarodowej i gospodarczej, utraconej na skutek odwrócenia się od świata islamu, jest tekst Adama Balcera „Polska, Islam, Europa. Pomost czy przedmurze?” 

Tekst ukazał się pierwotnie w "Magazynie Muzułmańskim Al Islam"