piątek, 1 kwietnia 2011

po rewolucji

Asz-szab jurid iskat an-nizam [lud domaga się upadku reżimu]

Jakiś czas temu zainstalowałem sobie, celem doskonalenia znajomości tureckiego, satelitę Türksat. Mam tam sto kanałów. Żadnego nie da się oglądać. Jeśli ktoś interesował się kiedyś na przykład telewizją włoską, to wie, o czym piszę. Już same nazwy świadczą o zawartości: Star TV, Show…  – a to one mają najwyższe ratingi.

Do moich ulubionych z tej menażerii należy kanał Düğün nadający wyłącznie półamatorskie filmy z wesel, głównie Turków belgijskich (ach, ten montaż, znany i w polskim wydaniu tego podgatunku sztuki filmowej: obraz zwijający się w rulon, zmieniający się w pocztówkę i odpływający w dal, rozsypujący się w setki małych kolorowych trójkącików….). Mamy też Halk TV – ataturkistowska propaganda przetykana codzienną kroniką szefa CHP: tu się spotkał, tam otworzył, gdzieś indziej przemówił. 

Ciekawszy, jako podgląd na kawałek tureckiej rzeczywistości, jest już Yol – kanał alewicki, czy TRT6 – uruchomiony jakiś czas temu państwowy kanał kurdyjski (czasami widać, jak jakiś gość z trudem potrafi sklecić zdanie po kurdyjsku).

Interesujące są też kanały „zagraniczne”, którymi jest ten zestaw okraszony: azerski z bieżącym i detalicznym przeglądem dnia prezydenta Alijewa, słynna gruzińska Imedia TV Badriego Patarkaciszwili, którą oglądaliśmy w trakcie konfliktu z Rosją. No i są obie Al Jazeery. Rzadko je dotąd włączaliśmy, ale przez ostatnie tygodnie się nie odklejamy. 

***
Wydarzenia przerosły wszystkich: 

Nas, tych, którzy oglądają je z dala. 

Czy mnie zaskoczyły? Miałem napisać, że przez lata zaskakiwało mnie to, że wielkiego pro-demokratycznego buntu nie było, że ludzie mający dość dyktatur jednocześnie się na nie godzili. Ale jak mnie mój szef spytał o Tunezję, kiedy już się tam działo, to powiedziałem, że to tylko „zamieszki chlebowe”, jak w Egipcie w 1977.
Właśnie, dlaczego tego buntu dotąd nie było? Zawieśmy na razie to pytanie.

Wydarzenia przerosły też wielu komentatorów tutejszych, których dotychczasowe siatki pojęciowe rozsypały się i z których wielu wciąż żyje w dniu wczorajszym, nadal rozważając a to sytuację geopolityczną Iranu (prawicowi), a to imperializm amerykański (lewicowi, szczególnie po zbombardowaniu Kaddafiego). Nie będziemy temu jednak poświęcać uwagi. 

Ale także obserwatorów tamtejszych, którzy niczego takiego dotąd nie (prze)widzieli. O, na przykład o Omanie pisze Najma Al Zidjaly: „rozdźwięk między rządem Omanu a młodymi ludźmi jest oczywisty”. Jakże zaskakująca konkluzja!

No cóż, Tocqueville „Dawny ustrój i rewolucję” napisał  67 lat po rewolucji…

Kolejna grupa zaskoczonych: nasi decydenci. Zagubienie było widoczne szczególnie w pierwszych tygodniach, jeszcze przed upadkiem Mubaraka. Jednego dnia Frank Wisner, specjalny wysłannik USA do Egiptu, mówi o zaufaniu do egipskiego prezydenta, następnego dnia Biały Dom odwołuje to. Rano Departament Stanu twierdzi, że x, Pentagon wieczorem coś całkiem odwrotnego.

A i z decyzjami w stosunku do protestów w Libii nie jest lepiej. W USA niektórzy Republikanie już pytają: jaki jest plan, a w ogóle, to po co to wszystko. Syria? - To zupełnie odrębny przypadek – odpowiada Hillary Clinton. A Bahrain?

Europa? Kiedy w Egipcie demonstracje zmierzały ku kulminacji, David Cameron wygłaszał mowę o zagrożeniach multikulturalizmem…

Nie wspominając już oczywiście o całkowitym zaskoczeniu decydentów tamtejszych ;)

Wydarzenia przerosły również samych aktywistów, którzy nim pokierowali, choć nie spodziewali się, że tak prędko, tak nagle zaprowadzą ich do miejsca, do którego doszliśmy. Tuż po upadku Mubaraka oglądałem rozmowę, oczywiście w Al Jazeerze, z Waelem Abbasem, jednym z głównych egipskich blogerów. Prowadzący zaczął: nim przejdziemy do zastanawiania się, co zdarzy się dalej, zobaczmy co prognozowaliśmy tydzień wcześniej. I biedny Abbas musiał wysłuchać swoich wcześniejszych, całkowicie nietrafnych prognoz, że – my aktywiści – robimy wszystko, ale i tak nie damy rady obalić Mubaraka. Zawsze dobrze być pesymistą.

Skala, tempo wydarzeń przerosło i samych uczestników, którzy tłumnie się stawili na placach i ulicach, by po kilku dniach obudzić się w Nowym Porządku. Jak na razie w Tunezji i w Egipcie.

Iman Bughaigis jest jedną z rzeczniczek tymczasowych władz libijskich w Bengazi. Do rewolucji była ortodontką.

Asmaa Mahfouz, działaczka Ruchu 6 Kwietnia, jako jedna z pierwszych, w wideoblogu zamieszczonym na Facebooku, wezwała do protestów w Egipcie.

Tawakkul Karman to założycielka Dziennikarek Bez Kajdan, walczących o wolność słowa w Jemenie. Na zdjęciu widzimy protest po jej zatrzymaniu w końcu stycznia.

***

Zmiana paradygmatu jest całkowita. I nie ma już znaczenia, czy Kaddafi porządzi jeszcze sześć dni, sześć tygodni, sześć miesięcy, czy sześć lat. Już jest martwy – w sensie całkowitej utraty legitymizacji, wewnętrznej oraz zewnętrznej. Zostały tylko strach i przemoc. 

Choć, niestety, im dłużej trwa przesilenie w Libii, tym gorsze rokowania dla tego kraju na przyszłość. Wzrasta szansa czy to na wojnę domową na gruzach dyktatury (może jak w Somalii?), czy to ryzyko kolejnego „silnego człowieka", który od tej wojny ocaliłby Libię.

Somalia… Tak na marginesie, kontekst afrykański to ciekawa sprawa. Mieszał się Kaddafi w wojny domowe w Afryce, teraz wojna na tamtejszych zasadach przyszła do niego: uczepiony władzy dyktator broni się przed mającymi go dość ludźmi opłacając obcych najemników „brudnymi” pieniędzmi, tam z diamentów, tu z ropy. 

Kiedy ogląda się wykorzystywane już przez obie strony, jako główne narzędzie walk, pick-upy z zamontowanymi karabinami maszynowymi, przychodzi też na myśl Toyota War, toczona przez tak samo uzbrojonych Czadyjczyków przeciwko Kaddafiemu w końcu lat osiemdziesiątych. Ale dzisiejszy prezydent Czadu Idriss Deby to stronnik Kaddafiego…

I jeszcze jedno skojarzenie. Czasem „armia” libijskich powstańców przypomina pospolite ruszenie plemion beduińskich z czasów przednowoczesnych, wspomagające w różnych wojnach czy to wojska memeluckie, czy osmańskie i równie skore do huraoptymistycznego szturmu, jak i do gwałtownej ucieczki po usłyszeniu huku kilku wystrzałów. Tylko, że kiedyś na koniach i wielbłądach, a dziś na pick-upach.

Wracając jednak do rzeczonej zmiany paradygmatu.

To, że wydarzenia przeorały kraje arabskie jest oczywiste. Wreszcie receptą na niewydolną władzę nie jest nacjonalizm, socjalizm, islamizm, ale jedyne sprawdzające się na dłuższą metę rozwiązanie: demokratyczna kontrola władzy. W śledzonych przeze mnie z takim zapałem dyskusjach w Al Jazeerze, pojawia się jedno żądanie, jako odpowiedź na obecne skorumpowanie: accountability („rozliczalność władzy”? „odpowiedzialność jej przed ludźmi”, właśnie „kontrola władzy”?).

Ale może zmiany dotkną nie tylko kraje arabskie. Choć w Iranie protesty już zduszone, to może Azerbejdżan (tam już na Facebooku ponoć wezwali do demonstracji, a władza mobilizuje siły), może Kazachstan (dziwne – ostatnio Nazarbajew ogłosił, że najbliższa kadencja będzie już jego ostatnią), może Malezja z niedokończoną demokratyczną transformacją…

Rozmarzyłem się, wróćmy na Bliski Wschód.

Koniec epoki strachu – tak chyba najkrócej podsumować można tę rewolucję. Moja ulubiona jej nazwa, spośród saura asz-szab (rewolucja ludu), al-ghadb (gniewual-hurrijja (wolności), asz-szabab (młodych) to saura al-karama rewolucja godności. Mówiąc górnolotnie: kto żyje w strachu odarty jest z godności, kto zdobywa się na godność przestaje się bać. Nie będzie już częstego widoku w krajach arabskich: kawiarnia pełnych mężczyzn o stężałych twarzach, którzy na pytanie o politykę reagują milczeniem udającym niezrozumienie rozmówcy.

Wreszcie otwarta rozmowa o muchabarat - służbach (zresztą w Tunezji i Egipcie już zlikwidowanych), których tak się obawiano, że o nich wcale nie wspominano, jakby w ogóle nie istniały. A strachu przed nim się wstydzono. Bo strach jest wstydliwy, szczególnie dla stereotypowego mężczyzny z Bliskiego Wschodu, który przecież nie powinien pokazywać, że się boi. 

Tak. Strach i wstyd – być może dlatego Arabowie wyglądali czasem, że im na wolności nie zależy. A teraz już nawet o gwałtach, stosowanych jako środek opresji, kobiety są gotowe mówić publicznie.

Wreszcie świeżość w zatęchłej krajnie dyktatur. Koniec duchoty, paraliżu, „zastoju", jak w ZSRR czasów Breżniewa (Mubarak egipski Breżniew?). Kierunek zmian – otwartość, pełen oddech. Arabski rok 1989? Ten, który w Polsce zaczął się w Sierpniu ‘80? W Tunezji prowadząca przerwała audycję telewizyjną nagłą uwagą: „Właśnie zdałam sobie sprawę, że nie muszę słuchać policjanta w mojej głowie”.

Dotąd ludzie się bali. Teraz władcy się boją. To już nie jest zwykła obawa przed butem. To strach. Jak już Syryjczycy nie boją się protestować w Hamie, to bać się musi klan Assada. To właśnie w Hamie, w 1982 roku, ojciec Baszara Hafiz stłumił bunt islamistów mordując przy tym kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. I to Hama była zwykłą odpowiedzią na pytanie, dlaczego później Arabowie, a szczególnie Syryjczycy, przeciw swym władcom się już nie buntowali.

A teraz? O, taki reżim saudyjski: ile by czołgów (zresztą amerykańskich) nie słał do Bahrajnu, i tak już jest skończony. Jak nie dziś, to za lat kilka. U siebie też musi a to wsadzić do więzienia grupkę intelektualistów domagających się reform (wyjdą jak odwołają swoją petycje), a to stłumić zamieszki własnych szyitów (niby strzelano w powietrze, ale kilka trupów ponoć padło).

Bo gdzie odejść, jak odejść, gdy się jest okopanym u władzy od lat czterdziestu? Przecież po tylu latach inne życie, niż u steru, już nawet wyobrazić sobie trudno. Oj, sami sobie to zgotowali. Zabrakło w arabskich dyktaturach mechanizmu przekazania władzy, jaki sobie wypracowały choćby Rosja czy Chiny. A tu tylko dziedzicznie – te pseudo-monarchie, gdzie syn miał objąć władzę po ojcu prezydencie: Egipt, Jemen… Ale tylko Baszar Assad zdążył w Syrii. 

Jedyna, która dorobiła się mechanizmu przekazywania władzy komu innemu niż potomkowi - Algieria, to zarazem jedyna arabska „nie-monarchia", gdzie rewolucja jeszcze nie puka do bram. BTW: tam znów, gdzie się powiodła, możliwa jest też diagnoza geriatryczna – w Egipcie i Tunezji władcy byli najbardziej stetryczali i nie mieli już siły, by z takim sprytem i uporem kombinować, jak rządów nie oddać, tak jak wciąż to jeszcze robi mistrz zwodzenia –  jemeński przywódca Ali Abdullah Salih. Znajomy Jemeńczyk opowiadał mi, że ich prezydent nie obiecuje, nie mówi, że się postara, nie dodaje zwyczajowego inszallah, a po prostu stwierdza: „Za rok nie będzie bezrobocia. Na pewno. Wszyscy będą mieli pracę.” Tak samo jak w te obietnice, tak teraz Jemeńczycy „wierzą" w jego deklaracje, że ma odejść z końcem roku.

Monarchowie to ciut trudniejsza sprawa. Jakaś dynastyczna legitymizacja tam jest … Choć przewroty pałacowe wewnątrz rodzin panujących bywały. Tak tron przejęli obecni władcy Omanu i Kataru. A i w Arabii Saudyjskiej ich najwybitniejszy król, Faisal, doszedł do władzy strącając z tronu brata.

Niektórzy próbują ucieczki do przodu, katu spod topora. Rozdamy ludziom trochę pieniędzy (Kuwejt, Arabia Saudyjska, Oman), zniesiemy stan wyjątkowy (Algieria, Syria – i zaraz wprowadzimy coś równie okropnego), zorganizujemy czym prędzej wybory, choćby lokalne – może rozejdzie się po kościach (znów Arabia Saudyjska, ale i Irak), zmienimy premiera (Syria, Jordania, w przypadku tej drugiej – na gorszego), obiecamy nowe miejsca pracy, najlepiej w policji (Oman, Arabia Saudyjska), a najlepiej ogólnie ogłosimy „program reform” (Maroko). 

Każdy widać musi mieć swoją rewolucję: angielska, francuska, amerykańska, polska (Solidarność), teraz arabska. Mój wcale nie ulubiony Jarosław Rymkiewicz w „Wieszaniu” pisze, że każdy naród musi powiesić swego króla (jemu chodziło o Wojciecha Jaruzelskiego, choć z wieszaniem generała to jak dla mnie cokolwiek przesada – w końcu on oddał władzę dobrowolnie). Parafrazując: każdy naród musi wygnać swego dyktatora. 

Bernard Lewis pisał niegdyś, że w języku arabskim nie ma słowa rewolucja. No to teraz już jest.

Ale wracając do nazw tejże rewolucji. Mamy też i tu „rewolucję wolności”. Już nawet egipskie Bractwo Muzułmańskie ma zakładać partię ze sprawiedliwością i wolnością w nazwie. Sprawiedliwość – to stary i częsty koncept wśród ugrupowań o korzeniach islamistycznych, jak choćby w tureckiej partii rządzącej Adalet ve Kalkınma Partisi (Partia Sprawiedliwości i Rozwoju), której sukcesem są oczarowani, i którą sobie za wzór stawiają działacze egipskiego Bractwa Muzułmańskiego, szczególnie ci młodszego pokolenia (i wielu islamistów z innych krajów), co zresztą dobrze rokuje ich dalszej ewolucji politycznej. Ale tak otwarte i bez obaw przywołanie „wolności” przez islamistów to nowum. Przez lata nie po drodze im było z hasłami zrywu wolnościowego i prodemokratycznego. Dopiero teraz w pełni do niego dojrzeli.

Dla kochających rewolucję: a może potrzebna będzie jeszcze jedna? W Europie nie wszędzie jedna starczyła, we Francji w 1789 r., czy w czas Wiosny Ludów, nie od razu „owoc wolności zakiełkował”. 

A może to nie arabska Wiosna Ludów, ale arabski rok 1968? Kiedy establishment, nawet ten krytyczny, okazał się oderwany od pasji młodych? W końcu jedna z nazw obecnej rewolucji to „rewolucja młodych”. Ale co mi tu pisać, w końcu w 1968 roku, każdy, kto miał ponad 30 lat był martwy, a mnie trzydziestka stuknęła kilka lat temu.

Mówił na kilka dni przed odejściem Mubaraka Tarek El-Bishry, reformatorski prawnik, potem szef komisji konstytucyjnej, która sporządziła przegłosowane właśnie w referendum poprawki przygotowujące wolne wybory (za Al-Ahram, w tekście o znamiennym tytule „Leaders without disciples” – „Liderzy bez uczniów”): „Całemu naszemu pokoleniu nie udało się osiągnąć tyle, ile już zdołali osiągnąć młodzi ludzie [a jesteśmy jeszcze wciąż przed odejściem Mubaraka!]. Byliśmy pokoleniem liderów bez poparcia i musimy teraz zrobić wszystko by nie stać się obciążeniem dla rewolucyjnej młodzieży”. 

Jedno jest pewne. To rewolucja demokratyczna, a nie po prostu niepodległościowa, jaką był antykolonializm w krajach arabskich, choćby w Egipcie dojście do władzy Wolnych Oficerów w 1954 roku, czy jaką przeżyły republiki byłego już ZSRR w 1991 roku.

Właśnie, zmiana paradygmatu nie dotyczy tylko krajów arabskich. 

Dotknęła, i jeszcze dotknie, relacji krajów europejskich z arabskimi. Nie Zły Imigrant będzie je określał, ale demokratyzacja. Zresztą już teraz widać, że zaangażowanie Europy na Bliskim Wschodzie, po raz pierwszy od zmierzchu epoki kolonialnej, jest większe niż Ameryki.

Radykalna jest też zmiana sytuacji Izraela. Krzywa znaczenia Tel Awiwu na świecie minęła wierzchołek. Pozycja Izraela rosła, minęła pik, teraz spada, coraz gwałtowniej. Był czas na pokój na warunkach Izraela. Teraz to Izrael będzie musiał się dostosowywać. 

Moment Izraela minął też w Ameryce. Jego obraz w USA ulegnie zapewne zmianie. To Izrael był tym współczesnym uosobieniem ducha rewolucji amerykańskiej: naród pionierów, jedyna demokracja dzielnie zmagająca się z liczniejszym autokratycznym przeciwnikiem. Teraz bohaterem pozytywnym - a Amerykanie lubią mieć w polityce bohatera pozytywnego - może będzie dzielny młody zfacebookowany i ztwitowany arabski rewolucjonista?

Tę niewygodę dla pewnej (oby tylko nie jedynej) wizji polityki izraelskiej widać w niedawnym tekście Cypi Liwni, przywódczyni opozycji, w Washington Post, z którego wynika, że dyktatury były dla Izraela lepsze niż demokracje.

Izrael traci argument tego, że jest „jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie”. I to brzydko traci.

Ale spójrzmy z optymistycznej strony na kwestię wpływu rewolucji arabskiej na sytuację Izraela. I Palestyny. Może wreszcie pokaże ona wszystkim Palestyńczykom, że najwłaściwsza, wręcz jedyna (a do tego najskuteczniejsza) metoda walki z demokratycznym przecież Izraelem to non-violence? Może wreszcie nadejdzie koniec usprawiedliwiania wszelkich arabskich, i w ogóle muzułmańskich, niepowodzeń „złym Izraelem” oraz różnej maści teorii spiskowych z nim (i Ameryką) w roli głównej?

Nie działa już usprawiedliwianie wszelkiego bezruchu, braku reform, każdej dyktatury i opresji obroną przed knowaniami syjonistycznego wroga, w czym specjalizowała się familia Assadów. Oczywiście nie znaczy to, iż Arabowie nagle pokochali Izrael, jak to się wydało niektórym amerykańskim „post”-neokonserwatystom (bo ten ruch to chyba wszedł już w fazę post, ale to zupełnie inna historia).

No i wreszcie może nastąpić zmiana w sytuacji muzułmanów w Europie. Tu też obok paradygmatów Al-Qaidy i Złego Imigranta pojawia się coś nowego. O, choćby ja wreszcie nie muszę się tłumaczyć znajomym z tego, że islam nie jest sprzeczny z demokracją! Dowód jest bowiem naoczny. A wszystkie moje wypociny na ten temat, które chciałem kiedyś w tym blogu opublikować, mogę nareszcie spokojnie zdeletować.

***
Wracając do pytania z początku: nie dlaczego zdarzyło się teraz, ale dlaczego tyle lat się nic nie działo?

Jak nie doszliście jeszcze do własnej odpowiedzi, to spytajmy inaczej: może to wszystko nasza wina?

Kraje arabskie nie były zamknięte, jak blok radziecki, gdzie osoby z Zachodu trzymano z daleka. Dlaczego choćby masy turystów nie stały przykładem dla demokracji arabskiej? Oczywiście z jednej strony, to reżimy były na tyle sprytne, że – choć państwa były otwarte – to przestrzeni na „osmozę” wolności i demokracji nie było. 

Ale przede wszystkim to Europa w demokrację arabską dotąd nie wierzyła.

***
Dedykuję ten wpis mojemu libijskiemu przyjacielowi G., z którym – pełni niepokoju – od kilku tygodni nie możemy się skontaktować.

Zdjecia: http://www.vg.no/nyheter/utenriks/artikkel.php?artid=10098982; http://www.flickr.com/photos/aardvark_foto/5440124472/; http://tenthousandvirtues.blogspot.com/2011/02/horiya-freedom.html