Tym razem nie na temat islamu czy Bliskiego Wschodu..., a przynajmniej nie bezpośrednio. Gdyż także na temat pewnej grupy religijnej, do której stosunek bywał różnoraki - katolików w Szwecji.
http://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,20934367,czy-szwedzi-pokochali-papieza.html
niedziela, 6 listopada 2016
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Globalna mapa zła
Naturze zła, tak myśl filozoficzna, jak i religijna poświęciła morze atramentu, przedstawiając wiele fascynujących rozważań (od zaratusztriańskiego Arymana po Banalności Zła Hanny Arendt i Czy diabeł może być zbawiony? Leszka Kołakowskiego), jednak do żadnych ostatecznych konkluzji nie dochodząc. Teorii jest wiele – od nieobecności zła, aż po jego wszechobecność, tak jak i poglądów na to, tego jak zło ma się do kondycji ludzkiej. Zdaniem niektórych ma ona być złem skażona, a człowiek z natury skłonny ma być do niego (Luter, Hobbes czy pojęcie Grzechu Pierworodny), zdaniem innych wręcz przeciwnie – człowiek ma być z natury skłonny do dobra (Locke, muzułmańskie pojęcie fitry), a zdaniem jeszcze innych sam koncept zła jest błędną kategorią. Wszystkie niezmiernie ciekawe, na równi fascynujące, jednak żaden z tych poglądów nie wydaje się bardziej słuszny od pozostałych.
Dlatego też my, zamiast dokładać do rozważań o teodycei swoje trzy grosze, skupimy się na podejściu znacznie bardziej praktycznym, mianowicie zapytamy nie jakie może być abstrakcyjne rozumienie zła, ale na jakie konkretnie zło (czy też stosując liczbę mnogą – na jakie konkretnie „zła”) natykamy się we współczesnym, otaczającym nas świecie? Nie będziemy przy tym poddawali obserwacji wszelkiego rodzaju zła, skupimy się na tych „złach” grożących nam wszystkim w wymiarze globalnym.
Zło, które występuje w świecie ma bowiem różnorodny charakter. Może rodzić się w zupełnie zwyczajnych międzyludzkich relacjach – od małych kwestii jak niemiłe zachowanie wobec sąsiada, do spraw poważnych, jak wykorzystywanie seksualne podwładnych; może dotyczyć relacji rodzinnych – znów od spraw drobnych, jak nieistotne przycinki między rodzeństwem, po poważne – jak finansowe ubezwłasnowalnianie schorowanych rodziców. Może zło rodzić się z naszych indywidualnych nawyków, czy to konsumowania substancji odurzających po których zażyciu szkodzimy innym, czy korzystania ze środków transportu w sposób zanieczyszczający środowisko (zostawiamy na boku skądinąd ciekawą kwestię, czy szkodzenie samemu sobie w wyniku np. złych nawyków żywieniowych, albo stosowania narkotyków jest w ogóle złem, czy raczej korzystaniem z wolności osobistej). Może zło też powstawać w wyniku naszego stosunku do otoczenia – od omal niewinnego śmiecenia, po niedbalstwo w wykonywaniu powierzonych zadań zawodowych, kiedy jako policjant, inżynier czy lekarz, ale też i dziennikarz możemy narazić innych na znaczne straty i krzywdy.
Wreszcie zło w wielu przypadkach po prostu przekłada się na czyny kryminalne. Można wręcz powiedzieć, że kodeks karny i kodeks wykroczeń jest jakimś odbiciem norm moralności danego społeczeństwa – katalogiem „zeł”, daleko niepełnym (mało kto przecież chciałby kryminalizować wszelkie czyny nieetyczne), a także po części mogącym być przedmiotem dyskusji (np. przepisy dotyczące obrazy głów państw) lub refleksji na ile taryfikator kar kodeksowych odpowiada skali zła (można w ogóle wskazać rozmaite okoliczności dlaczego nie zawsze musi tu zachodzić odpowiedniość). Przy tym to, że kodeksy karne z czasem ulegają zmianom wskazuje, że nasze uznawanie tego co jest złem, a co nie, ewoluuje (typowym przykładem niewolnictwo: niegdyś naruszenie czyjejś własności w postaci innego człowieka – niewolnika właśnie – było czynem niewłaściwym; dziś stało się takim posiadanie takiego innego człowieka na własność, to samo niegdyś chronione niewolnictwo).
Mamy i zła niezawinione czynami ludzkimi – katastrofy naturalne, zarazy, powodzie i choroby wrodzone; z drugiej strony mamy również zło czynione przez człowieka wobec świata natury, od zadawania cierpienia zwierzętom po niszczenie przyrody. I dalej tak różne kategorie zła można by wymieniać, czy nad nimi dyskutować (np. kłamstwem – na ile i kiedy jest złem, i dlaczego nie ma go w najbardziej fundamentalnym katalogu „zeł” w naszej cywilizacji – Dekalogu). My jednak nimi wszystkimi nie będziemy się zajmowali - lub też zajmowali się będziemy nimi jedynie o tyle, o ile mają przyczynę w sytuacji społecznej, politycznej, czy ekonomicznej (bo całkiem sporo z nich ma ją tam właśnie), czyli w sferach, które rozważymy dalej.
***
Rozmaite ośrodki sporządzają różne katalogi ryzyk np. ekonomicznych albo cywilizacyjnych – od wielkobiznesowego „The Global Risks Report 2016” World Economic Forum po napisaną z pewnym przymrużeniem oka „10 Biggest Threats to Human Existence” alternet.org. Przyjrzawszy się nim można stworzyć subiektywną mapę zła, które nam zagraża.
A więc są to po pierwsze zagrożenia środowiskowe.
Globalne ocieplenie – groźba to o tyle istotna, że skierowana wobec nas wszystkich mieszkających na Ziemi (choć niektóre grupy, ze względu np. na swoje usytuowanie geograficzne, mogą na nim skorzystać). Przy tym szans nie tyle nawet na przeciwdziałanie mu, ale choćby ograniczenie jego zakresu nie za bardzo widać (po części potrzeba by tu było nieosiągalnej współpracy międzynarodowej i to w kwestii niekoniecznie znajdującej zrozumienie wielu wyborców i polityków, po części żąda się zaś od krajów ubogich, aby odmówiły sobie owoców rozwoju gospodarczego, z którego kraje bogate już zdążyły skorzystać). Ponadto, nawet jeśli udałoby się osiągnąć jakiś konsensus, to i tak na zapobieżenie globalnemu ociepleniu może być już po części po prostu za późno.
Wielkie wymieranie – tym określeniem nazywa się gwałtowny spadek bioróżnorodności, liczby gatunków zamieszkujących naszą planetę (najsłynniejsze z takich wymierań miało miejsce wraz z końcem ery dinozaurów). Obecnie również trwa wielkie wymieranie, tym razem spowodowane nie przez upadek meteorytu, czy wybuch megawulkanu, jak to bywało w przeszłości, ale przez działalność człowieka (powiązaną z tą prowadzącą do globalnego ocieplenia). Skutki tego są nie tylko takie, iż niektórych gatunków ssaków nie będziemy mogli podziwiać nawet w ogrodach zoologicznych, zaś z talerzy zniknie cześć ryb i owoców morza, ale przede wszystkim wraz z mniejszą bioróżnorodnością wzrasta niestabilność ekosystemów, w tym tych, od których zależy człowiek (np. w rolnictwie), jak i spada ilość dostępnych nam rozmaitych organizmów (niejako globalna pula genetyczna), z których korzystamy np. w medycynie, ale i innych dziedzinach technologii (nie mówiąc już, że krzywdzimy wielkim wymieraniem przyrodę, co samo w sobie byłoby dla większości, choć oczywiście nie wszystkich, teorii etycznych złem).
Pokrewne powyższym zagrożeniom ekologicznym pustynnienie obszarów rolniczych, lub też kryzys wodny (spowodowane w jakieś części przez człowieka) i wywołane nim tak niepokoje społeczne jak i migracje także są wskazywane jako globalne ryzyko, ryzyko szkody, zła, dla nas wszystkich.
Pandemia – wśród nieszczęść, które mogą nas spotkać trudno by zabrakło globalnej epidemii, czy to na skalę średniowiecznej Czarnej Śmierci, która przetrzebiła ludność na kilku kontynentach, czy choćby szalejącej po I Wojnie Światowej grypy „hiszpanki” (75 milionów ofiar).
Do innych „zeł” w obszarze środowiskowo-ekologicznym zalicza się też np. wymieranie pszczół będących kluczowymi organizmami przy zapylaniu roślin (na skutek rozprzestrzeniającej się tajemniczej choroby określanej „Zespołem masowego ginięcia pszczoły miodnej”, CCD), a także spadek liczebności populacji spełniających podobną rolę nietoperzy – obie te kwestie również mogą być spowodowane działalnością człowieka. A także upadek kolejnego megameteorytu (na to wydaje się, że – przynajmniej wedle kina katastroficznego – jesteśmy stosunkowo dobrze przygotowani...), czy wybuch kolejnego megawulkanu.
Druga grupa ryzyk, zeł, stojących przed nami to zagrożenia ideologiczne.
Kryzys ideologii – czyli brak łączących ludzi idei, które by zbliżały różne części świata i dawały wspólną wizję przyszłości. Rolę taką odgrywał socjalizm (czego my w Polsce często nie rozumiemy znając tylko jego skażoną, komunistyczną odmianę); rolę taką w świecie chrześcijańskim miała chadecja; po części odgrywały ją nawet teorie wzrostu będące swego rodzaju amerykańską odpowiedzią na popularność marksizmu w krajach Trzeciego Świata; rolę taką miały idee „kontynentalne” - europejska, czy panafrykańska; rolę tą odgrywała też idea praw człowieka; a także neoliberalizm („taczeryzm”). Wszystkie te ideologie zdradzają objawy poważnego wyczerpania, a nowi kandydaci mają wyraźnie mniejszą moc przekonywania (ekologia? alterglobalizm? libertarianizm? feminizm?). W tej sytuacji na całym świecie wracają narodowe i religijne partykularyzmy (w krajach UE i w Indiach, w Japonii i w USA, w Rosji i w krajach muzułmańskich itd.), które już kiedyś doprowadziły do strasznych konfliktów...
Koniec demokratyzacji. Przez cały XX wieku ludzkość doświadczała kolejnych fal demokratyzacji sprawiających, że coraz więcej ludzi żyło w społeczeństwach cieszących się wolnością (choć nie wolnych od rozmaitych kłopotów). Tymczasem od połowy lat 90 liczba demokracji na świecie ustabilizowała się (pomimo pewnych „postępów” demokracji w Ameryce Południowej i szczególnie w Afryce, b. ZSRR, świat arabski i przede wszystkim Chiny nie wpisują się w ten trend), a co więcej rozmaite tzw. „rozwinięte” demokracje są dotknięte różnymi kryzysami (zaufania, populizmu).
Brak wyzwań stojących przed ludzkością. Przez kilka wieków ludzkość, a raczej ta mieszkająca w Europie jej część, która stopniowo podporządkowywała sobie resztę świata (tak w sensie sprawowania władzy, jak i stanowienia norm cywilizacyjnych), miała poczucie stojących przed nią kolejnych wyzwań: wielkich odkryć geograficznych i podbojów zamorskich a następnie kosmicznych; zdobywania biegunów i najwyższych gór świata; ujarzmienia sił natury – wody, wiatru, energii; sięgania po złoża kopalin; budowania megastruktur i rozbijania jąder atomu; kopania tuneli i kanałów, słowem – era pary i postępu. Pytanie czy to poczucie, że możemy i potrafimy te kolejne wyzwania realizować odchodzi w przeszłość? Samo w sobie nie jest to jeszcze jakimś złem, ale niesie rozmaite ryzyka wynikające z konieczności przeformułowania rozumienia naszej ludzkiej roli w świecie.
Kolejna, trzecia, grupa zagrożeń to zagrożenia polityczne.
Kryzys światowego przywództwa – po Zimnej Wojnie, która jakoś organizowała porządek międzynarodowy nie pojawiła się wizja nowego światowego przywództwa, a jedyne zdolne do pełnienia tej roli USA nie zamierzają podejmować się funkcji światowego policjanta (ani dobrego ani złego). ONZ zaś, także dziecko Zimnej Wojny, z absurdalnym zestawem wyposażonych w prawo weta pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa (nie ma wśród nich Indii – za kilka lat najludniejszego państwa na Ziemi), jest złożone niemocą. Brak przywództwa, czy drożnego systemu przywódczego na świecie, prowadzi do problemów z reagowaniem na kryzysy, do dystrofii relacji międzypaństwowych i chaotyczności w kontaktach międzynarodowych, co obciąża nas wszystkich, mieszkańców tej planety.
Pytanie o Chiny – które za kilka lat staną się największą gospodarką świata wyprzedając USA (niedawno „przeskoczyły” już Niemcy i Japonię), odzyskują w ten sposób „należną” sobie pozycję, pozycję, którą cieszyły się zapewne przez większość historii do czasu Rewolucji Przemysłowej. Pytań o to, co będzie znaczył dla świata powrót do Pax Sinica jest oczywiście wiele – na razie same Chiny są dosyć ostrożne w swojej polityce międzynarodowej.
Ja chciałem zwrócić uwagę na jedną okoliczność – mianowicie Chiny posiadają unikalny (czy też nietypowy) system sukcesji politycznej, tj. wyłaniania następców osób sprawujących władzę. Otóż w historii relatywnie najbardziej stabilne okazywały się albo systemy dynastyczne (choć w przypadku braku ustalonej zasady sukcesji, np. przez pierworodnego, dochodziło w nich do konfliktów), albo elekcyjne: demokratyczne bądź republikańskie (jak choćby I Rzeczpospolita w okresie monarchii elekcyjnej). Inne systemy – władzy autorytarnej, czy dyktatorskiej, ale bez jasnej koncepcji tego co ma się stać po śmierci lidera, okazywały się w momencie śmierci przywódcy i walk o schedę po nim niestabilne (stąd tendencja wśród współczesnych dyktatur aby przyjmować model „dynastyczny”, która to występuje od Korei Północnej po Azerbejdżan i od Syrii po Gabon). W historii zdarzały się stabilne oligarchie, które opierały się na wyborze następcy lidera pochodzącego z niewielkiej grupy decydentów (przykładem choćby średniowieczne sułtanaty niewolnicze rządzone przez niewielką elitę importowanych niewolników), ale było ich stosunkowo niewiele. Obecnie – wedle mojego rozeznania – znaleźć można tylko dwa państwa, które w miarę stabilnie funkcjonują w systemie oligarchicznym.
Jednym jest Algieria (tam o sukcesji decyduje mała cywilno-wojskowa „klika” zwana Le Pouvoir), drugim zaś Chiny, z ich wymyślonym przez Deng Xiaopinga systemem sukcesji, zastępowaniem co równe 10 lat jednej generacji przywódców przez następną (obecna jest piątą). Jeśli ten system się utrzyma (przy wszystkich wadach jakie niesie system autorytarny dla ograniczania wolności i kreatywności), to będzie to bardzo istotna zmiana na mapie ustrojów politycznych o znaczeniu nie tylko dla samych Chin, ale i dla całego świata, a jednocześnie stanie się to największym, większym chyba nawet od otwarcia Chin na gospodarkę wolnorynkową, osiągnięciem Deng Xiaopinga. Jeśli jednak system ten upadnie, to to w jaki sposób ten upadek przebiegnie – szczególnie jak nie byłaby to jakaś bezproblemowa demokratyzacja – będzie miało olbrzymie, być może mocno negatywne, reperkusje dla całego świata (pamiętajmy, że np. cały okres międzywojenny to w zasadzie jedna olbrzymia wojna domowa w Chinach).
Pytanie o Rosję – jest analogicznym pytaniem do pytania o Chiny, choć tu ryzyka z naszej polskiej perspektywy są dużo jaśniejsze. Rosja to wciąż największe obszarowo państwo świata, posiadające broń atomową, potężne znaczenie na rynku surowców, szczególnie energetycznych, a przy tym coraz bardziej wydające się popadać w mało przewidywalny autorytaryzm z narastającymi tendencjami imperialnymi o niemiłych historycznych precedensach oraz zakusami na oddziaływanie na politykę tak wewnętrzną jak i zagraniczną także w najsilniejszych krajach świata (w tym UE i USA).
Czwarta grupa: zagrożenie militarne.
Zagłada nuklearna – choć temat jest nieco zapomniany od czasu wielkich rozmów rozbrojeniowych między ZSRR i USA oraz całej kultury katastroficznej wyrosłej w okresie po kryzysie kubańskim (z fenomenalny Dr. Strangelove Kubricka na czele), to jednak możliwość „atomowej zagłady” wciąż wisi nad nami. Odpowiednie arsenały zostały zgromadzone już nie przez dwa, a trzy kraje (dochodzą Chiny), a do tego kilka dalszych rozwija broń nuklearną. Co więcej mniejsze zainteresowanie świata tym problemem, brak poświęcania uwagi temu ryzyku, powoduje, że ono – to atomowe memento – czai się nad nami tym bardziej.
Klasyczne konflikty zbrojne i terroryzm nieodmiennie pojawiają się na każdej liście zagrożeń. Jednakże jeśli spojrzymy choćby na liczbę ofiar śmiertelnych jakie one powodują, to widać tendencję spadkową, która trwa już kilka wieków (i to nawet z uwzględnieniem dwóch wielkich wojen światowych). Oczywiście wojna i przemoc polityczna jest strasznym złem i dziś też cierpią z ich powodu miliony ludzi, jednakże daleko im to stanowienia egzystencjalnej groźby dla świata jaką były czy to podboje Czyngis-chana, czy to – dla wielu regionów świata – podboje europejskie.
Jednocześnie to, że o konfliktach zbrojnych i terroryzmie intensywnie raportują media, ma paradoksalnie ten pozytywny skutek, że ciągłe przypominanie nam o nich zwiększa nieco szansę, iż będziemy coś czynili dla poprawy sytuacji oraz zmniejszenia cierpienia ofiar tychże konfliktów.
Kryzysy regionalne – większym ryzykiem niż klasyczne konflikty zbrojne wydają się być bardziej złożone konflikty regionalne, związane czy to z masowymi protestami w kilku państwach jakiegoś regionu; czy to z pojawianiem się państw upadłych; czy też z przewlekłymi wojnami domowymi. Ich przykładem są wieloletnie konflikty zbrojne w rejonie Wielkich Jezior Afrykańskich, Arabska Wiosna, konflikty w b. ZSRR lub wojny narkotykowe w Ameryce Łacińskiej. W porównaniu z klasycznymi konfliktami takie antagonizmy potrafią mieć poważniejsze konsekwencje społeczne i większe reperkusje globalne, być trudniejsze do zakończenia, a przede wszystkim zdają się powodować więcej zła i cierpienia w życiu zwykłych ludzi.
Z innych zagrożeń o charakterze militarnym: broń masowego rażenia inna niż atomowa (B i C z formuły ABC – tj. biologiczna i chemiczna), także pojawiająca się na listach ryzyk, mimo swej złowieszczości nie wydaje się jednak stanowić globalnego groźby egzystencjalnej. Raczej nie stanowi jej również dopisywana niekiedy do takich rozważań „inwazja obcych”...
Piąta i przedostatnia grupa, to zagrożenia ekonomiczne.
Załamanie gospodarki – nadal nie rozumiemy przyczyn ostatnich kryzysów finansowych oraz baniek spekulacyjnych i tym bardziej nie wiemy jak przeciwdziałać następnym (a przy tym np. wprowadzenie takich podatków od międzynarodowych transakcji finansowych jak proponowany podatek Tobina wydaje się dalekie od realizacji). Możliwość nadejścia kolejnego kryzysu ekonomicznego o nieznanej skali jest zatem wiszącym nad nami ryzykiem, a może on sprowadzić rozmaite bolesne konsekwencje społeczne.
Wzrost nierówności nie tylko dochodowych, ale przede wszystkim majątkowych: przez większość XX wieku nierówności raczej się zmniejszały, co powodowało większą spoistość społeczną i większe poczucie wspólnoty. Dziś nie tyle nawet nierówności dochodowe rosną, ale przede wszystkim zwiększą się różnice majątkowe (nie tyle ile zarabiamy, ale ile posiadamy). Ponoć 62 najbogatszych miliarderów posiada tyle, co najbiedniejsza połowa ludności, 3,5 miliarda ludzi razem wziętych (kwestię nierówności majątkowych uczynił głośną w ostatnich latach francuski ekonomista Thomas Piketty).
Mała, coraz bardziej odrywająca się od reszty, grupa posiada coraz więcej, a bogactwo to w coraz bardziej dominującym stopniu jest po prostu dziedziczone przez tych, co mieli szczęści urodzić się w odpowiednich rodzinach. Przy takich rosnących nierównościach bogaci, szczególnie ci z urodzenia (a to szczególnie ich jest coraz więcej), przestają czuć z biednymi jakikolwiek związek. Jednocześnie biedni coraz bardziej są gotowi do działań na rzecz radykalnej zmiany stosunków społecznych, odrzucenia całego systemu, co zwiększa możliwość niestabilności, konfliktów i chaosu; rewolucji, która może i słusznie zabierze bogatym, ale niekoniecznie poprawi los biednych...
Wśród zagrożeń natury ekonomicznej zwykło się wymieniać też eksplozję demograficzną (malthusiańskie przeludnienie), tudzież starzenie społeczeństw, a także migracje. Migracja to jednak raczej wyzwanie, szansa, niż zagrożenie, zaś przeludnienie wraz ze spadającą wszędzie na świecie dzietnością, wydaje się nam przestawać grozić (starzenie natomiast to z pewnością wyzwanie – ale czy ryzyko i zło?). Także kryzys energetyczny, o którym intensywnie debatowano przed pół wiekiem, w dobie raportu Klubu Rzymskiego, wydaje się być dziś w związku z przemianami technologicznymi mniejszym niż niegdyś ryzykiem dla ludzkości.
I wreszcie ostatnia grupa to zagrożenia wiedzy.
Granica postępu technologicznego. Postęp techniczny był tym, co przez ostanie dwa wieki napędzało zmiany w świecie, przemiany w większości pozytywne, pozwalające zmniejszyć ilość zła i cierpienia. Można postawić pytanie, czy zbliżamy się już do granic tego postępu, do kresu tego, co możemy dzięki niemu jako ludzkość uzyskać. Chociaż sam nie skłaniałbym się do tezy o tym, że osiągamy taką granicę, to jednak warto taką możliwość, takie ryzyko, odnotować. Spójrzmy bowiem np. na najważniejsze dwudziestowieczne technologie, które zmieniły nasze codzienne życie – nieco więcej z nich zostało wypracowanych w pierwszej połowie ubiegłego wieku (samochód, samolot – tak turbośmigłowy, jak i odrzutowy, penicylina, insulina, zielona rewolucja, telewizja, radio, komputer, energia nuklearna, kauczuk syntetyczny, taśma montażowa, supermarket a nawet pralka i lodówka), a nieco mniej w drugiej (układ scalony, cyfrowa rejestracja/transmisja dźwięku i obrazu, diody/laser/światłowody, telefon komórkowy, satelita, internet, plastik czy tabletki antykoncepcyjne).
Jednak rzut oka na wybrane zestawienie nowych technologii pokazuje, że potencjał postępu technicznego wcale niekoniecznie został wyczerpany (z tych bardziej realistycznych: sztuczne mięso i vertical farming, drony i elektryczne samochody bez kierowców, sztuczna fotosynteza i organizmy modyfikowane genetycznie, coraz lepsze baterie słoneczne i kontrolowana synteza termojądrowa, virtual reality i translacja maszynowa języka mówionego live, a przede wszystkim nieustanny postęp w technologiach materiałowych i energooszczędnych technologiach przyjaznych środowisku).
Koniec postępu naukowego – postęp techniczny opiera się w dużej mierze na postępie naukowym (choć wynalazca, to nie to samo co naukowiec). W najbardziej modelowej dziedzinie nauki – fizyce – ostatnie fundamentalnie rewolucyjne odkrycia mieliśmy blisko sto lat temu: teorię względności i mechanikę kwantową. Fizycy o kilku dekad debatują (albo i obiecują) teorię unifikacji mającą opisać wszystkie podstawowe oddziaływania łącznie i zmierzając ku temu celowi budują coraz potężniejsze (i droższe) detektory i akceleratory; na razie jednak taka teoria nie została przez nich przedstawiona. Oczywiście fizyka to jedna z wielu nauk (w neurobiologii np. postęp wydaje się laikowi zdumiewająco szybki), ale pytanie o to czy dochodzimy do jakiś granicy poznania naukowego nie wydaje się bezzasadne, choć odpowiedź na nie wcale niekoniecznie musi być twierdząca. W każdym razie nauka była nieodłącznie związana z ideą postępu, który tak odmienił, w większości na lepsze, życie człowieka w ostatnich dwu i pół wiekach. Pytanie „co dalej”, jeśli nauka się wyczerpie?
Szum medialny – popkultura jest oczywiście wspaniałą rzeczą, ale kiedy zaczyna ona dominować pochłaniając inne formy wymiany myśli, to pojawia się pytanie, czy nie niesie ona ryzyka nadejścia jakiejś epoki „globalnego ogłupienia”, jakiejś „powszechnej ignorancji”, mogącej być szkodą, złem dla nas wszystkich (ta przytłaczająca dominacja popkultury przejawia się np. w kryzysie tradycyjnych mediów przy braku wypracowania stabilnych form nowych, cyfrowych; czy też w kryzysie akademii – wskazuje się tu takie zjawiska jak fragmentaryzacją, grantomanię i pogoń za sensacją oraz już mniej związaną biurokratyzację).
Wreszcie jest w obszarze wiedzy pewne przewrotne ryzyko, o którym się wspomina w związku z rozwojem technologii – a mianowicie możność pojawienia się sztucznej inteligencji o tyle od nas mądrzejszej, czy też sprytniejszej, iż nas zniszczy bądź zniewoli. Trudno powiedzieć, czy tak się stanie … w każdym razie przynajmniej uwolniłoby to nas od zastanawiania się jakie inne nieszczęścia nam grożą.
***
Jako krótką pointę zwróćmy uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze to właśnie takie opracowywane przez różnego rodzaju futurologów i ekspertów katalogi ryzyk oraz zagrożeń wydają się lepiej umożliwiać poznanie faktycznych źródeł zła nam grożącego, a zatem w konsekwencji lepiej pozwalają przeciwdziałać mu, niźli filozoficzne rozważania o „metafizycznej naturze zła” (skądinąd pasjonujące w lekturze).
Po drugie zauważmy, że na naszej mapie „zeł” na religię nie ma zbyt wiele miejsca: na niewiele ona wpływa i prawdę mówiąc niewiele od niej zależy. Religia niezbyt wiele zła powoduje (a o to ją oskarżają np. Nowi Ateiści); z drugiej jednak strony nie ma ona zbyt wielkich możliwości by się do przeciwdziałania złu przyczyniać (a to byłoby pewnie pragnieniem wielu religijnie zaangażowanych osób).
Tekst ukazał się pierwotnie w "Teologii Powszechnej" w numerze 10/2016. Tutaj z niewielkimi zmianami.
Dlatego też my, zamiast dokładać do rozważań o teodycei swoje trzy grosze, skupimy się na podejściu znacznie bardziej praktycznym, mianowicie zapytamy nie jakie może być abstrakcyjne rozumienie zła, ale na jakie konkretnie zło (czy też stosując liczbę mnogą – na jakie konkretnie „zła”) natykamy się we współczesnym, otaczającym nas świecie? Nie będziemy przy tym poddawali obserwacji wszelkiego rodzaju zła, skupimy się na tych „złach” grożących nam wszystkim w wymiarze globalnym.
Zło, które występuje w świecie ma bowiem różnorodny charakter. Może rodzić się w zupełnie zwyczajnych międzyludzkich relacjach – od małych kwestii jak niemiłe zachowanie wobec sąsiada, do spraw poważnych, jak wykorzystywanie seksualne podwładnych; może dotyczyć relacji rodzinnych – znów od spraw drobnych, jak nieistotne przycinki między rodzeństwem, po poważne – jak finansowe ubezwłasnowalnianie schorowanych rodziców. Może zło rodzić się z naszych indywidualnych nawyków, czy to konsumowania substancji odurzających po których zażyciu szkodzimy innym, czy korzystania ze środków transportu w sposób zanieczyszczający środowisko (zostawiamy na boku skądinąd ciekawą kwestię, czy szkodzenie samemu sobie w wyniku np. złych nawyków żywieniowych, albo stosowania narkotyków jest w ogóle złem, czy raczej korzystaniem z wolności osobistej). Może zło też powstawać w wyniku naszego stosunku do otoczenia – od omal niewinnego śmiecenia, po niedbalstwo w wykonywaniu powierzonych zadań zawodowych, kiedy jako policjant, inżynier czy lekarz, ale też i dziennikarz możemy narazić innych na znaczne straty i krzywdy.
Wreszcie zło w wielu przypadkach po prostu przekłada się na czyny kryminalne. Można wręcz powiedzieć, że kodeks karny i kodeks wykroczeń jest jakimś odbiciem norm moralności danego społeczeństwa – katalogiem „zeł”, daleko niepełnym (mało kto przecież chciałby kryminalizować wszelkie czyny nieetyczne), a także po części mogącym być przedmiotem dyskusji (np. przepisy dotyczące obrazy głów państw) lub refleksji na ile taryfikator kar kodeksowych odpowiada skali zła (można w ogóle wskazać rozmaite okoliczności dlaczego nie zawsze musi tu zachodzić odpowiedniość). Przy tym to, że kodeksy karne z czasem ulegają zmianom wskazuje, że nasze uznawanie tego co jest złem, a co nie, ewoluuje (typowym przykładem niewolnictwo: niegdyś naruszenie czyjejś własności w postaci innego człowieka – niewolnika właśnie – było czynem niewłaściwym; dziś stało się takim posiadanie takiego innego człowieka na własność, to samo niegdyś chronione niewolnictwo).
Mamy i zła niezawinione czynami ludzkimi – katastrofy naturalne, zarazy, powodzie i choroby wrodzone; z drugiej strony mamy również zło czynione przez człowieka wobec świata natury, od zadawania cierpienia zwierzętom po niszczenie przyrody. I dalej tak różne kategorie zła można by wymieniać, czy nad nimi dyskutować (np. kłamstwem – na ile i kiedy jest złem, i dlaczego nie ma go w najbardziej fundamentalnym katalogu „zeł” w naszej cywilizacji – Dekalogu). My jednak nimi wszystkimi nie będziemy się zajmowali - lub też zajmowali się będziemy nimi jedynie o tyle, o ile mają przyczynę w sytuacji społecznej, politycznej, czy ekonomicznej (bo całkiem sporo z nich ma ją tam właśnie), czyli w sferach, które rozważymy dalej.
***
Rozmaite ośrodki sporządzają różne katalogi ryzyk np. ekonomicznych albo cywilizacyjnych – od wielkobiznesowego „The Global Risks Report 2016” World Economic Forum po napisaną z pewnym przymrużeniem oka „10 Biggest Threats to Human Existence” alternet.org. Przyjrzawszy się nim można stworzyć subiektywną mapę zła, które nam zagraża.
A więc są to po pierwsze zagrożenia środowiskowe.
Globalne ocieplenie – groźba to o tyle istotna, że skierowana wobec nas wszystkich mieszkających na Ziemi (choć niektóre grupy, ze względu np. na swoje usytuowanie geograficzne, mogą na nim skorzystać). Przy tym szans nie tyle nawet na przeciwdziałanie mu, ale choćby ograniczenie jego zakresu nie za bardzo widać (po części potrzeba by tu było nieosiągalnej współpracy międzynarodowej i to w kwestii niekoniecznie znajdującej zrozumienie wielu wyborców i polityków, po części żąda się zaś od krajów ubogich, aby odmówiły sobie owoców rozwoju gospodarczego, z którego kraje bogate już zdążyły skorzystać). Ponadto, nawet jeśli udałoby się osiągnąć jakiś konsensus, to i tak na zapobieżenie globalnemu ociepleniu może być już po części po prostu za późno.
Wielkie wymieranie – tym określeniem nazywa się gwałtowny spadek bioróżnorodności, liczby gatunków zamieszkujących naszą planetę (najsłynniejsze z takich wymierań miało miejsce wraz z końcem ery dinozaurów). Obecnie również trwa wielkie wymieranie, tym razem spowodowane nie przez upadek meteorytu, czy wybuch megawulkanu, jak to bywało w przeszłości, ale przez działalność człowieka (powiązaną z tą prowadzącą do globalnego ocieplenia). Skutki tego są nie tylko takie, iż niektórych gatunków ssaków nie będziemy mogli podziwiać nawet w ogrodach zoologicznych, zaś z talerzy zniknie cześć ryb i owoców morza, ale przede wszystkim wraz z mniejszą bioróżnorodnością wzrasta niestabilność ekosystemów, w tym tych, od których zależy człowiek (np. w rolnictwie), jak i spada ilość dostępnych nam rozmaitych organizmów (niejako globalna pula genetyczna), z których korzystamy np. w medycynie, ale i innych dziedzinach technologii (nie mówiąc już, że krzywdzimy wielkim wymieraniem przyrodę, co samo w sobie byłoby dla większości, choć oczywiście nie wszystkich, teorii etycznych złem).
Pokrewne powyższym zagrożeniom ekologicznym pustynnienie obszarów rolniczych, lub też kryzys wodny (spowodowane w jakieś części przez człowieka) i wywołane nim tak niepokoje społeczne jak i migracje także są wskazywane jako globalne ryzyko, ryzyko szkody, zła, dla nas wszystkich.
Pandemia – wśród nieszczęść, które mogą nas spotkać trudno by zabrakło globalnej epidemii, czy to na skalę średniowiecznej Czarnej Śmierci, która przetrzebiła ludność na kilku kontynentach, czy choćby szalejącej po I Wojnie Światowej grypy „hiszpanki” (75 milionów ofiar).
Do innych „zeł” w obszarze środowiskowo-ekologicznym zalicza się też np. wymieranie pszczół będących kluczowymi organizmami przy zapylaniu roślin (na skutek rozprzestrzeniającej się tajemniczej choroby określanej „Zespołem masowego ginięcia pszczoły miodnej”, CCD), a także spadek liczebności populacji spełniających podobną rolę nietoperzy – obie te kwestie również mogą być spowodowane działalnością człowieka. A także upadek kolejnego megameteorytu (na to wydaje się, że – przynajmniej wedle kina katastroficznego – jesteśmy stosunkowo dobrze przygotowani...), czy wybuch kolejnego megawulkanu.
Druga grupa ryzyk, zeł, stojących przed nami to zagrożenia ideologiczne.
Kryzys ideologii – czyli brak łączących ludzi idei, które by zbliżały różne części świata i dawały wspólną wizję przyszłości. Rolę taką odgrywał socjalizm (czego my w Polsce często nie rozumiemy znając tylko jego skażoną, komunistyczną odmianę); rolę taką w świecie chrześcijańskim miała chadecja; po części odgrywały ją nawet teorie wzrostu będące swego rodzaju amerykańską odpowiedzią na popularność marksizmu w krajach Trzeciego Świata; rolę taką miały idee „kontynentalne” - europejska, czy panafrykańska; rolę tą odgrywała też idea praw człowieka; a także neoliberalizm („taczeryzm”). Wszystkie te ideologie zdradzają objawy poważnego wyczerpania, a nowi kandydaci mają wyraźnie mniejszą moc przekonywania (ekologia? alterglobalizm? libertarianizm? feminizm?). W tej sytuacji na całym świecie wracają narodowe i religijne partykularyzmy (w krajach UE i w Indiach, w Japonii i w USA, w Rosji i w krajach muzułmańskich itd.), które już kiedyś doprowadziły do strasznych konfliktów...
Koniec demokratyzacji. Przez cały XX wieku ludzkość doświadczała kolejnych fal demokratyzacji sprawiających, że coraz więcej ludzi żyło w społeczeństwach cieszących się wolnością (choć nie wolnych od rozmaitych kłopotów). Tymczasem od połowy lat 90 liczba demokracji na świecie ustabilizowała się (pomimo pewnych „postępów” demokracji w Ameryce Południowej i szczególnie w Afryce, b. ZSRR, świat arabski i przede wszystkim Chiny nie wpisują się w ten trend), a co więcej rozmaite tzw. „rozwinięte” demokracje są dotknięte różnymi kryzysami (zaufania, populizmu).
Brak wyzwań stojących przed ludzkością. Przez kilka wieków ludzkość, a raczej ta mieszkająca w Europie jej część, która stopniowo podporządkowywała sobie resztę świata (tak w sensie sprawowania władzy, jak i stanowienia norm cywilizacyjnych), miała poczucie stojących przed nią kolejnych wyzwań: wielkich odkryć geograficznych i podbojów zamorskich a następnie kosmicznych; zdobywania biegunów i najwyższych gór świata; ujarzmienia sił natury – wody, wiatru, energii; sięgania po złoża kopalin; budowania megastruktur i rozbijania jąder atomu; kopania tuneli i kanałów, słowem – era pary i postępu. Pytanie czy to poczucie, że możemy i potrafimy te kolejne wyzwania realizować odchodzi w przeszłość? Samo w sobie nie jest to jeszcze jakimś złem, ale niesie rozmaite ryzyka wynikające z konieczności przeformułowania rozumienia naszej ludzkiej roli w świecie.
Kolejna, trzecia, grupa zagrożeń to zagrożenia polityczne.
Kryzys światowego przywództwa – po Zimnej Wojnie, która jakoś organizowała porządek międzynarodowy nie pojawiła się wizja nowego światowego przywództwa, a jedyne zdolne do pełnienia tej roli USA nie zamierzają podejmować się funkcji światowego policjanta (ani dobrego ani złego). ONZ zaś, także dziecko Zimnej Wojny, z absurdalnym zestawem wyposażonych w prawo weta pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa (nie ma wśród nich Indii – za kilka lat najludniejszego państwa na Ziemi), jest złożone niemocą. Brak przywództwa, czy drożnego systemu przywódczego na świecie, prowadzi do problemów z reagowaniem na kryzysy, do dystrofii relacji międzypaństwowych i chaotyczności w kontaktach międzynarodowych, co obciąża nas wszystkich, mieszkańców tej planety.
Pytanie o Chiny – które za kilka lat staną się największą gospodarką świata wyprzedając USA (niedawno „przeskoczyły” już Niemcy i Japonię), odzyskują w ten sposób „należną” sobie pozycję, pozycję, którą cieszyły się zapewne przez większość historii do czasu Rewolucji Przemysłowej. Pytań o to, co będzie znaczył dla świata powrót do Pax Sinica jest oczywiście wiele – na razie same Chiny są dosyć ostrożne w swojej polityce międzynarodowej.
Ja chciałem zwrócić uwagę na jedną okoliczność – mianowicie Chiny posiadają unikalny (czy też nietypowy) system sukcesji politycznej, tj. wyłaniania następców osób sprawujących władzę. Otóż w historii relatywnie najbardziej stabilne okazywały się albo systemy dynastyczne (choć w przypadku braku ustalonej zasady sukcesji, np. przez pierworodnego, dochodziło w nich do konfliktów), albo elekcyjne: demokratyczne bądź republikańskie (jak choćby I Rzeczpospolita w okresie monarchii elekcyjnej). Inne systemy – władzy autorytarnej, czy dyktatorskiej, ale bez jasnej koncepcji tego co ma się stać po śmierci lidera, okazywały się w momencie śmierci przywódcy i walk o schedę po nim niestabilne (stąd tendencja wśród współczesnych dyktatur aby przyjmować model „dynastyczny”, która to występuje od Korei Północnej po Azerbejdżan i od Syrii po Gabon). W historii zdarzały się stabilne oligarchie, które opierały się na wyborze następcy lidera pochodzącego z niewielkiej grupy decydentów (przykładem choćby średniowieczne sułtanaty niewolnicze rządzone przez niewielką elitę importowanych niewolników), ale było ich stosunkowo niewiele. Obecnie – wedle mojego rozeznania – znaleźć można tylko dwa państwa, które w miarę stabilnie funkcjonują w systemie oligarchicznym.
Jednym jest Algieria (tam o sukcesji decyduje mała cywilno-wojskowa „klika” zwana Le Pouvoir), drugim zaś Chiny, z ich wymyślonym przez Deng Xiaopinga systemem sukcesji, zastępowaniem co równe 10 lat jednej generacji przywódców przez następną (obecna jest piątą). Jeśli ten system się utrzyma (przy wszystkich wadach jakie niesie system autorytarny dla ograniczania wolności i kreatywności), to będzie to bardzo istotna zmiana na mapie ustrojów politycznych o znaczeniu nie tylko dla samych Chin, ale i dla całego świata, a jednocześnie stanie się to największym, większym chyba nawet od otwarcia Chin na gospodarkę wolnorynkową, osiągnięciem Deng Xiaopinga. Jeśli jednak system ten upadnie, to to w jaki sposób ten upadek przebiegnie – szczególnie jak nie byłaby to jakaś bezproblemowa demokratyzacja – będzie miało olbrzymie, być może mocno negatywne, reperkusje dla całego świata (pamiętajmy, że np. cały okres międzywojenny to w zasadzie jedna olbrzymia wojna domowa w Chinach).
Pytanie o Rosję – jest analogicznym pytaniem do pytania o Chiny, choć tu ryzyka z naszej polskiej perspektywy są dużo jaśniejsze. Rosja to wciąż największe obszarowo państwo świata, posiadające broń atomową, potężne znaczenie na rynku surowców, szczególnie energetycznych, a przy tym coraz bardziej wydające się popadać w mało przewidywalny autorytaryzm z narastającymi tendencjami imperialnymi o niemiłych historycznych precedensach oraz zakusami na oddziaływanie na politykę tak wewnętrzną jak i zagraniczną także w najsilniejszych krajach świata (w tym UE i USA).
Czwarta grupa: zagrożenie militarne.
Zagłada nuklearna – choć temat jest nieco zapomniany od czasu wielkich rozmów rozbrojeniowych między ZSRR i USA oraz całej kultury katastroficznej wyrosłej w okresie po kryzysie kubańskim (z fenomenalny Dr. Strangelove Kubricka na czele), to jednak możliwość „atomowej zagłady” wciąż wisi nad nami. Odpowiednie arsenały zostały zgromadzone już nie przez dwa, a trzy kraje (dochodzą Chiny), a do tego kilka dalszych rozwija broń nuklearną. Co więcej mniejsze zainteresowanie świata tym problemem, brak poświęcania uwagi temu ryzyku, powoduje, że ono – to atomowe memento – czai się nad nami tym bardziej.
Klasyczne konflikty zbrojne i terroryzm nieodmiennie pojawiają się na każdej liście zagrożeń. Jednakże jeśli spojrzymy choćby na liczbę ofiar śmiertelnych jakie one powodują, to widać tendencję spadkową, która trwa już kilka wieków (i to nawet z uwzględnieniem dwóch wielkich wojen światowych). Oczywiście wojna i przemoc polityczna jest strasznym złem i dziś też cierpią z ich powodu miliony ludzi, jednakże daleko im to stanowienia egzystencjalnej groźby dla świata jaką były czy to podboje Czyngis-chana, czy to – dla wielu regionów świata – podboje europejskie.
Jednocześnie to, że o konfliktach zbrojnych i terroryzmie intensywnie raportują media, ma paradoksalnie ten pozytywny skutek, że ciągłe przypominanie nam o nich zwiększa nieco szansę, iż będziemy coś czynili dla poprawy sytuacji oraz zmniejszenia cierpienia ofiar tychże konfliktów.
Kryzysy regionalne – większym ryzykiem niż klasyczne konflikty zbrojne wydają się być bardziej złożone konflikty regionalne, związane czy to z masowymi protestami w kilku państwach jakiegoś regionu; czy to z pojawianiem się państw upadłych; czy też z przewlekłymi wojnami domowymi. Ich przykładem są wieloletnie konflikty zbrojne w rejonie Wielkich Jezior Afrykańskich, Arabska Wiosna, konflikty w b. ZSRR lub wojny narkotykowe w Ameryce Łacińskiej. W porównaniu z klasycznymi konfliktami takie antagonizmy potrafią mieć poważniejsze konsekwencje społeczne i większe reperkusje globalne, być trudniejsze do zakończenia, a przede wszystkim zdają się powodować więcej zła i cierpienia w życiu zwykłych ludzi.
Z innych zagrożeń o charakterze militarnym: broń masowego rażenia inna niż atomowa (B i C z formuły ABC – tj. biologiczna i chemiczna), także pojawiająca się na listach ryzyk, mimo swej złowieszczości nie wydaje się jednak stanowić globalnego groźby egzystencjalnej. Raczej nie stanowi jej również dopisywana niekiedy do takich rozważań „inwazja obcych”...
Piąta i przedostatnia grupa, to zagrożenia ekonomiczne.
Załamanie gospodarki – nadal nie rozumiemy przyczyn ostatnich kryzysów finansowych oraz baniek spekulacyjnych i tym bardziej nie wiemy jak przeciwdziałać następnym (a przy tym np. wprowadzenie takich podatków od międzynarodowych transakcji finansowych jak proponowany podatek Tobina wydaje się dalekie od realizacji). Możliwość nadejścia kolejnego kryzysu ekonomicznego o nieznanej skali jest zatem wiszącym nad nami ryzykiem, a może on sprowadzić rozmaite bolesne konsekwencje społeczne.
Wzrost nierówności nie tylko dochodowych, ale przede wszystkim majątkowych: przez większość XX wieku nierówności raczej się zmniejszały, co powodowało większą spoistość społeczną i większe poczucie wspólnoty. Dziś nie tyle nawet nierówności dochodowe rosną, ale przede wszystkim zwiększą się różnice majątkowe (nie tyle ile zarabiamy, ale ile posiadamy). Ponoć 62 najbogatszych miliarderów posiada tyle, co najbiedniejsza połowa ludności, 3,5 miliarda ludzi razem wziętych (kwestię nierówności majątkowych uczynił głośną w ostatnich latach francuski ekonomista Thomas Piketty).
Mała, coraz bardziej odrywająca się od reszty, grupa posiada coraz więcej, a bogactwo to w coraz bardziej dominującym stopniu jest po prostu dziedziczone przez tych, co mieli szczęści urodzić się w odpowiednich rodzinach. Przy takich rosnących nierównościach bogaci, szczególnie ci z urodzenia (a to szczególnie ich jest coraz więcej), przestają czuć z biednymi jakikolwiek związek. Jednocześnie biedni coraz bardziej są gotowi do działań na rzecz radykalnej zmiany stosunków społecznych, odrzucenia całego systemu, co zwiększa możliwość niestabilności, konfliktów i chaosu; rewolucji, która może i słusznie zabierze bogatym, ale niekoniecznie poprawi los biednych...
Wśród zagrożeń natury ekonomicznej zwykło się wymieniać też eksplozję demograficzną (malthusiańskie przeludnienie), tudzież starzenie społeczeństw, a także migracje. Migracja to jednak raczej wyzwanie, szansa, niż zagrożenie, zaś przeludnienie wraz ze spadającą wszędzie na świecie dzietnością, wydaje się nam przestawać grozić (starzenie natomiast to z pewnością wyzwanie – ale czy ryzyko i zło?). Także kryzys energetyczny, o którym intensywnie debatowano przed pół wiekiem, w dobie raportu Klubu Rzymskiego, wydaje się być dziś w związku z przemianami technologicznymi mniejszym niż niegdyś ryzykiem dla ludzkości.
I wreszcie ostatnia grupa to zagrożenia wiedzy.
Granica postępu technologicznego. Postęp techniczny był tym, co przez ostanie dwa wieki napędzało zmiany w świecie, przemiany w większości pozytywne, pozwalające zmniejszyć ilość zła i cierpienia. Można postawić pytanie, czy zbliżamy się już do granic tego postępu, do kresu tego, co możemy dzięki niemu jako ludzkość uzyskać. Chociaż sam nie skłaniałbym się do tezy o tym, że osiągamy taką granicę, to jednak warto taką możliwość, takie ryzyko, odnotować. Spójrzmy bowiem np. na najważniejsze dwudziestowieczne technologie, które zmieniły nasze codzienne życie – nieco więcej z nich zostało wypracowanych w pierwszej połowie ubiegłego wieku (samochód, samolot – tak turbośmigłowy, jak i odrzutowy, penicylina, insulina, zielona rewolucja, telewizja, radio, komputer, energia nuklearna, kauczuk syntetyczny, taśma montażowa, supermarket a nawet pralka i lodówka), a nieco mniej w drugiej (układ scalony, cyfrowa rejestracja/transmisja dźwięku i obrazu, diody/laser/światłowody, telefon komórkowy, satelita, internet, plastik czy tabletki antykoncepcyjne).
Jednak rzut oka na wybrane zestawienie nowych technologii pokazuje, że potencjał postępu technicznego wcale niekoniecznie został wyczerpany (z tych bardziej realistycznych: sztuczne mięso i vertical farming, drony i elektryczne samochody bez kierowców, sztuczna fotosynteza i organizmy modyfikowane genetycznie, coraz lepsze baterie słoneczne i kontrolowana synteza termojądrowa, virtual reality i translacja maszynowa języka mówionego live, a przede wszystkim nieustanny postęp w technologiach materiałowych i energooszczędnych technologiach przyjaznych środowisku).
Koniec postępu naukowego – postęp techniczny opiera się w dużej mierze na postępie naukowym (choć wynalazca, to nie to samo co naukowiec). W najbardziej modelowej dziedzinie nauki – fizyce – ostatnie fundamentalnie rewolucyjne odkrycia mieliśmy blisko sto lat temu: teorię względności i mechanikę kwantową. Fizycy o kilku dekad debatują (albo i obiecują) teorię unifikacji mającą opisać wszystkie podstawowe oddziaływania łącznie i zmierzając ku temu celowi budują coraz potężniejsze (i droższe) detektory i akceleratory; na razie jednak taka teoria nie została przez nich przedstawiona. Oczywiście fizyka to jedna z wielu nauk (w neurobiologii np. postęp wydaje się laikowi zdumiewająco szybki), ale pytanie o to czy dochodzimy do jakiś granicy poznania naukowego nie wydaje się bezzasadne, choć odpowiedź na nie wcale niekoniecznie musi być twierdząca. W każdym razie nauka była nieodłącznie związana z ideą postępu, który tak odmienił, w większości na lepsze, życie człowieka w ostatnich dwu i pół wiekach. Pytanie „co dalej”, jeśli nauka się wyczerpie?
Szum medialny – popkultura jest oczywiście wspaniałą rzeczą, ale kiedy zaczyna ona dominować pochłaniając inne formy wymiany myśli, to pojawia się pytanie, czy nie niesie ona ryzyka nadejścia jakiejś epoki „globalnego ogłupienia”, jakiejś „powszechnej ignorancji”, mogącej być szkodą, złem dla nas wszystkich (ta przytłaczająca dominacja popkultury przejawia się np. w kryzysie tradycyjnych mediów przy braku wypracowania stabilnych form nowych, cyfrowych; czy też w kryzysie akademii – wskazuje się tu takie zjawiska jak fragmentaryzacją, grantomanię i pogoń za sensacją oraz już mniej związaną biurokratyzację).
Wreszcie jest w obszarze wiedzy pewne przewrotne ryzyko, o którym się wspomina w związku z rozwojem technologii – a mianowicie możność pojawienia się sztucznej inteligencji o tyle od nas mądrzejszej, czy też sprytniejszej, iż nas zniszczy bądź zniewoli. Trudno powiedzieć, czy tak się stanie … w każdym razie przynajmniej uwolniłoby to nas od zastanawiania się jakie inne nieszczęścia nam grożą.
***
Jako krótką pointę zwróćmy uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze to właśnie takie opracowywane przez różnego rodzaju futurologów i ekspertów katalogi ryzyk oraz zagrożeń wydają się lepiej umożliwiać poznanie faktycznych źródeł zła nam grożącego, a zatem w konsekwencji lepiej pozwalają przeciwdziałać mu, niźli filozoficzne rozważania o „metafizycznej naturze zła” (skądinąd pasjonujące w lekturze).
Po drugie zauważmy, że na naszej mapie „zeł” na religię nie ma zbyt wiele miejsca: na niewiele ona wpływa i prawdę mówiąc niewiele od niej zależy. Religia niezbyt wiele zła powoduje (a o to ją oskarżają np. Nowi Ateiści); z drugiej jednak strony nie ma ona zbyt wielkich możliwości by się do przeciwdziałania złu przyczyniać (a to byłoby pewnie pragnieniem wielu religijnie zaangażowanych osób).
Tekst ukazał się pierwotnie w "Teologii Powszechnej" w numerze 10/2016. Tutaj z niewielkimi zmianami.
sobota, 6 sierpnia 2016
Kim są guleniści?
O Ruchu Gülena po próbie puczu w Turcji. W tekście nie udało mi się pomieścić wszystkich moich spostrzeżeń, być może uzupełnię go tutaj.
http://wyborcza.pl/magazyn/1,153916,20506219,turcja-gulen-i-erdogan-kruk-krukowi-oko-wykole.html
http://wyborcza.pl/magazyn/1,153916,20506219,turcja-gulen-i-erdogan-kruk-krukowi-oko-wykole.html
czwartek, 19 maja 2016
Su-szi: Sunni - Szia
Dwugłos z imamem Arkadiuszem Miernikiem o dialogu sunnicko-szyickim (jak i o konflikcie).
http://strefa-islam.pl/?p=418
http://strefa-islam.pl/?p=418
sobota, 2 kwietnia 2016
W co wierzą dżihadyści?
Tekst o ideologii współczesnego ruchu dżihadystowskiego, a szczególnie Państwa Islamskiego. Dostępny w "Gazecie Wyborczej" z 2 kwietnia br.
środa, 30 marca 2016
Homo sapiens versus homo religiosus
Definicja człowieka jaką oferują
religie jest zazwyczaj ograniczona. Zawiera ona trudną do
przezwyciężenia tendencję do stawiania przeciw sobie wyznawców i
niewierzących, czy to w ogóle odrzuconych poza wspólnotę, czy też
dopuszczonych do niej li tylko jako obiekt prozelityzmu.
I tak na przykład Mahmoud Mohammed
Taha zwrócił uwagę na trzy immanentne nierówności
charakteryzujące tradycyjne rozumienie islamu: nierówność między
niewolnikami i osobami wolnymi, nierówność między kobietami i
mężczyznami (czy też podporządkowanie tych pierwszych tym drugim)
oraz nierówność między – właśnie – niewiernymi
(niemuzułmanami) oraz muzułmanami. Nierówność w tym ostatnim
wypadku dotyczy nie tylko spraw doczesnych – sytuacji prawnej w
ramach systemu szariackiego – ale także, a może przede wszystkim,
sytuacji poza-doczesnej, gdzie jedni dostąpią zbawienia, drudzy zaś
potępienia.
Taha formułował swoje tezy już kilka
dekad temu – dziś do przedstawionej przez niego listy można by
dodać inne wymiary, których jesteśmy obecnie bardziej świadomi:
na przykład nierówność między osobami heteroseksualnymi, a
homoseksualnym. Sam Taha, aktywny politycznie w ojczystym Sudanie,
został w 1985 r. skazany na śmierć i stracony, a pretekstem ku
temu były właśnie jego reformatorskie poglądy religijne.
Oczywiście faktyczny zasięg poziom nierówności w owych trzech
wymiarach (a także w czwartym dodanym przeze mnie) wygląda obecnie
średnio rzecz biorąc lepiej niż w czasach dawniejszych – co
dotyczy tak „świata islamu”, jak i innych regionów naszego
globu – ale zasługi ku temu nie można przypisać religii, czy to
muzułmańskiej, czy też jakiejkolwiek innej. Postęp równości
międzyludzkiej był w ostatnich wiekach chwiejny, choć mimo
wszystko systematyczny, jednak religie były tu raczej wśród
hamulcowych, nie zaś orędowników.
Nierówność między wiernymi, a
nie-wiernym dotyczy wszystkich głównych tradycji religijnych:
hinduizmu z jego podziałem na podwójnie urodzonych braminów na
jednym końcu skali, a niedotykalnymi na jej drugim końcu (mającym
nadal olbrzymie implikacje społeczne dla Indii); judaizmu z
podziałem na Żydów i gojów (współkształtującym w Izraelu
sytuację polityczną i definicję samego państwa); czy
chrześcijaństwa, gdzie cezurą jest chrzest i przynależność do
kościoła i to właściwego kościoła (z konsekwencjami dla
kształtowania się czy to państw narodowych, czy to rozwoju
kolonializmu i niewolnictwa).
Znana nam współcześnie uniwersalna
koncepcja człowieczeństwa rodzi się w nowożytnej Europie w
opozycji do religii. Renesansowe pojęcie humanizmu do dziś wzbudza
opór wielu myślicieli religijnych, jako iż koncentrujące się nie
na Bogu, a na człowieku; podobny opór wzbudza Oświeceniem, od
którego wywodzi się współczesna koncepcja praw człowieka, praw
powszechnych, takich samych niezależnie do klasy, rasy, płci, czy –
właśnie – wyznania.
Również stanowiące przewodni temat
tego numeru pojęcie homo sapiens ma rodowód czysto świecki,
pochodzący z nauk przyrodniczych. Zostało ono zaproponowane właśnie
w dobie Oświeceniu przez Lineusza włączającego człowieka do
królestwa zwierząt, a konkretnie do rzędu małp naczelnych. Ta
definicja biologiczna,
gatunkowa, wiążąca człowieka ze światem przyrody była
traktowana przez różnych myślicieli religii podejrzliwie. Z
jeszcze większym dystansem spotkała się zaś teoria ewolucji
Darwina wzbudzająca i dziś opór z jednej strony wielkiej części
amerykańskich protestantów (aż do utrudniania nauczania ja w
szkołach), z drugiej zaś – szczególnie w aspekcie włączenia w
jej obręb także pochodzenia człowieka – głównych nurtów
islamu (opór ten dziś jest zresztą większy niż na przełomie XIX
i XX wieku). Także kilka lat temu w Polsce doprowadzono do
anulowania wykładu Petera Singera, który odwołując się do
biologicznego rozumienia natury człowieka, buduje swoją teorię
etyczną zrównującą prawa zwierząt z prawami człowieka, co
wynika właśnie z osadzenia nas w ich świecie.
Myśl
religijna nie zdoławszy zanegować Oświecenia zaczęła stopniowo,
i często ze znacznymi oporami, przyswajać sobie jego dziedzictwo.
Dotyczy to tak teorii ewolucji (najdalej poszedł tu zapewne Kościół
Katolicki i tradycyjne wyznania protestanckie), jak i świeckiej idei
praw człowieka. Myśl religijna niekiedy próbuje prawa człowieka
niejako zaanektować, więżąc je choćby z „prawem naturalnym”
(podejście katolickie), czy też – w przypadku islamu – starając
się dowodzić, że te sformułowane w XVIII-XX wieku prawa obecne są
już w Koranie.
Choćby
u nas rozpowszechniane są saudyjskie ulotki w polskim tłumaczeniu
wykazujące jakoby zasady zawarte w oenzetowskiej Powszechnej
Deklaracji Praw Człowieka od wieków występowały już w islamie.
To prawda – pewne analogie można odnaleźć. Ulotki te jednak
skrzętnie pomijają te wszystkie prawa, których poddani władców
saudyjskich są pozbawienie – prawa kobiet, mniejszości
religijnych, wolności słowa, nie mówiąc już o demokracji (w
większości krajów muzułmańskich prawa te są gwarantowane
obywatelom bez potrzeby uciekania się do odniesień religijnych –
inna oczywiście sprawa, że zbyt często owe gwarancje ta mają
charakter jedynie nominalny).
Religie jednak nie tylko same z siebie
posiadają tendencję do wykluczania nie-wiernych,
a zatem budowania wspólnot partykularnych, nie zaś wspólnoty
uniwersalnej, ogólnoludzkiej. Dodatkowo w ostatnich dekadach ten ich
potencjał jest wykorzystywany przez inne, same z siebie
niereligijne, ideologie, które pragną świata podzielonego. Są to
przede wszystkim różnego rodzaju prądy nacjonalistyczne
zmierzające do budowy tożsamości wykluczających innych ludzi, nie
należących do zakładanej wspólnoty. Wymienić tu można choćby
ugrupowania odwołujące się do hindutva,
„hinduskości”, z których wywodzi się aktualna partia rządzące
w Indiach – BJP; nacjonalistyczne ugrupowania w buddyjskich Birmie,
czy Cejlonie; religijnych syjonistów w Izraelu, do których w coraz
większym stopniu zalicza się rządzący Likud; Tea Party w USA;
putinowską Rosja z tamtejszymi związkami ideologii państwowej z
cerkwią prawosławną; szereg partii eurosceptycznej, tożsamościowej
prawicy w Europie, w tym w krajach katolickich, jak Polska, Węgry, a
nawet zsekularyzowana Francja.
W świecie islamu
przykładami takich prądów budujących z pomocą religii tożsamości
partykularne są choćby rządząca w Turcji AKP (określana mianem
„postislamistycznej”) prezydenta Erdoğana, popadającego coraz
bardziej w autorytarny nacjonalizm, jak i tamtejsza opozycyjna
nacjonalistyczna MHP, odwołująca się kiedy potrzeba do nuty
religijnej; prezydent Sisi w Egipcie z jednej strony twierdzący, że
broni kraju przed fundamentalizmem Braci Muzułmanów, ale z drugiej
wykorzystujący religię, w tym uniwersytet al-Azhar i urząd
Wielkiego Muftiego, do konsolidacji swojego reżimu, w warstwie
ideologicznej opierającego się m. in. na przekazie o odrzucaniu
obcych wpływów (co stanowi kontynuacje propagandy poprzednich
dyktatorów); czy też dwie główne partie Pakistanu, świeckie w
swojej założeniach ideologicznych, jednak posiadające długą
historię wykorzystywania religii do budowania swych pozycji
politycznych (co doprowadziło m. in. do wyraźnego pogorszenia
sytuacji mniejszości religijnych, tak niemuzułmańskich, jak i
muzułmańskich – szyitów, czy Ahmadijja).
Wszystkie
te ugrupowania – tak w krajach muzułmańskich, jak i innych –
instrumentalizują uczucia religijne dla wzmocnienia swojego przekazu
o tym, że własną wspólnotę (narodową zazwyczaj) od innych,
sąsiednich, wspólnot więcej dzieli niż z nimi łączy. A religie
– ze względu na swą skłonność do dzielenia ludzi na wyznawców
oraz „resztę” – stają się
dla takiego projektu doskonałym narzędziem (podobnie bywało
zresztą już wcześniej, w opoce kształtowania się nacjonalizmów
w XIX i I poł. XX w., kiedy religie tak samo były wykorzystywane
przez ruchy narodowe).
Cała
ta plejada współczesnych ruchów partykularnych, to swoiste
braterstwo neo-nacjonalizmów, źle wróży uniwersalnej koncepcji
człowieczeństwa, która miałaby podkreślać to co wspólne dla
homo sapiens.
Wydaje się, że istotną okoliczność dla tego powrotu
partykularyzmów jest głęboka niemoc ideologii
uniwersalnych. Marksizmu dający jeszcze kilka dekad temu wielu
krajom Trzeciego Świata nadzieję na rozwój społeczny i większą
równość został nieodwracalnie skażona przez systemy sowiecki i
maoistowski; liberalizmu w swym nurcie neoliberalnym utracił na
atrakcyjności w wyniku szeregu kryzysów finansowych – od
azjatyckiego w 1997 r. po bankowy w 2008 r., zaś w nurcie „ideologii
praw człowieka” zdaje się posiadać mniejszą moc oddziaływania
niż w dekadach sukcesu ruchu dysydenckiego w bloku wschodnim; także
regionalne ideologie integracyjnych nie umieją w sferze politycznej
zaproponować czegoś co by miało podobną do państw narodowych
siłę instytucjonalną i moc oddziaływania – słabość ta
dotyczy Europy, z trudnym do przezwyciężenia ideowym kryzysem UE,
ale także paralelnych w pewnym sensie idei panafrykanizmu, czy też
integracji w Ameryce Łacińskiej i Azji Południowo-Wschodniej.
Wobec braku idei, które mogłyby spajać całą ludzkość,
następuje powrót do tożsamości lokalnych, a religie ze swoim
potencjałem dzielenia na wiernych i nie-wiernych włączają się w
ten proces.
Religie poza potencjałem dzielenia,
posiadają oczywiście także potencjał uniwersalistyczny, który
może prowadzić nie tylko do koegzystencji z wyznawcami innych
wierzeń, wypracowania z nim jakiegoś konicznego modu vivendi,
bez uznania ich jednak za równoprawne wspólnoty, ale także do
głębszego „ekumenizmu” – choćby w postaci uznania innych
wyznań, jak idei areligijnych, czy antyrelgijnych, za całkowicie
równoprawne drogi funkcjonowania w świecie. Przykładem takich
tendencji uniwersalistycznych jest myśl „perennialistyczna”
(filozofia wieczysta), twierdząca, iż u podstawy wszystkich religii
leży jedna uniwersalna prawda, którą to ideę odnajdziemy u tak
różnych myślicieli jak renesansowy polihistor Pico della
Mirandola, czy bardziej współcześni – Aldous Huxley, René
Guénon, Thomas Merton lub Seyyed Hossein Nasr (a także szereg
myślicieli hinduistycznych i buddyjskich).
Innym przykładem jest myśl
„apokatastazyczna”
przywołująca nadzieję powszechnego zbawienie – tego iż koniec
końcu wszyscy trafią do raju, zaś piekło stanie puste – której
to przedstawicielem w Polsce jest ks. Wacław Hryniewicz (i które
niedawne teksty w „Tygodniku Powszechnym” oraz „Gazecie
Wyborczej” świadczą o pewnym rozczarowaniu skromną recepcją tej
myśli w polskim katolicyzmie).
Jej elementy w świecie islamu odnajdujemy u twórców tak różnych,
jak największy średniowieczny teolog muzułmański („islamski
akwinita”) i współtwórca sunnickiej ortodoksji Al-Ghazali; także
średniowieczny mistyk Ibn Arabi; obierany za patrona przez
współczesnych fundamentalistów czternastowieczny prawnik Ibn
Tajmijja; czy współczesny konserwatywny modernista Raszid Rida
(doskonały przegląd takich „ekumenicznych” poglądów w obrębie
religii muzułmańskiej daje Mohammad Hassan Khalil w „Islam and
the Fate of Others: The Salvation Question”).
Tendencje uniwersalistyczne w myśli
religijnej – nie tyle tej akademickiej, ale tej, która zdobywa
popularność w szerokich kręgach wiernych – są jednak dziś w
odwrocie, szczególnie gdy następuje wiązanie religii z polityką.
Religie wspierają i idą w parze z procesami politycznymi
powodującymi narastanie rozczłonkowania współczesnego świata, a
więc procesami czyniącymi iluzoryczną jakieś ewentualną,
powszechnie podzielaną i łączącą nas wszystkich, koncepcję
człowieka. Jednocześnie jednak koncepcja taka jest coraz bardziej
pożądana wobec coraz większego powiązania świata (w sferze
gospodarki i finansów z jednej, zaś kultury, szczególnie
popularnej, z drugiej strony) oraz coraz bardziej palących wyzwań
globalnych (szczególnie zaś klimatycznych).
O ile więc ten trend budowania
tożsamości lokalnych, także z udziałem religii, kosztem, czy w
sprzeciwie, wobec tożsamości uniwersalnej, nie ulegnie odwróceniu,
światu źle to wróży. Albo takie podbudowane religią tożsamości
partykularne będą zyskiwały na sile, a zatem napięć, także
politycznych i militarnych, będzie przybywało; albo też znajdzie
się jakaś, obecnie jeszcze nierozpoznana, podstawa ogólnoludzkiej
wspólnoty, które pozwoli nam zgodniej żyć we wzajemnie coraz
bardziej powiązanym świecie. Trudno jednak mieć zbyt wielkie
nadzieje na znaczący udział religii
w takiej jednoczącej ludzi idei,
wobec mało aktywnego potencjału uniwersalistycznego tychże
religii, zaś coraz bardziej wykorzystywanego ich potencjału
partykularnego.
Tekst ukazał się pierwotnie w "Teologii Powszechnej" w numerze 10/2016. Tutaj z niewielkimi uzupełnieniami.
poniedziałek, 21 marca 2016
Zła pogoda dla islamu
W którą stronę z Polski nie
spojrzymy zobaczymy liczne i dynamiczne wspólnoty muzułmańskie. Na
zachodzie i północy spotkamy pierwsze, drugie, czy trzecie
pokolenie imigrantów: w Niemczech, choćby już w odległym o
kilkadziesiąt kilometrów od granicy Berlinie; w Szwecji, gdzie
główny ośrodek południa kraju, portowe Malmö,
to zarazem najbardziej multikulturowe
miasto tego państwa; nie mówiąc już o nieco bardziej odległej
Anglii, gdzie z tamtejszymi muzułmanami nieustannie stykają się
migranci z Polski.
Tak samo jest też – o
czym rzadziej się pamięta – na wschodzie i południu. Rosja i
Ukraina posiadają obecne od wieków wspólnoty muzułmańskie, z
silnymi ośrodkami i tradycjami – tatarską, czy północnokaukaską,
a ponadto migrantów z Azji Środkowej, czy Azerbejdżanu. W
mniejszym stopniu dotyczy to także Białorusi, a nawet państw
nadbałtyckich, które – wchodząc w skład Związku Radzieckiego a
wcześniej Imperium Rosyjskiego – doświadczały rozmaitych
kontaktów międzyetnicznych i międzyreligijnych (niekiedy na skutek
przymusowymi przesiedleń). Polska, a konkretnie Królestwo
Kongresowe, też wchodziła przez cały dziewiętnasty wiek w skład
tej przestrzeni kulturowej, co w owym czasie zostawiło niewielki
ślad na naszej historii.
Również na południe od Polski mamy
znaczące skupiska muzułmańskie będące dziedzictwem dwóch
kolejnych imperiów wielonarodowych – Osmańskiego i Habsburskiego
(a także wielonarodowej Jugosławii). Są one porozrzucane na całych
Bałkanach – od Grecji po Rumunię, i od Bułgarii po Chorwację a
nawet Słowenię. Na Bałkanach leżą też trzy państwa europejskie
o ludności w większości wyznającej islam – Bośnia, Albania i
Kosowo.
Pomiędzy tymi
regionami znaczącego występowania islamu leży obszar, gdzie
obecność muzułmanów jest szczątkowa. Stanowią go Polska,
Czechy, Słowacja oraz w nieco mniejszym stopniu Węgry
(posiadające np. ciekawe zabytki historyczne w spuściźnie blisko
dwóchsetletnich rządów osmańskich), wzmiankowane kraje bałtyckie,
a także landy wschodnich Niemiec (oprócz wspomnianego Berlina).
Poza innymi czynnikami okolicznością, która łączy te kraje, jest
fakt 45-letniej przynależności do Bloku Wschodnim, co skutkowało
odizolowaniem tego regionu od procesów zachodzących w szerszym
świecie, w tym i zwiększania się roli islamu ze względu choćby
na dekolonizację oraz czynniki demograficzne, w tym migracje.
Ten niemal zupełny brak obecności
islamu w naszym regionie to sytuacja raczej niezwykła. Muzułmanie
mieszkają bowiem nie tylko w około pięćdziesięciu krajach o
przewadze wyznawców tej religii, ale jedna trzecia z nich to
mniejszości religijne rozsiane po całym świecie. W zasadzie
jedynym paralelnym do naszych okolic obszarem pozbawionym obecności
islamu to część Ameryki Łacińskiej (choć już w Argentynie i
Wenezueli są znaczące skupiska muzułmanów, a Brazylia w XIX wieku
była miejscem inspirowanych islamem powstań niewolników). Znaczące
grupy wyznawców islamu, o dłuższej (niekiedy sięgającej samych
początków tej religii) bądź krótszej historii, żyją w zasadzie
wszędzie na świecie: w Indiach i Chinach, w USA i Kanadzie, w
Afryce od Sahary po RPA, w Australii i na wyspach Oceanii.
Kwestia niemal zupełnej nieobecności
islamu w Polsce zaczęła się
zmieniać w ostatnich dekadach PRL-u. Wcześniej jedynym żywym
śladem obecności islamu w naszym kraju była niewielka wspólnota
tatarska, traktowana przez resztę Polaków (o ile w ogóle o niej
wiedzieli) jako całkowicie marginalna egzotyka. Sama ta wspólnota,
nie tylko że nieliczna, to dotknięta była istotnymi problemami
związanymi z przesiedleniami po II wojnie światowej (większość
Tatarów to byli repatrianci z terenu dawnych Kresów) i słabością
instytucjonalną (stworzone w okresie międzywojennym instytucje
uległy zniszczeniu, a najważniejsi działacze albo zginęli, albo
znaleźli się na emigracji).
Oczywiście
nie oznacza to, iż Polska nie posiada historycznych związków ze
światem islamu. Jednym z pierwszych, którzy opisali kształtujące
się państwo piastowski był żydowski kupiec z muzułmańskiej
Andaluzji Ibrahim ibn Jakub. Kultura sarmacka I Rzeczpospolitej (na
której dziedzictwo coraz częściej się dziś powołuje) była w
znacznej części kształtowana przez związki z Orientem.
Dziewiętnasty wiek to z kolei nie tylko funkcjonowanie Polaków w
dwóch wielonarodowych imperiach, ale także próby odzyskania
niepodległości z pomocą Imperium Osmańskiego i początki
tamtejszej Polonii, choć niewielkiej, to do dziś istniejącej. W
okresie PRL-u były to już jednak związki li tylko historyczne,
znane jedynie specjalistom, i nie przekładające się na żywą
obecność islamu w Polsce.
Sytuacja
zaczęła się ulegać zmianie w końcu lat 70., wraz z jednej strony
z pojawieniem się w Polsce studentów z krajów arabskich (przede
wszystkim tych „postępowych”, a więc jakoś bliskich
obozowi wschodniemu), a z drugiej z pewnym odrodzeniem wspólnoty
tatarskiej (przejawiającym się m. in. w początkach ruchu
turystycznego zapoznającego wielu Polaków z tą wspólnotą, a
przez to i z rodzimym dziedzictwem muzułmańskim). Przemiany te
zintensyfikowały się po upadku komunizmu. Niewielka część
studentów arabskich decydowała się na osiedlenie w Polsce
(większość albo wracała do krajów ojczystych, albo jechała do
Europy Zachodniej), pojawili się w tej grupie nieliczni
przedstawiciele drugiego pokolenia, przyjeżdżać do Polski
zaczęły także studentki z krajów arabskich (wcześniej
byli to prawie wyłącznie mężczyźni), a także imigranci z innych
względów niż nauka (np. w wyniku związków z Polkami poznanymi w
kurortach egipskich, tunezyjskich czy marokańskich).
Pojawiła się także, w wyniku
tamtejszych wojen, wspólnota czeczeńska i północno-kaukaska (co
było paralelne do wsparcia ideowego jakie Polacy przejawiali
względem uznanych za anty-rosyjskich Czeczenów); czy też turecka
związana przede wszystkim z poszukiwaniem biznesowych możliwości
przez tamtejszych
przedsiębiorców (często tych mniejszego kalibru,
wypatrujących swojej
szansy, czy też niszy); a także pakistańska, czy muzułmanów
indyjskich (również szukających
życiowych możliwości). Po części przybysze ci trafiali do
Polski nie ze swoich krajów, a ze wspólnot emigranckich w
Zachodniej Europie (a nawet Rosji). Do tego dodać można nielicznych
konwertytów – osoby, które same zmieniły wyznanie na
muzułmańskie.
Choć te zmiany są znaczące z punktu
widzenia samej społeczności muzułmańskiej (wyraziły się m. in.
w pewnie około dziesięciokrotnym wzroście jej liczebności i takim
też np. wzroście liczb miejsc kultu), to jednak w szerszej
perspektywie obecność islamu w Polsce nadal ma charakter
marginalny, szczególnie w porównaniu z jego wzrastająca rolą we
współczesnym globalizacyjnym się świecie. Muzułmanie stanowią
blisko 1/4 mieszkańców świata, w Polsce jest to raptem ćwierć
promila.
***
Po tym dłuższym, ale koniecznym,
naszkicowaniu tła społeczno-historycznego przechodzimy do
zasadniczego punktu niniejszego artykułu. Otóż aktualne
okoliczności gospodarcza, społeczne i last but not least
medialno-polityczne, każą
przypuszczą, iż i dalsza obecność islamu w Polsce będzie równie
marginalna jak i dotychczas.
Duża część przybywających do
Polski migrantów zatrzymuje się u nas jedynie czasowo. Przykładem
są choćby uchodźcy z Czeczeni, którzy w olbrzymiej większości
albo z czasem wrócili do Rosji, albo wyjechali do państw Europy
Zachodniej (na przykład Belgii, czy Austrii) mających większą
zdolność przyjmowania nowych przybyszów oraz bardziej chłonne
rynki pracy. A zatem podążają ci migranci tymi samymi ścieżkami,
co i Polacy wyjeżdżający do krajów Unii. W Polsce w ogóle
wspólnoty imigrantów są stosunkowo nieliczne i często dosyć
labilne (dotyczy to np. Wietnamczyków, czy Ukraińców), a emigracja
w znaczącej mierze przeważa nad imigracją.
Przemiana z kraju emigranckiego w kraj
imigrancki, która miał miejsce w wielu krajach Europy Zachodniej
(przykładami choćby Szwecja, czy Irlandia), jest procesem możliwym,
lecz długotrwałym i wynikającym przede wszystkim z gospodarczego
rozwoju danego obszaru. Patrząc na mapę Unii Europejskiej nadal
dostrzegamy liczne obszary będące nie atrakcyjnym miejscem
imigracji, ale dalszej emigracji. W zachodniej części kontynentu to
na przykład, mimo zainwestowania olbrzymich funduszy, byłe NRD (z
którym, jak zaznaczono powyżej, łączy nas dziedzictwo komunizmu),
Portugalia i po części Hiszpania (trapione kryzysem i wysokim
bezrobociem), czy też południowe Włochy. Nie należy przypuszczać,
aby w przeciągu najbliższych dekad miały się w Polsce pojawić
czynniki sprawiające, abyśmy my stali się nagle krajem nie
emigracji, ale imigracji (choć zdaniem wielu byłoby to korzystne
szczególnie ze względu na kryzys demograficzny). Proces ten pewnie
kiedyś zajdzie, jednak raczej w bardziej odległej perspektywie
czasowe.
Zdolność do przyjmowania imigracji
jest związana nie tylko z czynnikami gospodarczymi,
współstanowiącymi o atrakcyjności życiowej danego kraju, ale też
z czynnikami społecznymi i kulturowymi – postawami, wzorcami i
instytucjami pozwalającymi na absorpcję napływających grup
ludności. Dzięki nim pewne wysoko rozwinięte kraje potrafią się
rozwijać w oparciu o imigrację (koronnymi przykładami są tu USA,
Australia, Argentyna czy Brazylia, ale także budowane przez
imigrantów kraje Zatoki Perskiej), inne zaś tej zdolności nie
posiadają (Japonia bywa wskazywana jako taki przykład
wysokorozwiniętego kraju, w Europie może być nim Finlandia).
Wydaje się, że Polska zbliżona jest
kulturowo raczej do tej drugiej grupy państw, o czym świadczy na
przykład brak odpowiedniego przygotowania i efektywności instytucji
państwowych: od Urzędy do Spraw Cudzoziemców i urzędów
wojewódzkich zajmujących się udzielaniem pozwoleń na pobyt; przez
szkoły – nie mające programów i narzędzi do pracy z uczniami
obcojęzycznymi; urzędy pracy – nie zajmujące się na szerszą
skalę aktywnym pozyskiwaniem pracowników w brakujących w Polsce
specjalnościach; służbę zdrowia; po urzędy miast i gmin mające
trudności z integrację nawet repatriantów z Kazachstanu nie mówiąc
już o prowadzeniu polityki mieszkaniowej zaspakajając potrzeby
rodzimych mieszkańców (a więc tym bardziej ewentualnych
imigrantów).
Do tych czynników natury
instytucjonalnej (a w organizowaniu instytucji państwowych w ogóle
nie jesteśmy najlepsi) dochodzą jeszcze okoliczności kulturowe.
Polskie społeczeństwo po II Wojnie Światowej było jednym z
najbardziej monolitycznych na świecie i pewnie przez to
nieprzywykłych do różnorodności; polski język jest trudny dla
osób nie mówiących innymi językiem słowiańskim, a obce języki
nie są w zbyt powszechnym użyciu (Polska nie posiada nawet
dziennika anglojęzycznego, nawet dobrego anglojęzycznego portalu
informacyjnego); nie posiadamy – z wyjątkiem dawnych Kresów –
silnych związków kulturowo-historycznych z regionami potencjalnej
imigracji.
Powoduje to, że jedynym łatwo
przewidywalnym obszarem imigracji do Polski są kraje byłego ZSRR, a
szczególnie Ukraina (z tamtego kierunku przybyło do Polski już w
latach 90. nieco zajmujących się handlem imigrantów z
muzułmańskiego Azerbejdżanu, a ostatnio z Uzbekistanu pracowników
kontraktowych w sektorze budownictwa). Trudno w tej chwili wyobrazić
sobie jakikolwiek inny region, który miałby stać się nawet
potencjalnie stać źródłem znaczącej imigracji do Polski.
Pewnym wyjątkiem na tle reszty kraju
jest Warszawa i być może kilka innych dynamiczniej rozwijających
się dużych miast. W stolicy dochody są znacząco wyższe od
średniej krajowej i bliższe średniej unijnej; jest ona nie źródłem
nie emigracji „na Zachód”, a obiektem migracji wewnętrznych –
przyjeżdżają do niej „słoiki”, omalże jak do mitycznej
Irlandii; posiada ona pewne społeczności imigranckie, także z
bardziej odległych obszarów – np. Wietnamu (już od lat 80.), czy
– świeższą – z Indii. Dotyczy to także imigracji z krajów
muzułmańskich – jest to w zasadzie jedyne miasto w Polsce, gdzie
występuje bardziej intensywne, w wymiarze ilościowym, życie
muzułmańskie (pięć meczetów, kilka organizacji). Czy Warszawa
będzie jakimś modelem, za którym podąży reszta kraju, czy też
pozostanie – ze względu na swoją stołeczność – wyjątkiem
jest pytaniem otwartym. Warto jednak pamiętać, że często stolice,
szczególnie w państwach nieco peryferyjnych, mają odmienny
charakter od reszty kraju (pewną paralelą może tu być
przywoływany już Berlin na tle reszty byłego NRD).
Tak samo jak migracje w przewidywalnej
przyszłości raczej nie zwiększą obecności muzułmanów w Polsce,
tak też nie przyczynią się do tego ewentualne konwersje. W żadnym
z krajów Europy konwersje na islam, choć już przez cały XX wiek
płynące niewielkim strumyczkiem, nie przełożyły się na istotne
zmiany demograficzne. Nigdzie konwertyci nie stanowią więcej niż
kilka procent ogólnej liczby muzułmanów, ponadto znaczna część
konwersji jest tylko czasowa, kończy się czy to kolejną zmianą
wyznania, czy to powrotem do poprzedniego. Nie ma też istotnych grup
„drugiego pokolenia” konwertytów, co mogłoby świadczyć o
jakieś bardziej stabilnym konstytuowaniu się tej wspólnoty.
Konwertyci są co prawda
„nadreprezentowani” w społeczności muzułmańskiej w wymiarach
skrajnych – negatywnym (np. wśród terrorystów), jak i pozytywnym
(np. wśród działaczy i szczególnie intelektualistów), ale nie ma
to bezpośredniego przełożenia na trendy demograficzne. I choć
niektóre głosy islamokrytyczne w Polsce próbują malować inny
obraz sytuacji – o jakoby następującym załamaniu europejskiego
systemu wartości i większej atrakcyjności muzułmańskiego dla
znaczących grup ludności „rodzimej” – to nie ma on jednak
żadnego potwierdzenia w faktach.
Zjawisko konwersji na islam jest w
Polsce – jak wiele innych trendów, czy mód społecznych –
zapożyczone z Zachodu. Podlegają zatem polscy konwertyci tym samym
prądom, co ich odpowiednicy w Zachodniej Europie i USA (a także w
pewnym stopniu Rosji, czy Ukrainie). Trudno zatem spodziewać się,
aby ta grupa zaczęła odgrywać jakąś istotną rolę w Polsce,
skoro nie ma jej w innych krajach Europy (zjawisko „czarnego
islamu” w USA nie jest tu paralelą wobec radykalnie odmiennych
okoliczności społecznych tam występujących).
Są jeszcze dwie okoliczności, które
sprawią, że konwertycie to grupa jest jeszcze słabsza niż w
krajach Europy Zachodniej. Pierwszą jest dużo mniej korzystny
klimat medialno-polityczny (o czym jeszcze poniżej), drugą zaś
fakt, iż konwertyci podlegają tym samym zjawiskom, co inni Polacy w
zbliżonym wieku (większość konwersji religijnych następuje w
młodym wieku), a mianowicie migracji. Co więcej występują tu też
w porównaniu ze typową migracją dodatkowe czynnik push i
pull. Te pierwsze, to
choćby większe poczucie wyobcowania konwertytów, czasem wręcz
niechęć ze strony np. rodziny, a także silniejsze pragnienie
„spróbowania” życia gdzie indziej. Te drugie, to chęć życia
bliżej wspólnot muzułmańskich usytuowanych na Zachodzie, czasem
osobiste kontakty z tymi wspólnotami, czy wręcz nawiązywane
relacje małżeńskie. O jakieś precyzyjne dane tu trudno, ale
szacować można, iż gdzieś połowa polskich konwertytów,
wcześniej bądź później przenosi się do Zachodniej Europu.
Wszystko, to razem powoduje, że
konwertyci na islam – wobec braku imigrantów muzułmańskich –
nie będą jakimkolwiek czynnikiem mogącym znacząco zwiększyć
obecność islamu w Polsce. Niektórych to pewne ucieszy i innych
zmartwi, ale konkluzja jest tu jasna: ani migracja, ani konwersja w
przewidywalnej przyszłości nie ma szansy zwiększyć obecności i
znaczenia islamu w Polsce. A tertium non datur.
***
Ostatnia kwestia, która pozostaje do
omówienia, to klimat medialno-polityczny wokół islamu, jaki
zapanował w ostatnich latach w Polsce. To że jest on wysoce
negatywny, i że rażąco odstaje od tego, który występuje w
krajach Europy Zachodniej, jest dla wszystkich chyba oczywiste.
Dotyczy on tak postaw wyrażanych w badaniach opinii społecznej, u
nas znacząco bardziej niechętnych, jak i dyskursu politycznego.
Wypowiedz jawnie islamofobiczne to w Polsce domena nie tylko partii
skrajnych, ale i tych z głównego nurtu – tak prawicowych
(wypowiedzi rozmaitych polityków PiS), jak i lewicowych (by
przypomnieć liczne wypowiedzi Leszka Millera).
Jeżeli chodzi o opinie społeczeństwa
o islamie, to pozytywny stosunek do muzułmanów będących
współobywatelami danego państwa ma jak pokazują wynik badań
jedna trzecia mieszkańców Polski, zaś we Francji, Niemczech, czy
Wielkiej Brytanii jest ich ponad dwie trzecie. Zależność jest
prosta i odmienna od tez głoszonych przez środowiska
islamokrytyczne: im wyższy odsetek muzułmanów w danym kraju, czy
regionie, tym bardziej akceptujący stosunek reszty społeczeństwa
do nich (oczywiście nie znaczy, to że wolny od problemów; w każdym
razie osobiście poznany „obcy” jest „obcym” oswojonym i
lepiej rozumianym). Takie same negatywne postawy jak w Polsce mamy i
w innych krajach Europy Środkowej, opisanej powyżej białej plamy
na mapie obecności mniejszości muzułmańskich.
Jeżeli chodzi o stosunek polityków do
islamu, to w polskim dyskursie obserwujemy radykalne przesunięcie –
to co w innych krajach jest wypowiedziami skrajnymi u nas staje się
mainstreamem. Nawet niektóre skrajne partie antyimigranckie szukając
poparcia zaczynają prezentować bardziej umiarkowaną linię niż
polska prawica głównego nurtu. I tak Marie Le Pen myśląc o
prezydenturze otwiera się na niezadowolonych z establishmentu
republikańskiego wyborców o korzeniach arabskich;
Jimmie Åkesson,
przywódca Szwedzkich Demokratów, choć
sprzeciwia się przyjmowaniu nowych imigrantów, to walcząc o
wyborcę centrowego lansuje „otwartą” (dla przybyszów)
koncepcję tożsamości szwedzkiej i próbuje przedstawiać własne
pomysły na integrację imigrantów już przebywających w Szwecji.
Tymczasem w Polsce szef partii rządzącej mówi o roznoszeniu chorób
przez uchodźców i proponuje kontrole sanitarne na granicach.
Oczywiście niechęć do islamu ma też
miejsce po drugiej niż prawicowa stronie polskiej sceny
medialno-politycznej. Tu islam już nie grozi naszej tożsamości
chrześcijańskiej jako byt obcy kulturowo-etnicznie, ale
jest odmalowywany jako religia zacofana i dzika,
sprzeciwiająca się racjonalnej i świeckiej nowoczesności. Do
takiego nurtu można np. zaliczyć pierwsze polskie środowisko
islamokrytyczne związane z portalem Euroislam, tu też ulokować
można zainteresowanie swego czasu tezami Oriany Falaci choćby i w
„Gazecie Wyborczej”. Także w warstwie politycznej największa
partia bliska temu nurtowi, Platforma Obywatelska, w trakcie swoich
rządów nie wychodziła poza postawę bardzo ostrożną względem
społeczności muzułmańskich. Świadczy o tym na przykład brak
przyjmowania uchodźców tatarskich z Krymu po zajęciu go przez
Rosję, czy też brak angażowania się w rozwiązanie konfliktów w
Libii i Syrii, choć sojusznicy z NATO nas do tego zachęcali.
W klimacie ostrego sporu politycznego,
jaki ma dziś miejsce w Polsce, zachodzi tu jednak ciekawe zjawisko:
przeciwnicy prawicy zwalczając propagowane przez nią hasła głoszą
obronę społeczeństwa wielokulturowego, a więc takiego, w którym
jest miejsce i dla muzułmanów. Obecność muzułmanów staje się
zatem kolejnym polem starcia w wojnie polsko-polskiej, obok takich
spraw, jak Okrągły Stół, dekomunizacja, antysemityzm, katastrofa
smoleńska, stosunek do Europy, a ostatnio sprawa Trybunału
Konstytucyjnego. Dwa polskie plemiona tocząc swoją ideologiczną
wojnę po części zajmują stanowiska na zasadzie – byle na odwrót
od tego, co głosi druga strona.
Muzułmanin jest w tym pojedynku figurą
wyobrażoną. Dla jednych to podstępny terrorystą pragnący
nielegalnie dostać się do Europy, by co najmniej żerować na
naszym dobrobycie; dla drugich to sympatyczny uchodźca, który zaraz
rozpocznie studia, będzie pomagał dzieciom i w czynie społecznym
posprząta ulicę w naszej okolicy. Oczywiście te stereotypowe
wizerunki ze złożoną i niekiedy trudną rzeczywistością nie mają
wiele wspólnego.
Cztery piąte Polaków deklaruje, iż
nigdy żywego muzułmanina nie spotkało; w przypadku reszty po
części były to pewnie
kontakty powierzchowne – np. w trakcie wyjazdów turystycznych bądź
zarobkowych. Wobec braku rzeczywistych muzułmanów zamieszkali
wyobraźnię Polaków muzułmanie wyimaginowani. Zlewa się tutaj
„muzułmanin” z „uchodźcą”, religia z kolorem skóry, a
islamofobia ze starymi demonami antysemityzmu (palenie „kukły
Żyda” na antyislamskiej demonstracji; czy też z komentarzy w
internecie: „znów żydki z Brukseli chcą nam jakichś muzułmanów
podesłać”, czy „ciapate mośki”).
Tak
jak i niechęć do islamu jest w Polsce zaimportowana z jednostronnej
lektury mediów zachodnich (a czasem specjalistycznych niszowych
serwisów, głównie amerykańskich, specjalizujących się w
demonizowaniu islamu), tak i fascynacja nim ma ten charakter. Nie
brak tu osób z bezkrytycznym entuzjazmem powielający odnaleziony w
internecie wyidealizowany obraz tej religii (tyczy się to tak
lewicowych „sojuszników” islamu, jaki i na przykład konwertytów
znających swoją religię w pierwszym rzędzie przede wszystkim
właśnie z internetu).
Istotne
jest tutaj, iż ta część społeczeństwa, w tym i jego elit, która
raz przyjęła postawę negatywną wobec islamu, na skutek recepcji
skrajnych idei z Zachodniej Europy, może w tym światopoglądzie
utkwić na długie lata. Wobec braku kontaktu z rzeczywistym islamem
negatywny jego obraz może ulegać ciągłemu samopotwierdzaniu (a
nawet ewentualne incydentalne kontakty z muzułmanami mogą być –
jak poucza psychologia społeczna – filtrowane i interpretowane
przez pryzmat raz wykształconych uprzedzeń).
To
utwierdzanie się w niechęci do islamu jest kolejnym czynnikiem
powodującym, iż ewentualność zwiększenia obecności islamu w
Polsce jest nieznacząca. Mamy tu do czynienia ze swoistym błędnym
koło islamofobii: skoro założyliśmy, że muzułmanie są źli, to
będziemy unikać kontaktu z nimi, a skoro unikamy z nimi kontaktu,
to nie mamy szansy zmienić naszych poglądów. Na poziomie całego
kraju przekłada się to na sprzężenie zwrotne między małą
obecnością islamu w Polsce oraz złym jego wizerunkiem. Muzułmanów
w Polsce nie będzie przybywać, gdyż są oni niechętnie widziani,
a skoro nie pojawi się możliwość kontaktów z nimi, to postawa
niechęć wobec nich będzie reprodukowana (podobnie rzecz miała się
w okresie powojennym z polskim antysemityzmem „bez Żydów”, czy
też z uprzedzeniami antyukraińskim). Czeka nas zatem „długa
zima”, w trakcie której islam będzie w Polsce raczej zjawiskiem
marginalnym.
W społeczeństwie pozbawionym
obecności muzułmanów dominujący dla kształtowania wizerunku
islamu jest zatem już nawet nie przekaz medialny, ale zgoła
internetowe memy. Polscy zwolennicy prawicy i lewicy toczą ze sobą
bój polityczny posługując się islamem jak jakąś amunicją:
wyimaginowany krwiożerczy terrorysta ściera się tu z uczynnym
uchodźcą; z jednej strony nacierający wyznawcy Allaha niszczą
naszą kulturę, z drugiej strony muzułmańskie posiłki ratują
gospodarkę przed demograficznym załamaniem. Po obu stronach tej
wojny jest to islam uproszczony i wywodzący się przede wszystkim z
płytkiej lektury mediów anglojęzycznych i to często akurat nie
tych, które przedstawiają bardziej pogłębioną analizę
rzeczywistości (albo wręcz zgoła skrajnych i marginalnych).
A żywi muzułmanie? A bo ich to kto w
ogóle widział? Po co nam jeszcze oni w naszej wojnie
polsko-polskiej?
Bardzo dobrym
omówienie szansy w polityce międzynarodowej i gospodarczej,
utraconej na skutek odwrócenia się od świata islamu, jest tekst
Adama Balcera „Polska, Islam, Europa. Pomost czy przedmurze?”
Tekst ukazał się pierwotnie w "Magazynie Muzułmańskim Al Islam"
Tekst ukazał się pierwotnie w "Magazynie Muzułmańskim Al Islam"
Subskrybuj:
Posty (Atom)