niedziela, 24 października 2010

z zapisków kinomana

Niedawno skończył się Warszawski Festiwal Filmowy (mieli tam nawet jury ekumeniczne, ksiądz pastor i rabin chyba – ej, ej czy kogoś wam tu nie brakuje?). Ja w temacie bloga widziałem, co następuje, więc sam sobie też pooceniam.

AMERYKA-POLITYKA, CZYLI CIEKAWE OBRAZKI ZE ŚWIATA

The Taqwacores (reż. Eyad Zahra), Taqwacore: narodziny islamskiego punka (reż. Omar Majeed).

Kiedy kilka lat temu przeczytałem o powieści „The Taqwacores” Michaela Muhammada Knighta (samej książki w necie znalazłem jedynie fragment), to google pod hasłem punk + islam wypluwał jedynie – całkiem odlotowe zresztą – nagranie włoskiej kapeli CCCP Fedeli alla Linea. Jak na wiosnę tego roku wróciłem do tematu, znalazłem dwa filmy i oba trafiły do Warszawy na festiwal!

Ale co to jest Taqwacore? Michael Knight trafia z amerykańskiej „trudnej rodziny” do pobliskiego meczetu i oczarowany ciepłem i otwartością zostaje muzułmaninem. Jedzie do Pakistanu „studiować islam”, ale odrzuca go twardogłowa jednowymiarowość, na którą tam trafia. Wraca, przystaje do punków. Pisze „The Taqwacores”, jako „pożegnanie z Islamem” – to obraz takiego islamu, jaki mógłby, powinien być - ale jakiego nie ma; mix punka i islamu, wizja domu, gdzieś w zapuszczonej dzielnicy Bostonu czy Filadelfii, zaludnionego przez zbuntowanych mułłów, odjechanych szejków, ajatollahów z irokezami i upalonych imamów.

Gdy książka wychodzi w jakimś punkowym zinie (potem dystrybucją zajęło się wydawnictwo samego Jello Biafry), do Knighta zaczynają trafiać maile: „To gdzie jest ten dom? Ja też jestem muzułmańskim punkowcem, ale jestem u siebie w Austin, Huston, Chicago sam.” Inna historia: „Byłem jedynym chłopakiem z południowej Azji w szkole, odmieńcem, punki też były tam takimi odrzuconymi odmieńcami i oni jedyni mnie zaakceptowali”.

I tak „The Taqwacores” stają się nie końcem, a początkiem historii. W ciągu kilku lat powstaje cały ruch hardcorowych muzułmanów (http://taqwacore.wordpress.com/), a Knight został jedną z bardziej intrygujących postaci amerykańskiego islamu, także dzięki innym swoim projektom (ciekawy wątek, którego tu nie czas eksplorować to „Standing Alone in Mecca” Asry Nomani).

Jeszcze kilka lat temu najmocniejsze, co znałem, to był pakistański zespół Junoon (szaleństwo), płyta Inqilab (rewolucja) oraz brytyjski Fun-Da-Mental. Dziś mamy całą punk-islamską scenę. Najbardziej znana ekipa to The Kominas z „hitem” „Sharia Law in the U.S.A.” na melodię (o ile w punku można mówić o melodii) „Anarchy in the UK”. Jest też punkowo-lesbijski Secret Trial Five (hit: "Hey Hey Guantanamo Bay"), a nawet At-Thawra (znów rewolucja), grająca „raicore”.

Beethoven to to nie jest (w moim odczuciu muzycznie ciekawy jest jedynie tylko inspirujący się tym gatunkiem Sagg Taqwacore Syndicate), ale muzułmańscy punkowcy starają się, drą mordy, szarpią druty i bardzo głośno krzyczą, że świat, i islam, powinien być inny niż jest. Ale bunt przeciw Ameryce i nawet bardziej muzułmańskiemu establishmentowi jest zdecydowanie autentyczny, świeży i ożywczy. A przy tym chłopaki (i dziewczyny) nieźle się bawią, co pewnie najważniejsze.

Doskonale ich rozumiem, bo sam za młodu punkrocka też słuchałem, na koncerty chodziłem (do Jarocina niestety nie dojechałem – mama zabroniła) i nadal mam całą szufladę pokątnie wydawanych kaset, do których niekiedy z sentymentem wracam. Zresztą chyba nie tylko ja – Piotr Ibrahim Kalwas pisze, jak za swych szczenięcych lat punkował chodząc przy tym w koszulce „Harakat-e Islami”. A i Włodi donosił o młodocianej fascynacji punkrockiem.

Z dwóch pokazanych filmów lepszy pierwszy (ten z „the” w tytule), fabuła na podstawie powieści Michaela Muhammada Knighta. Nie, nie lepszy, to najlepszy film niskobudżetowy, jaki od dawna widziałem. Świetna gra odtwórcy głównej roli – Bobby’ego Naderi’ego. Twarz wyrażająca nieustające zdziwienie, ale i zaciekawienie taqwacorowcami. "Zwykły chłopak", dzięki którego otwartości na freaków nawet ci, co nie czują do nich sympatii, mogą się z nimi zacząć utożsamiać.

Chcecie najbardziej odjechany wątek? Piątkowe kazanie o … paleniu „zioła”, na podstawie wersetów z Koranu o korzystaniu z darów Ziemi (niestety numerów wersetów nie spisałem ;-). Psychologicznie najtrudniejsze przy kręceniu według reżysera? Przygotowanie rekwizytu w postaci Koranu z wykreślonym wersetem 34 z sury Nisa.

Drugi film (ten bez „the” w tytule), dokument, narracyjnie pęknięty. Pierwsza część porywająca, kiedy przemalowany na zielono amerykański school bus z wypisaną stacją docelową „Taqwa” mknie przez Amerykę zbierając wszelkich punkowych szaleńców, by przyjechać na największą mainstreamową muzułmańską konwencję i spróbować wystąpić w programie artystycznym na scenie otwartej ku zachwycie młodzieży, niezrozumieniu rodziców i przerażeniu organizatorów.

To jednak fałszywa kulminacja, potem reżyser jedzie ze składem The Kominas i Michaelem Muhammadem Knightem do Pakistanu (dla którego to podróż sentymentalna) i film rozpływa się w nieskonkludowanych sekwencjach. Fajniej by było, gdyby reżyser bliżej pokazał zespoły, które wyruszyły z nim w pierwszej części na taqwacorową autobusową pielgrzymkę. Ale i tak Michael Muhammad Knight jest na tyle odjazdowy, ze przez te półtorej godziny z powodzeniem można go słuchać i oglądać.

Dwa – z pewnie z wielu – znaczeń ukrytych w tle. Mniejsze to migawki z wrestlingowego „starcia” Michaela Muhammada Knighta z Ibrahimem Hooperem, jednym z głównych amerykańskich działaczy muzułmańskich (wyzwany na pojedynek Hooper się nie stawił i w jego roli wystąpił jakiś dubler).

Większe to wątek szyicki. Któraś z taqwacorowych kapel nazywa się Vote Hezbollah, jeden z mieszkańców fikcyjnego punkowego domu to skin-szyita z wytatuowanym na piersiach bodaj „Karbala”, a w Pakistanie Michael Muhammad Knight bierze udział w tazije. Bo i szyizm, jak punk, to bunt przeciw opresji.

Kiedy opowiedziałem znajomemu tureckiemu studentowi o taqwacore, słuchał z szeroko otwartymi oczami i ustami, a następnie wstał mówiąc: „muszę to sobie ściągnąć”. Z dokumentu mam plakat, całkiem fajny wedle mojej żony, żałuję, że na fabule poskąpiłem i plakatu także nie kupiłem.

Amerykański Dżihadysta (reż. Mark Claywell). Biografia – całkiem odlotowa, ale jakby za mało na pełnometrażowy film dokumentalny (może lepiej było coś do telewizji?). Jest jednak kilka ładnych obrazków: czarny islam (korzenie bohatera), wojna w Libanie, czy jakże amerykańska miłość do broni palnej. Bohater brał zresztą udział chyba we wszystkich możliwych wojnach – Afganistan, Bośnia, gdzie dziś mieszka, wcześniej, jeszcze w armii amerykańskiej, Wietnam - ale to Bejrut najciekawiej pokazany.

Jednak „dżihadysta” w tytule jest coś na wyrost: jeździ kilka razy do roku do Stanów za pracą bez żadnych kłopotów (drobna sugestia w jednej ze scen – może nadal związany z Pentagonem?). Do tego drażniące swoją oczywistością przemowy ekspertów o tym, skąd się bierze terroryzm.

Jakby autorzy zamiast tego połączyli bohatera z jakąś inną biografią, bo ja wiem, amerykańskiego obywatela, który wstąpił np. do Tamilskich Tygrysów, albo do kolumbijskiego FARC-u, to nie byłoby wrażenia niewypełnionej szansy. Szczególnie, że i życiorysu swojego bohatera nie prześwietlili do końca.

Imperialiści są wśród nas (reż. Zeina Durra). Myślałem, że to, może nie do końca udana, satyra na powierzchowność multi-kulti, spotkanie kultur w tyglu wielkiego zachodniego miasta, spotkanie, które ogranicza sie do ekscytacji egzotycznym jedzeniem, obejrzenia spektaklu artysty z innego kontynentu, czy przelotnego romansu. No może z próbą zarysowania czegoś głębszego, prawdziwszego w tle.

Tymczasem po seansie pojawiła się reżyserka, by odpowiedzieć na pytania i okazało się, że to wszystko było na serio. Wygłosiła płomienna tyradę, że nie chciała zrobić filmu, który by walił polityką jak obuchem. A tymczasem odczytany na serio walił aż huczało.

Próbka: "Miałam przyjaciół, którzy byli bardzo prześladowani po 11 września. Mogli latać tylko pierwszą klasą, bo inaczej poddani by byli kontroli bezpieczeństwa". Gotów jestem poddać się pełnej kontroli bezpieczeństwa przy każdej podróży samolotem w zamian za lot pierwszą klasą. „Z systemem [kapitalistycznym] trzeba walczyć. Ja walczę sztuką.” Nic dodać nic ująć – ruszajmy więc budować celuloidowe barykady.

Może jednak taka polityzacja jest dziś właściwa. Przyniosła nie tylko entuzjazm publiczności (przynajmniej części) po seansie, ale i nagrodę jury.

Nielegalni (reż. Olivier Masset-Depasse). Znowu kino polityczne, choć na czasie, z tezą anty-Sarkozy w sprawie deportacji. Nie to, żebym zawsze nie lubił kina politycznego, ale zbyt proste tezy, łopatologiczny scenariusz, to nie dla mnie. Nawet nagroda jury za najlepszą reżyserię mnie nie przekonała.

Dzień w którym świat stanął na głowie (reż. Tim Cutler). Trochę zbyt dużo entuzjazmu Bliskim Wschodem (zdarzają sie i u nich czasem pewne problemy), sposób pokazywania krytycznych wobec Ameryki obrazów za bardzo zaś przypominający The Power of Nightmares (odpowiedź BBC na Fahrenheit 9/11 Micheala Moora – równoległa historia rozwoju ideologii neokonserwatywnej i islamistycznej). Ale osobisty wymiar tego filmu (jedyny dotąd film reżysera, autobiograficzny, w kulminacji kończy się zapowiedzią kilkuletniej choroby autora), jego poetyckość (reżysera we wcześniejszych próbach artystycznych zajmowało łączenie poezji i kina, tutaj wyszło mu to wielce udanie) powoduje, że był to jeden z tych obrazów, który być może najgłębiej przemawiał, najbardziej zapadał, by w zupełnie niespodziewanych momentach powracać do mnie swymi niektórymi – właśnie tym poetyckimi – scenami.

Z ciekawszych wątków: znakomicie pokazane życie nauczycieli angielskiego na zamkniętym saudyjskim compoudzie. Trzy powody przyjazdu – debt, drink, divorce, brak stabilizacji, brak przyszłości, brak sensu, alkohol, zamknięcie, kłótnie. Poza tym małe obserwacje: amerykanizacja Bliskiego Wschodu, co i sam widziałem w Omanie – McDonald, czy Starbucks na każdym roku, pewnie światowy rekord w ich zagęszczeniu na kilometr kwadratowy. W filmie scenka ze szkoły w Doha potwierdzająca statystyki, ze w Katarze jest najwyższy na świecie odsetek otyłych i cukrzyków.

UNIWERSALIA, CZYLI MOI FAWORYCI

Pogorzelisko (reż. Denis Villeneuve). Zacznijmy od banału – zasłużone Grand Prix.

Wielki film o dotrzymywaniu danego słowa, tajemnicy, brzemieniu przeszłości i, poniekąd, pojednaniu. O czym dokładnie - nie opowiem, by nie zepsuć, może wejdzie na polskie ekrany. Tylko pierwsza scena: biuro notariusza, odczytanie testamentu zmarłej. „Pochować mnie nagą, twarzą do ziemi, bez ceremonii religijnych i kamienia nagrobnego, bo tak należy chować tych, którzy nie dotrzymują obietnic. Mój syn niech odnajdzie brata i wręczy mu list, który otrzyma od notariusza, córka niech odnajdzie ojca i wręczy mu drugi list, który także dostanie od notariusza. Dopiero wtedy dane słowo zostanie dotrzymane, ceremonie religijne będzie można odprawić, a na grobie postawić kamień”.

To także wielki film o wojnie w Libanie, jak Walc z Baszirem, choć perspektywa inna. Zarazem przypomina o obejrzeniu 15-częściowego dokumentu o tym konflikcie („The War of Lebanon”), który od kilku lat butwieje na moim dysku twardym, jak i czyni oglądanie choćby najlepszych dokumentów o Libanie zbędnym.

Syn Babilonu
(reż. Mohamed Al-Daradji). Kolejna wielka opowieść, także o pojednaniu, wybaczeniu, tyle że w postsadamowskim Iraku. Pani reżyser od „Imperialści są wśród nas” po projekcji zadała pytanie: „A dlaczego reżyser nie krytykuje w filmie amerykańskiej okupacji". Jakby wszystkie filmy musiały być pod jedna tezę…

Wyznanie wiary (reż. Burhan Qurbani). Po filmie spotkanie z reżyserem. Film dobry (wyczekany, czytałem o nim już w lutym przy okazji festiwalu w Berlinie, tak sobie myślałem, że i u nas na festiwalu go pokażą), ale reżyser jeszcze fajniejszy. Na ogół obowiązuje bowiem zasada: dobry film – reżyser na spotkaniu nie ma już nic do dodania, wszystko w swoim dziele zawarł; film zły – reżyser nawet ciekawie objaśnia, co takiego chciał wyrazić, może świadom, iż mu nie wyszło.

Wracając do filmu: reżyser o afgańskich korzeniach, film dzieje się w Berlinie, bohaterzy Turcy, Nigeryjczycy. „To nie jest film o imigrantach, chciałem pokazać, że Niemcy to nie tylko wysocy blondyni, ale ktoś jak ja. Moi rodzice są z Afganistanu, ale ja jestem Niemcem.”

Ale historia uniwersalna. A właściwie trzy historie: miłość (homoseksualna), macierzyństwo (i aborcja), wina (bo zabójstwo). „Chciałem zrobić muzułmański >>Dekalog<< Kieślowskiego, pokazać, że te problemy nie obce są i muzułmanom”.

„Tak, wiem, to jest smutny film, ale dużo łatwiej robić takie filmy, niż komedię. Łatwiej ludzi skłonić do płaczu, niż ich rozśmieszyć. Potrzebuję jeszcze pięć lat, by zrobić komedię.” Ja na nią już czekam.

Jednego jednak reżyser nie powiedział: w którym to berlińskim meczecie można takiego imama znaleźć, jak ten pokazany w filmie?

Krzyczący mężczyzna (reż. Mahamat-Saleh Haroun). Kocham kino zachodniej Afryki, odkąd obejrzałem film o próbie pojednania po ludobójczej wojnie domowej (wielka plemienna uczta, po obu stronach i chrześcijanie, i muzułmanie), próbie, której nie udaje się przezwyciężyć duchów przeszłości (nad ranem zaczyna bić wielki tam tam wojenny). Od lat marzę też, by pojechać na słynny festiwal do Ouagadougou.

W „Krzyczącym mężczyźnie” też mamy temat uniwersalny – konflikt powołania (zawodowego) z obowiązkiem (wobec rodziny), więź ojca z synem, zwątpienie (w Boga). Wszystko na tle ataku rebeliantów na stolicę Czadu w 2008 roku, odpartego przy pomocy Francuzów. A do tego możemy zobaczyć scenki o tym, jak ekspansja Chińczyków wypiera z Afryki Europejczyków.

TURCJA, CZYLI DWIE TOTALNE PORAŻKI I DWA SYMPATYCZNE OBRAZKI

Obcy (reż. Feo Aladag). Milcząca rodzina przy stole – dźwięk wymierzonego policzka, ponura twarz ojca – policzek, roztrzęsiona twarz córki – policzek, starszy brat mówi o honorze rodziny – policzek, matka wyrzeka się córki – policzek, młodszy brat współczuje siostrze – po.., nie - tym razem tylko łzy. I nie było jedynie sceny z rakı: mąż siedzi przy stole i pije (oczywiście milcząc), żona pokornie mu podaje obiad – policzek. Bo tym razem entourage był bardziej tradycjonalistyczny.

Kolejny turecki film o problemach społecznych, jakie tamtejsza kinematografia produkuje tuzinami. Stały zestaw figur dramaturgicznych i nieodmiennie przewidywalny scenariusz. Poziom ekspresji aktorskiej i sztuki reżyserskiej jak w prowincjonalnej szkole filmowej. Ani przybliża do zrozumienia – realnych – problemów, ani tym bardziej do ich rozwiązania. Jak ujął to znajomy Turek: „turecki film na zagranicznym festiwalu – w ciemno można obstawiać, że będzie albo o zabójstwach honorowych, albo o problemie kurdyjskim”.

Może jednak jestem niesprawiedliwy, filmu „z przyczyn niezależnych od mnie” nie obejrzałem końca, może w finale było coś więcej, jakiś zaskakujący zwrot akcji, jakaś niespodziewana kulminacja.

Dzieci Diyarbakir (reż. Miraz Bezar). Wspaniała historia o dzieciach pozbawionych rodziców - bez żadnej niepotrzebnej brutalności (wypatrzyłem Fatiha Akına wśród producentów). Nikt ich nie wykorzystuje, nie znęca się nad nimi, ot po prostu wyprzedawszy cały dobytek muszą wyprowadzić się z mieszkania, by zostać przygarnięte przez inne dzieci ulicy. Gdyby tylko wątek kurdyjski (tak, tak, znajomy Turek ma rację, albo zabójstwo honorowe, albo Kurdowie …) był ciut cieńszym piórkiem narysowany, to byłby kolejny wielki film festiwalu.

Włosy (reż. Tayfun Pirselimoğlu). Tym razem ani o zabójstwach honorowych, ani o Kurdach, ale i tak porażka totalna. Niby pomysł dobry – pogranicze miłości i szaleństwa, trochę nawet jak z, bo ja wiem, „Milczenia owiec”. Niby poszczególne koncepty trafione – z miłości chory jest właściciel zakładu perukarskiego. Mamy więc kilka dobrych scenek z kupowaniem peruk (a to studentka, która chce jej używać zamiast zakazanej chusty, a to łysiejący jakby akwizytor z bardzo polską pożyczką); obiektem miłości jest na równi kobieta, która przyszła sprzedać swoje włosy, jak i same włosy, z czułością myte przez perukarza; ofiara, mąż tejże kobiety, pracuje proroczo w kostnicy przy myciu zwłok; szaleństwo mordercy przejawia się także w obsesji „panie doktorze, maleję, jestem coraz niższy”….

Ale wykonanie … te niemiłosierne dłużyzny to było za dużo, nawet jak dla mnie. Drugi film turecki, z którego wyszedłem przed końcem (nie ja jeden zresztą – wychodzili też inni).

Opowieści z Kars (dzieło zbiorowe). Zestaw ładnie pokazanych, w sepii, bezpretensjonalnie zgrabnych opowiastek. Przypomniały mi trzy K Pamuka – Ka, Kar („Śnieg”), Kars – jak i moje odwiedziny w tym jedynym tureckim mieście, które było niegdyś częścią tego samego państwa, co duży obszar Polski – Imperium Rosyjskiego przełomu wieków, o czym świadczą choćby podobne ślady architektoniczne. Okna mieszkania, w którym się wychowałem, patrzyły na byłą cerkiew garnizonową – dziś kościół, w Kars także widziałem dawną cerkiew – obecnie meczet.

Bayraktar (reż. Philip Vogt) – chorąży (z tureckiego): trochę przywódca, trochę rozjemca klanowy w Albanii. Miły powrót do wakacyjnych wspomnień z Bałkanów. Dopisuję do Turcji, bo jeśli gdzieś, to tu najbardziej pasuje.

KOBIETY

Trzecie Piętro (reż. Bijan Mirbagheri). Kino irańskie w dobrej formie, jakby o beznadziei. Frapujący kameralny plan – dwie kobiety zamknięte w bodaj teherańskim mieszkaniu. Niestety ciut się spóźniłem, trochę może przysnąłem i nie do końca do mnie film dotarł. Mam nadzieję, że wejdzie na ekrany, to z przyjemnością pójdę raz jeszcze.

Kick in Iran (reż. Fatima Geza Abdollahyan). Dokument, kobiece tekwondo w Iranie. Niestety szyki reżyserce pokrzyżowało to, iż bohaterka, choć generalnie dobra zawodniczka, akurat na olimpiadzie w Pekinie przegrywa drugą walkę i dobrze rokująca historia załamuje się. Zgrzyt, nagły nieplanowany koniec.

Pogrzebane tajemnice (reż. Raja Amari). Trzy, a z czasem cztery, kobiety mieszkające w wielkiej, opuszczonej rezydencji. Seksualność, napięcie na linii wykluczeni – klasa panująca (ta stara – dostatnia burżuazja, i ta młoda – tunezyjska „złota młodzież”), niedostępny świat kobiet. Ten ostatni tak znaczący w krajach, w których życie mężczyzn i kobiet jest bardziej odseparowane niż w Europie, a który ja zazwyczaj mogę podejrzeć jedynie poprzez relacje mojej małżonki.

Może wejdzie u nas do dystrybucji, bo by było warto.

Mów mi Salma (reż. Aude Leroux-Lévesque, Sébastien Rist). Jak się wybierze dla dokumentu odpowiednio egzotyczny temat (tu wspólnota transwestytów w Bangladeszu), to zawsze coś tam ciekawego można oglądając się potem dowiedzieć. No bo kto spotkał bengalskiego transwestytę i wie jak i czym on żyje? Mnie transwestyci tylko raz mignęli w Indiach na urus w Adżmerze.

Ale sam film nic specjalnego – musiałem sięgnąć do programu, by przypomnieć sobie o czym to było.

Z kinomańskim pozdrowieniem - następny festiwal już za rok!

Wypowiedzi reżyserów po seansach nie koniecznie są wiernym zapisem ich słów. Sens jednak mam nadzieję oddaję właściwie.

wtorek, 5 października 2010

deratyzacja

Mamy więc hasło: „włoskie szczury precz". Ze Szwajcarii.

Chciałoby się przywołać jakieś przysłowie: „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”, „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie” czy „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Gonił Berlusconi i jego poplecznicy imigrantów, czy to Romów z Rumuni, czy to zdesperowanych boat people przeprawiających się z Afryki, czy muzułmanów chcących przenieść się z piwnic do pełnoprawnych meczetów – wszystko by napędzić sobie głosów w wyborach. Syn szefa Ligi Północnej promował nawet grę komputerową, gdzie punkty zdobywało się za odpędzanie imigrantów od włoskich brzegów. No to teraz mają za swoje. Pikanterii dodaje fakt, iż autor hasła deratyzacyjnego propagowanego we włoskojęzycznej części Szwajcarii sam ma dziadków z Kalabrii.

Co ciekawe, te antyimigranckie partie z Półwyspu Apenińskiego jakoś nie bronią czystości USA i nie domagają się powrotu stamtąd Włochów... Zobaczymy zresztą, jak u nas będzie – dopiero co emigracja do Irlandii i Anglii, czy będziemy zwalczać imigrację do nas, kiedy się niedługo ona zacznie?

Ale włoski wątek ma w Szwajcarii też odleglejszą przeszłość. Jak przy okazji afery minaretowej przeczytałem protesty przeciwko włoskim gastarbeiterom (może dziadkom naszego szczurołapa?), które były obecne u Helwetów już w latach 50., czy 60., Max Frisch, jeden z głównych obrońców imigrantów sformułował wtedy nader ładną refleksję – „sprowadziliśmy siłę roboczą, przyjechali ludzie”.

Ta sprawa z zakazem minaretów w szwajcarskiej konstytucji jest zresztą o tyle kuriozalna, że w tym samym jej artykule, jeszcze do 2001 roku, był zakaz powoływania nowych diecezji Kościoła Katolickiego bez zgody Rady Federacji (a wcześniej także zakaz działalności zakonu jezuitów). To zresztą ciekawa konstrukcja prawna: „Artykuł X – Gwarantuje się wolność wyznania; Artykuł X prim – wyznaniu iks zakazuje się tego i tamtego”. (Więcej: "Po referendum w sprawie minaretów. Koniec złudzeń, Szwajcario")

Szwajcarska Partia Ludowa złapała zresztą po zakazaniu minaretów wiatr w żagle i chciała, oprócz muzułmanów, wyrzucić także Niemców, którzy sprowadzili się do dostatniej Szwajcarii w za dużej ponoć liczbie, a jeszcze po niemiecku śmią mówić jakoś nie tak jak Szwajcarzy. Zresztą zamiast referować poglądy tejże partii polecam poniższą galerię plakatu. Mój ulubiony to ten z jakby antysemickimi krukami – brakuje im tylko jarmułek.


 

Nie wiem, jakie są dalsze losy antyniemieckich zamierzeń szwajcarskich „ludowców”. Intryguje mnie jednak, co o nich sądzi główny obecnie przeciwnik obcych w samych Niemczech - Thilo Sarrazin. Może w swojej książce coś o tym pisze? Pewnie wyjdzie niedługo po polsku, to poszperam i jak coś odkryję to napiszę. Zawsze się przecież znajduje u nas ktoś, kto takie rzeczy wydaje.

Szczęśliwie w szwajcarskim referendum był jeden optymistyczny znak, przez wielu przeoczony: poparcie dla zakazu minaretów było tym większe, im mniej muzułmanów mieszkało w danym kantonie. Czyli ci, co mają muzułmanów za sąsiadów, częściej ich akceptują, ci zaś co ich nie znają częściej żyją jakimiś stereotypami, czy wręcz i fobiami.

Ja nawet rozumiem antyimigranckie nastroje tych, którzy bezpośrednio tracą w konkurencji z nimi swoje miejsca pracy. Bo jak ktoś stracił pracę, gdyż „jakiś czarny”, czy „Polaczek” robi za pół stawki, to można zrozumieć, że się trochę wpienia (kłóci się jednak z taką postawą retoryka partii antyimigranckich, która jest o „darmozjadach" biorących zasiłki z naszych pieniędzy zamiast pracować...).

Ale inni – klasa średnia z zawodami (jak ja) na tyle wyrafinowanymi, że żaden świeży imigrant na rynku pracy im nie zagrozi? Albo emeryt z zagwarantowaną już emeryturą? Co on może stracić przez imigrantów? Chyba tylko kogoś, kto zarabia na jego emeryturę, lub będzie się zajmował nim na starość. Tu niechęć do obcych świadczy chyba jedynie o strachu przed nieznanym światem, czy może o niskim poczuciem własnej wartości.

A już najgorsi są ci, którzy z wyrachowania nabijają sobie głosy na nagonce na obcych, jak Sarkozy, czy też Horst Seehofer, premier Bawarii, co ostatnio do niego dołączył. Najbardziej zaś zadziwiają mnie polscy przeciwnicy imigracji, którym przeszkadzają „obcy” w Europie, oczywiście, o ile nie są to Polacy w Irlandii. Oburzają się, że Turcy w Niemczech kibicują swojej reprezentacji, ale jakoś nie przeszkadzało im, gdy Polonia w Stanach trzymała za Gołotą, a nie za jego amerykańskimi przeciwnikami.

Mamy znajomych w Holandii. Opowiadali nam o swoich sąsiadach, którzy zatrudniali na czarno Polaków, a w wyborach głosowali na Pima Fortuyna, co imigrantów – także tych od nas – chciał powyrzucać. Pewnie teraz przerzucili się na nową holenderską gwiazdę – Guy’a Wildersa.

Swoją drogą ciekawe, czy Wilders ma tym kilkunastu procentom Holendrów, którzy na niego głosują, coś do zaoferowania poza islamofobią.... Pobieżnie przejrzałem w Wikipedii jego program i nic innego tam nie znalazłem. Niedługo zresztą jedziemy odwiedzić naszych holenderskich znajomych, to wywiemy się, jak się tam teraz sprawy mają.

TBC

niedziela, 3 października 2010

islam i nauka

Jestem wiernym i namiętnym czytelnikiem „Świata Nauki". Z rzadka zdarzają się tam autorzy o muzułmańskich nazwiskach, choć we wrześniowym numerze takim wyjątkiem jest Ahmed Zewail, pracujący w USA egipski noblista (publicystycznie pisywał także o relacji islamu i nauki), aktywny ostatnio także w egipskiej polityce w związku ze zbliżającą się sukcesją po – jednak chyba nie nieśmiertelnym – Mubaraku. Jednak zazwyczaj takich autorów tam nie ma – niegdyś wcale ich nie było, obecnie jest raptem kilku rocznie.

Z „cywilizacyjnych" problemów świata islamu ten właśnie wydaje mi się najbardziej wart odnotowania. Nie braki w demokracji i prawach człowieka (dotykające zresztą bardziej dojmująco kraje arabskie, nie zaś nie-arabską większość świata muzułmańskiego), nie zacofanie gospodarcze (które wydaje się, że powoli będzie znikać), nawet nie konflikty zbrojne wewnętrzne i międzynarodowe (szczęśliwie miejsc spokojnych jest więcej niż tych niespokojnych).

Sprawy przedstawiają się też nie tak źle w kwestii skrajnego ubóstwa (np. w regionie Afryka Północna - Bliski Wschód jest jeden z najniższych odsetków głodujących, jak też żyjących za mniej niż dolar dziennie), czy twórczości humanistycznej (pisarze, filmowcy, muzycy czy intelektualiści z krajów muzułmańskich mają jakiś tam wkład w rozwój kultury na świecie). Ale właśnie w wymiarze kreatywności w naukach ścisłych zacofanie świata muzułmańskiego jest szczególnie zasmucające.

Garstka uniwersytetów na liście pięciuset najlepszych, czy pojedynczy nobliści z nauk ścisłych (to zresztą i tak lepiej, niż w Polsce) przekładają się na małą innowacyjność gospodarek. Co gorsza, o ile w innych dziedzinach zacofania widać jaskółki zmian, to w nauce nadal wychodzi na to, że preferowany jest model importu wiedzy i rozwiązań z Zachodu, na przykład poprzez kształcenie inżynierów mających „odtwórczo" aplikować zachodnie technologie, jak to ma miejsce w Turcji, czy w ogóle import gotowych rozwiązań i kadr, jak to się dzieje w krajach Zatoki.

Drażnią przy tym są coraz częstsze wystawy nauki muzułmańskiej, które pokazują wynalazki i odkrycia sprzed n-stuleci. A przecież wielu z tych odkrywców było niemuzułmanami zamieszkującymi kraje islamu, a same wynalazki były po części – jak choćby cyfry „arabskie" – zaczerpnięte bądź inspirowane z Chin, bądź Indii. No może i nawet ileś set lat temu muzułmanie coś tam wynaleźli i odkryli, może i wpłynęło to na europejski Renesans bardziej niż to się Europejczykom wydaje, ale takie chełpienie się osiągnięciami sprzed wieków tylko podkreśla mierność czasów obecnych.

Jeszcze bardziej niż te wystawy niepokoją wezwania do „islamizacji wiedzy", czy tworzenia „muzułmańskiej nauki” (niestety przyłącza się do nich także mój skądinąd ulubiony „współczesny muzułmański myśliciel” Ziauddin Sardar). Tak jakby muzułmańskie prawa przyrody miały być jakieś inne od niemuzułmańskich. A może na muzułmanów grawitacja działa inaczej? Albo na zislamizowanym kalkulatorze 2+2 nie będzie 4?

Ale może tak lepiej? Może lepiej nie inwestować w naukę? Po co się trudzić współtworzeniem „społeczeństwa wiedzy" – prościej importować gotowe rozwiązania. I taniej – mniej trzeba ponosić nakładów na R&D; Imperium Osmańskie robiło to z powodzeniem przez kilkaset lat sprowadzając rozmaitych poturczeńców zamiast kształcić własnych uczonych. Niech się inni męczą, my przyjdziemy na gotowe.

W ogólnym rachunku bilansującym wszelki rozwój i zacofanie – jeśli by ktoś taki potrafił skonstruować – świat muzułmański na tle innych kręgów kulturowych nie wypadałby chyba tak tragicznie. Przed Czarną Afryką, za Europą, Ameryką Północną i Dalekim Wschodem. Gdzieś na poziomie Ameryki Łacińskiej. I pewnie jeszcze na razie przed Chinami i Indiami. Przynajmniej przez kilka najbliższych lat. Ale to tam inwestują w naukę.

A zresztą coś takiego, jak „świat muzułmański" nie istnieje – to sztuczny konstrukt, wrzucający do jednego worka nie mające ze sobą nic wspólnego Senegal i Malezję, Albanię i Katar, lub Bangladesz i Kazachstan. Ale o tym może kiedyś indziej.

piątek, 1 października 2010

tęsknota za południem

Nadchodzą długie jesienne wieczory, wracać zaczynają wspomnienia z czerwcowej eskapady na Bałkany.

To był już trzeci wyjazd z serii. Najpierw – sześć lat temu – Bałkany zachodnie: Bośnia, Czarnogóra, Dalmacja. Następnie – trzy lata temu – wchód: Dobrudża i wybrzeże Bułgarii. Teraz nadszedł czas na Bałkany centralne: Macedonię, Kosowo i serbski Sandżak. I malusieńki kawałeczek Albanii. Oczywiście dużo jeszcze zostało: Grecja, nie, nie plaże na Krecie, szczególnie interesująca jest ta północna; Albania; reszta Serbii; środek i wschód Bułgarii...

Najciekawszy, przynajmniej w temacie tego blogu, jest pas ziem poosmańskich, tych które najdłużej były pod władza sułtanów. Ciągnie się on przez południową Bułgarię (to tam, w okręgu Kyrdżaali, Turcy mają większość), północną Grecję (Tracja wschodnia była wyłączona spod przesiedleń ludności po traktacie w Lozannie z 1923 roku), obejmuje całą Macedonię, Albanię, Kosowo, region na pograniczu Serbii i Czarnogóry zwany Sandżakiem i dalej aż po Bośnię, która – choć od 1878 r. pod rządami austriackimi – nie doświadczyła radykalnych przemieszczeń ludności i może być do tego pasa zaliczona.

Linią zazanaczono zasięg ziem osmańskich przed Pierwszą Wojną Bałkańską (1912-1913).

SANDŻAK

A więc najpierw Sandżak, jeden z najbliższych Polsce, w każdym razie pod względem czasu dojazdu, zwartych muzułmańskich obszarów. Ten zamieszkały przez Bośniaków kawałek Serbii jest najbardziej zislamizowanym obszarem byłej Jugosławii, bardziej nawet niż sama Bośnia, która o trzydzieści pięć lat krócej była w Imperium Osmańskim. To tu bowiem ciągnęły fale uchodźców z kolejnych odpadających od Imperium Osmańskiego prowincji.


Hotel Vrbak w Novim Pazarze, stolicy Sandżaku i jedynym mieście z prawdziwego zdarzenia. To miał być zapewne nowy, „narodowo-orientalny”, socjalistyczno- titowski, styl dla Bośniaków i innych muzułmanów ówczesnej Jugosławii. Takich gargameli jest zresztą więcej – np. biblioteka narodowa w Prisztinie. Tak jak i ten najbardziej przypominają statek kosmitów chwilę przed startem …
Czuć, że bycie muzułmaninem jest dla mieszkańców Novi Pazaru ważne. Mówią to nazwy sklepów, księgarnie pełne różnorakiej literatury muzułmańskiej i tej z krajów muzułmańskich, czy sprzedawcy na bazarze pogrążeni w recytacji Koranu. Czasem jest to omalże przesadne, a przy tym komiczne. W kawiarence internetowej chłopcy grają w Counter-Strike. „Yallah, yallah”, kiedy ich bohater rusza do ataku, „wallahi, wallahi”, kiedy atak się nie powiedzie…

KOSOWO

Potem Kosowo – kraj nie kraj. Na granicy witają nas … polscy żołnierze z KFOR, o ile to jest w ogóle granica – serbskiej kontroli przy przejeździe do Kosowa nie ma... Dalej, ciekawa sprawa z tablicami rejestracyjnymi, niby ważnym wyznacznikiem państwowości. Część samochodów ma nowe kosowskie (głównie na albańskich terenach), część stare serbskie (głównie w serbskich enklawach), a cześć – i to całkiem spora – nie ma wcale. No bo jeszcze mogłyby być jakieś kłopoty, jakby się pojechało nie tam gdzie trzeba, z nie takimi jak trzeba tablicami. A do tego, jak się stanie w stolicy tego najmłodszego państwa Europy, Prisztinie, na głównym deptaku i lepiej rozejrzy w koło, to z każdej strony widać granice tego niewielkiego kraju-nie kraju.


W Kosowie wszędzie dwugłowy albański orzeł, czerwona, ozdobiona nim flaga albańska zazwyczaj towarzyszy niebieskiej multietnicznej fladze Kosowa (sześć gwiazd – każda za jeden z narodów żyjących w Kosowie). Liczne są też pomniki UÇK, Armii Wyzwolenia Kosowa, choć część z nich – postawiona tuż po końcu serbskich rządów – jest już teraz jednak jakby lekko spłowiała. W każdym mieście uwieczniony jest lokalny bohater UÇK, tu mamy grób Adema Jashari’ego – kosowskiego Che Guevary (zarówno z racji wyglądu, jak i ostro lewicowych – hodżystowsko-stalinowskich poglądów), który zginął w 1998 roku, w czasie szturmu sił Miloszevića na jego rodzinny dom w Prekazie.
Jednak nieduże Kosowo się prężnie rozwija, buzuje tam bardziej niż w Serbii, gdzie wiele miasteczek sprawia cokolwiek śnięte wrażenie. Wszędzie się buduje (choć czasem styl poraża – czteropiętrowa kamienica w centrum większej wioski, z całym frontem przeszklonym, gdyż to potężna wystawa salonu meblowego …); autostrada do granicy z Albanią w budowie (po stronie Albańskiej została otwarta – aż do Tirany – w trakcie naszej bytności tam, a to Albania miała być jedynym krajem Europy, gdzie drogi gorsze niż u nas); w stolicy wszystkie, liczne, hotele pełne, tak że z trudem znaleźliśmy wolny pokój. Ale jak to możliwe, skoro cały naród nic, tylko siedzi w kawiarniach i popija espresso (nie, nie wieczorem, ale w ciągu dnia roboczego)?

Co się w Kosowie zwiedza? Ano osmańskie zabytki. Niestety z czterech starówek została tylko jedna w Prizren. Dwie – w Gjakova i w Peć – zostały spalone przez siły Miloszevića w czasie wojny, obie są odbudowywane. Nie wiem, czy to rekonstrukcja wierna, ale na pewno w klimacie. Jedna jednak, w stołecznej Prisztinie, choć wojnę przetrwała, to przestała istnieć w ciągu ostatnich lat, poza kilkoma budynkami należącymi do państwa: prywatni właściciele burzyli stare historyczne domy, by na ich miejscu stawiać biurowce, apartamentowce, hotele... Ale o osmańskich zabytkach jeszcze będzie.


Odrestaurowana kule. Na ostatnim piętrze pokój recepcyjny (tak wysko, bo to symbol męskiego statusu i hierarchii, jak nam wytłumaczyli w muzeum etnograficznym); schody na zewnątrz by goście nie niepokoili domowników (a raczej „domowniczek”).
Co w Kosowie można zobaczyć poza architekturą osmańską? I wiejskimi domami warownymi „wieżami” (zdjęcie powyżej) – wznoszonymi w czasach niepokojów i wewnętrznego osłabienia Imperium Osmańskiego w XIX wieku? Oczywiście średniowieczne cerkwie z okresu pierwszej państwowości serbskiej, która właśnie w tym rejonie się formowała. Na szczęście w trakcie spowodowanych rozczarowaniem oenzetowsko-natowskimi rządami zamieszek w 2004 roku (to z ich względu nie odwiedziliśmy w czasie naszej pierwszej bałkańskiej wyprawy sześć lat temu Kosowa) spłonęły tylko te mniej cenne i to po części takie, co były pobudowane w ciągu ostatnich 100 lat jako symbole serbskiej dominacji. Sprawcy, jak wyczytałem, zostali po części skazani przez Kosowskie sądy, choć nie zawsze w takim wymiarze jakby należało. Ale niedokończona katedra prawosławna w Prisztinie stoi nieruszona – z wielkim podświetlanym krzyżem. Katedra katolicka przy alei Matki Teresy otwarta została po naszym wyjeździe.



A więc tytularna siedziba serbskiego patriarchatu w Peć. Niespotykana formuła – z jednego, wspólnego, narteksu wejścia prowadzą do trzech przytulonych do siebie kościołów. W każdym freski, ikony, świece, przydymione światło, które w starych cerkwiach dają głęboką, sakralną atmosferę. Dalej Visoki Decani, gdzie ponoć pielgrzymowali, a nawet nadal pielgrzymują, zarówno prawosławni Serbowie, jak i muzułmańscy Albańczycy (jak my go odwiedzaliśmy to pielgrzymował jedynie jakiś ważny unijny oficjał). I na koniec podprisztińska Gračanica (na zdjęciu), zbudowana na planie greckiego krzyża, w okresie dużych wpływów bizantyjskich na monarchię serbską.

MACEDONIA

Z Kosowa pojechaliśmy do Macedonii – „serca Bałkan”.

Kiedy w Polsce mamy jakąś mniejszość narodową, to na ogółu okazuje się to już mniejszość silnie spolonizowana, na terenach nominalnie przez nią zamieszkałych dominują zazwyczaj Polacy i język polski. W malutkiej Macedonii mniejszości jest – i to takich z prawdziwego zdarzenia – bez liku. A najciekawsze są mniejszości w mniejszościach. Wśród Albańczyków katolicy (Matka Teresa), wśród Romów protestanci (oczywiście jest też region Macedoni gdzie żyją zupełnie z nimi niezwiązani Macedończycy protestanci…), wśród Macedończyków (choć to akurat większość) muzułmanie, itd., itp.

Kiedy wielki naród popada w nacjonalizm brzmi to groźnie, ale kiedy mały już tylko komicznie. Taki śmieszny bywa nacjonalizm macedoński. Budują się na przykład pomniki Filipa Macedońskiego – ale często pieniędzy tylko na cokół starczyło….



Ale najważniejsze – góry i przyroda (tego opisywać pewnie nie powinienem, by nie popadać w kompletną grafomanię). Na drogach wałęsają się liczne żółwie (zdjęcie po lewej), z każdego zakątka kraju w każdym kierunku widać góry, a pograniczne jezioro Ochrydzkie to takie Morskie Oko do kwadratu, a może nawet do sześcianu, do tego z – tu, uwaga, kwintesencja grafomanii – malowniczymi miasteczkami na brzegach (zdjęcie po prawej - akurat nie miasteczko, tylko klasztor św. Nauma).

ALBAŃCZYCY - MUZUŁMANIE

Obejrzeliśmy z bliska, i w Kosowie i w Macedonii, oczywiście też ten ciekawy naród – Albańczyków, naszą największą w Europie rdzenną nację muzułmańską. Niby już w dziewiętnastym wieku pewien poeta albański stwierdził: „religią Albańczyków jest albanizm”, to jednak są oni bardziej muzułmańscy niż wielu im zarzuca (lub się z tego cieszy). Najbardziej religijni w kosowskim Prizren i przede wszystkim w Macedonii, w Tetovie i, szczególnie, w Skopje. To stąd jest mój ulubiony twórca albańskiego ilahi Adem Ramadani, na jego koncert parę dni spóźniliśmy się bodaj do Prizren. W trakcie naszej eskapady najbardziej mi jednak do gustu przypadły albańskie wędliny halal, o naszym, „środkowo-europjeskim”, dawno przeze mnie już zapomnianym smaku (u nas takie tylko wieprzowe….), nie jakieś tam tureckie czy arabskie pseudo-mortadele zwane sudżukami.

Szukałem oczywiście śladów al-Albaniego (to ciekawe, że zarówno najbardziej zajadły „muzułmański” ateizator, Enver Hodża, jak i guru najbardziej zacietrzewionych salafitów, al-Albani, wywodzili się z tego samego kraju). Bezpośrednich śladów al-Albaniego nie znalazłem, trochę salafitów się jednak to tu to tam kręci, na ich stoiskach królują broszurki Ibn Baaza.

Jednak gros Albańczyków trzyma się z daleka od swojego rodaka i ciąży, czy to ku tradycyjnej osmańsko-bałkańskiej religijności (z sufickim zabarwieniem, bądź nie), czy to przeżywa odrodzenie religijne bez salafickiego odjazdu, czy to po prostu preferuje laicyzm. Ale azan słychać wszędzie i meczety się budują na potęgę, szczególnie na prowincji.



Abdulmutalib Beqiri (z prawej) został derwiszem bektaszyckim potajenie za komuny. Urzęduje w jednej z dwóch działających dziś w Macedonii bektaszyckich tekke, za Tito zamienionej w kawiarnię. Opowiadał nam o konfliktach z sunnitami, którzy w trakcie odzyskiwania majątku przechwycili należący do teke majdan (nie, nie jakieś toboły, ale sala do bektaszyckich ceremonii) i zmienili go w meczet. Sam Abdulmutalib oczywiście chodzi do meczetu, ale nigdy do tego.
Och gdybym potrafił zanotować te wszystkie mistyczne interpretacje dowolnego wersetu, czy hadisu, które padły w naszej rozmowie. Każdy przytoczony przeze mnie potrafił skomentować, ukazując jego drugie, alegoryczne, dno. Więc tylko jeden przykład. „Czy poście w Ramadan?” „Oczywiście, ale nasz post trwa cały rok – cały rok powstrzymujemy się od złych uczynków.” [„Eline, beline, diline sahib ol" – „panuj nad swoimi uczynkami, podbrzuszem i językiem", w skrócie częste na alevicko-bektaszyckich dewocjonaliach „ebed”; znów symbolicznie, bo znaczy to „wieczność"].

Główną specjalnością Albanii jeśli chodzi o islam jest sufizm, a w szczególności bektaszyzm, wart pewnie poważniejszego opisu. Po raptem jednej – choć długiej i serdecznej – rozmowie z derwiszem, bez odwiedzenia Albanii, szczególnie południowej, która jest historycznym centrum bektaszyzmu, bez zrozumienia natury bliskich relacji łączących bektaszytów z tureckimi alewitami nie śmiem jednak bliżej opisywać tego nurtu islamu bliskiego szyizmowi (w sensie szczególnej atencji dla Alego i dwunastu Imamów), mistycznego (w sensie szczególnych przymiotów posiadanych przez pirów, zwanych baba i dede), hierarchicznego (nieznana w innych bractwach sufickich hierarchia aszyk-dervisz-baba-dede, na czele z dedebaba), zinstytucjonalizowanego (sieć tekke podlegających jednemu dedebaba) oraz martyrologicznego (w sensie podkreślania faktycznych cierpień doznanych z rąk sunnitów). Polecam więc http://www.bektashi.net.

MIASTA

Można też opisać Albańczyków przez łańcuch odwiedzonych przez nas miast.

Najpierw najbardziej świecki Peć – kobiet w chustach tu nie uświadczysz, gdy chcieliśmy zwiedzić główny meczet klucz trzeba była wziąć z pobliskiego zakładu fryzjerskiego (meczet otwarty tylko w porze modlitw, koło niego nie ma zwykłych w takim miejscu sklepów i kramów z dewocjonaliami). I tylko gdzieś w jednym koncie miasta urzędują wspomniani salafici. Ale to tu kelner w restauracji powiedział do mnie niespodziewane „Salam alaikum”.

Potem stołeczna Prisztina – gwarna, modna, tłoczna i roześmiana (czy ktoś gdzieś indziej widział trójkołowy motocykl z prawdziwym silnikiem benzynowym w rozmiarze akurat dla kilkuletniego dziecka? Ach ta bałkańska fantazja!).

Dalej Gjakova – kosowska, a może i europejska, stolica sufizmu. Bractw jest tu ponoć kilkanaście, my zdołaliśmy odwiedzić zaledwie trzy (Malamati, Halwati i Bektaszi). A przy tym (a może właśnie dzięki temu?) Gjakova to też intelektualna stolica Kosowa – to stąd się ponoć wywodzą rozmaici ichni jajogłowi i to dlatego siły Miloszevića tak dokumentnie chciały ją zniszczyć. Tak musiało zresztą wyglądać wiele miast w dzisiejszej Turcji, nim Republika oficjalnie zakazała działalności bractw sufickich.



Następny Prizren – kosowski, a może i albański Kraków, historyczna siedzibie władz w czasach osmańskich (widok ogólny powyżej). To tu powstały Liga Prizreńska pierwsza albańska organizacja narodowa (tj. pierwsze na terenach etnicznie albańskich, bo pierwsze w ogóle to powstały w południowych Włoszech, Chorwacji, Salonikach, Stambule i Kairze, a nawet w Chicago, wszędzie tylko nie w samej Albanii), to tu też jest najlepiej zachowany zespół architektury osmańskiej. Dziś ten Prizren jest najbardziej muzułmański w Kosowie i najbardziej … turecki. Odwiedziny w nim przypomniały mi Szara, z którym niegdyś mieszkałem w akademiku w Ankarze – tureckojęzycznego Albańczyka, który bodaj stąd się wywodził (właśnie tak: język turecki, świadomość narodowa – albańska).

Elity albańskie mówiły bowiem niegdyś po turecku, jednak jugosłowiański minister spraw wewnętrznych, niejaki Aleksandar Ranković uznał wszelakich „Turków” za potencjalną piątą kolumnę i na wszelkie sposoby starał się ich przekonać do wyjazdu, często zresztą za zgodą samej Turcji, wyrażoną w dwustronnych porozumieniach. Stąd w Turcji mamy nie tylko imigrantów z Kosowa, ale i w Stambule całą dzielnicę Yeni Bosna (zamieszkałą jak wskazuje nazwa przez Bośniaków, z których część, z racji bliskości językowej, sprzedawała w latach 80. towary polskim handlarzom, a niektórzy dotarli aż do Polski by pozakładać tu biznesy; ale to już całkiem inna historia). Tak więc z czasem język turecki powoli przestał odgrywać rolę w Kosowie i zachował się jedynie w najbardziej „historycznym” Prizren.

Dalej Tetovo – już w Macedonii. Jeden obrazek: piątkowa modlitwa, dziedziniec meczetu pełny mimo ulewnego deszczu.

I na koniec Skopje, miasto podzielone. Północna „turecka” część to zwielokrotnione Prizren, południe to macedońska stolica, nad którą góruję budowa monstrualnego krzyża. Ponoć rusza z kopyta, gdy rządzi prawica, staje gdy do władzy dochodzi lewica. Między oboma częściami jakieś napięcie, podskórna wrogość – w jednym meczecie podbiegli do mnie dość obcesowo z pytaniem czy przypadkiem nie jestem Macedończykiem…

Ale najciekawsza w Skopje była Szutka – jedyna prawdziwie romska gmina na Bałkanach (a może i na świecie, jest jeszcze dzielnica bułgarskiego Plovdiv – Stolipinovo – gdzie też planuję się wybrać). Romskie władze, romska ludność, romski język, romska kultura (w Macedonii mamy też romską telewizję i romskich parlamentarzystów). Nie wchodzę tu w rozróżnienia między Romami, Ashkali i … Egipcjanami. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, kim są ci ostatni niech sam poszuka.



I całkiem ciekawie to wyglądało – nie tam jakieś odgrodzone murem getto, jak u naszych południowych sąsiadów, ale bazar, niesamowite wielopiętrowe, wielorodzinne "pałace mieszkalne" i ulice przywodzące na myśli Indie i to niekoniecznie tamtejsze slumsy. No i oczywiście romski meczet – na zdjęciu powyżej. Można by tu z powodzeniem deportować z Francji Sarkozy’ego.

LISTA ZABYTKÓW

I na koniec obiecany rejestr osmańskich zabytków. Naszkicujmy więc mały portret miasta.



1. A więc po pierwsze meczet. Ten powyżej to najprzedniejszy przykład lokalnego stylu – w każdym kosowskim, czy macedońskim mieście znajdziemy bowiem „kolorowy meczet”; widzieliśmy też jeden w Pliav w Czarnogórze. Czy to przykład Lale Devri, okresu tulipanów, tureckiego rokoko (ponoć do końca nie wiadomo, czy ten osiemnastowieczny styl to bardziej pierwsza fala wpływów europejskich w Imperium Osmańskim, czy raczej rokoko to pierwszy wybuch wpływów orientalnych w sztuce europejskich), czy może to przykład jak lokalny artysta wyobrażał sobie stołeczny Stambuł?



2. Po drugie kolejny obowiązkowy punkt na planie (późno)-osmańskiego miasta – wieża zegarowa. Ta w Skopie była pierwsza w imperium i została wyposażona w mechanizm zdobyty w węgierskim Szegedzie.



3. Po trzecie Hamam – łaźnia publiczna, dziś już zwykle nieczynna, choć w Turcji są takie przerobione pod turystów. Ja sam korzystałem w Iranie po nocnej podróży autobusem z bardziej tradycyjnej: była to sala z prysznicami + sala z masażystami, z których usług już nie korzystałem. Hamam to wdzięczny obiekt do przerobienia, szczególnie na muzeum, bo to w końcu budynek historyczny, mury ma solidne, a przy tym dużą salę na wystawy (na zdjęciu hamam w Prizren, akurat żadnej wystawy nie było, więc w środku nie obejrzeliśmy).



4. Nad miastem górować winna twierdza. Na ogółu dziś to albo teren nadal wojskowy, albo ruiny zmienione w teren rekreacyjny (jak w Prizren - patrz zdjęcie). Romantyczne wieczorne spacery, weekendowe rodzinne pikniki i takie tam.



5. Kolejne sprawa – albańska specjalność – tekke. Majdan bodaj kadyryckiej w Prizren oraz turbe bodaj Malamati w Gjakova.



6. No i z czegoś trzeba było to utrzymać, czyli handel: bazar – zwykle serce starego miasta, na ogółu nadal zasiedlony przez rzemieślników kontynuujących tradycyjne zawody. Czyli tam gdzie była ulica szewców – sklepy z butami, gdzie stolarzy - sklepy z meblami itp. Oczywiście handel przenosi się do nowych dzielnic i centrów handlowych, ale bazary są zadziwiająco żywotne. Bardziej okazałe budynki potraciły jednak swoje tradycyjne funkcje i zmienione zostały np. w placówki gastronomiczne. To Karavenseraj – jak nazwa wskazuje zatrzymywały się tu karawany; han – dom handlowy z bardziej stałym składem (na zdjęciu skopijski Kapan An); w Skopie jest nawet jeden bedestan – średniowieczna „hurtownia tekstylna”. I tylko full-wypas krytego bazaru na Bałkanach brak, takiego jak w najbardziej rozwiniętych miastach osmańskich.




7. Kolejna sprawa – most. Most może być w mieście (jak w Mostarze, czy w Anrdićowskim Wiszegradzie), czy też w Skopje, lub na gościńcu poza miastem (jak na zdjęciach). Most tak jak meczet, hamam, karawanseraj, medresa, czy szpital (tym razem akurat nie widzieliśmy, polecam ten w Edirne) zazwyczaj był utrzymywany z wakfu, fundacji, która najpierw zapewniała środki na budowę potężnej kamiennej struktur, a potem fundusze na jej utrzymanie i opłacenie personelu (często dość rozbudowanego, czasem zdegenerowanego w bandę darmozjadów, potomków fundatora).



8. A w Skopie mieli nawet osmański akwedukt, który niech zastąpi puente.

mapa http://www.sscnet.ucla.edu/polisci/faculty/trachtenberg/courses/First%20Balkan%20War.JPG; meczet Szutka http://jordanink.files.wordpress.com/2010/06/macedoniakosovomay09-190.jpg?w=300&h=246; twierdza Prizren http://www.panoramio.com/photo/17776461; han Skopie http://travel2macedonia.com.mk/imgdisplay.mk?w=254&img=images/sights/7/kapan-an.jpg; reszta zdjęcia własne i małżonki