środa, 2 listopada 2011

ogłoszenie techniczne

Blog ten jest kontynuacją bloga alif.blog.onet.pl. Wszystkie starsze posty zostały zmigrowane z tamtej platformy, niestety bez - co prawda nielicznych - komentarzy.

A na powitanie w nowej lokalizacji takie sympatyczne podsumowanie pierwszego etapu arabskich rewolucji "Odlotowy Libijczyk". Bo czas najwyższy - w końcu nie tylko Kaddafi zginął, ale i w Tunezji odbyły się pierwsze wolne wybory.

środa, 5 października 2011

mój kłopot z sufizmem

Sufizm, sufizm – temat wielki, ja malutki.

Należę do tych osób, dla których mistyka muzułmańska ma nieodparty urok. Wśród różnych dróg zbliżenia do Boga – refleksji intelektualnej, czy to filozoficznej (felsefe), czy teologicznej (ilm ul-kalam), rozważań prawniczych (usul ul-fiqh, lub też ogólniej szariat), sztuki w ogólności, a literatury i filmu w szczególności (zresztą często pokrewnych sufizmowi) – mistyka, irfan, ma dla mnie znaczenie niebagatelne. Oczywiście tych, co najmniej równie uprawnionych, dróg zbliżenia do Boga można też szukać w mniej umysłowej, a bardziej praktycznej sferze, do której należą nie tylko modlitwa, czy recytacja Koranu, nie tylko podróż (od pielgrzymki po wędrówkę Ibn Batuty), nie tylko post, czy dzielenie posiłku, ale też takie zdałoby się prozaiczne sprawy, jak życie rodzinne, podtrzymanie przyjaźni, udział w sprawach społecznych, które także bywają zaliczane do aktów kultu, ibadat. No, ale starczy, bo zaczyna to brzmieć jak deklaracja jakiejś bogoojczyźnianej formacji.

Wracając więc do mistyki – pamiętam, nim jeszcze przyjąłem Islam, chwilę zatrzymania, kiedy słuchałem qawwali Nusrat Fateh Ali Khana ze skrzeczących kaset pokupowanych gdzieś na pakistańskich bazarach, czy poprzegrywanych domowym sposobem w erze przed mp3. Wracam jeszcze do nich, nie tyle by posłuchać Nusrata, ale by podjąć bezowocną próbę powrotu do przeszłej chwili zatrzymania, dotknięcia, tak zazwyczaj obcej mojemu wewnętrznemu ja.

Taka mistyka – czy to słuchanie qawwali, czy to niewprawne próby lektury perskiej poezji podczas moich studiów iranistycznych, czy niedawne zauroczenie wzbierającą falą „duchowości” w kinie tureckim (choćby ostatnio „Miód” Semiha Kaplanoğlu) – to jednak zainteresowanie tylko jedynym aspektem sufizmu. Bo sufizm, to nie tylko uwznioślona i uduchowiona mistyka, ale też, a może i przede wszystkim pewna praktyka, gdzie – w ramach potwierdzonej przysięgą (bajat) relacji uczeń (murid) - mistrz (murszid, szejch, pir, który sięga poprzez łańcuch swych mistrzów, silsila, aż do Proroka) – adept przyswaja konkretną technikę wspominania Boga (zikr), by dokonać z Nim zbliżenia.

I tu zaczyna się mój kłopot z sufizmem. Nie, nie to żebym uważał, iż takie zbliżenie jest niemożliwe, że jest tu jakiś humbug, oszustwo, absolutnie nie to. Oczywiście nie, iżbym miał pewność, że praktyka ta prowadzi do takiego właśnie zbliżenia (jeślibym miał tę pewność zaraz bym sobie jakiegoś mistrza obrał). Zresztą nie mnie to oceniać. Na pewno podążanie tą drogą jawi mi się jako równie uprawnione, jak obranie wielu innych wyliczonych na początku dróg zbliżenia z Bogiem, do których dorzucić można dobroczynność, wiedzę (nie tyle samą naukę, bo ta z wiarą wspólnego nic nie ma, ale uprawianie nauki, jako poznawanie świata) – słowem wszystko, co wykracza poza oczywistość modlitwy-postu-obowiązkowej jałmużny.

Tym bardziej – odkąd przeczytałem „Contemplative Disciplines in Sufism” Mir Valiuddina – zdecydowanie nie potrafię się zgodzić z zarzucaniem sufizmowi sprzeczności z muzułmańskim kanonem, czy z przypisywaniem mu sekciarstwa. Polecam tę książkę wszystkim powątpiewającym w to, że praktyki sufickie mają zakorzenienie w Koranie i hadisach (polecam już od jakiegoś czasu, ale nic mi na razie nie wiadomo, by ktoś z tych napotkanych przeze mnie oponentów sufizmu potem przeczytał to dzieło).

Starczy powiedzieć, że Hasan Basri, jeden z pierwszych mistyków, żył wiele dekad wcześniej niż twórcy czterech szkół prawa muzułmańskiego i znał osobiście więcej towarzyszy Proroka, niż niejeden wymieniany w isnadach hadisów sahih Buchariego, czy Muslima. Lub można też ograniczyć się do zacytowania formuły wyczytanej przeze mnie bodaj w „Ideach i wartościach Islamu” Seyyed Hoseina Nasra (ale chyba nie obmyślonej przez Nasra), że szariat to skorupka orzecha, tariqa (bractwo, ścieżka suficka), to jego miąższ, a dopiero esencja orzecha to haqiqa (Prawda), która jednak bez tych dwóch poprzednich nie ma szansy przetrwać. Ta książka też zresztą jest godna polecenia i to nie tylko anty-sufickim sceptykom, ale każdemu, kto szuka dobrego wprowadzenia do islamu w języku polskim.

Oczywiście nie tylko z opowieści znam też innych sufich. Przypominają mi się różne niezrozumiałe ceremonie, które widziałem w czasie jednego z największych festiwali sufickich, urus, rocznicy urodzin Gharib Nawaz (wspomagającego odtrąconych) Sultan-e Hind (władcy Indii) Hodża (nauczyciela) Moinuddin Cziszti w indyjskim Ajmerze. Wśród palenia świeczek, rozdawania wizytówek pełnych wszelakiej sufickiej tytulatury przez mistrzów pragnących pozyskać datki, całowania stóp, najbardziej wstrząsające było żucie przez ucznia betelu wyjętego na chwilę z ust mistrza. Choć obmywanie grobu wodą różaną ma jakiś tajemniczy urok.

Nie to, żebym oceniał, każdy może czcić Boga po swojemu. Ale sprowadzenie islamu do kultu świętych, czy też ich grobów, nawet bardzo kolorowego, ma dla mnie mniejszy urok niż mistyka intelektualna.

Dodam, iż nie tylko z opowieści znam też sufich bardziej przestrzegających obowiązków szariatu, niż spodziewałby się tego niejeden ich krytyk.

***

Tak więc to nie domniemane oddalenie od kanonu kłopocze mnie w sufizmie, ale jego ekskluzywizm, kłócący się z bliskim mi egalitaryzmem. Bo mam poczucie, może fałszywe, niech ktoś mi więc wytłumaczy jeśli się mylę, że aspektem sufizmu jest przyjęcie, iż pewna grupka jest jakoś lepsza od innych, że jest tu wraz z domniemanym zbliżeniem się do Boga jekieś wywyższenie się nad zwykłych maluczkich modlących się, poszczących muzułmanów. I muszę przyznać, że ten rys, to poczucie wyższości, czasem wręcz wybrania, bycia lepszym, spotykane u niektórych sufich wywołuje u mnie antyelitarny odruch: w czym niby ci sufi są lepsi od przeciętnego muzułmanina i dlaczego tak się z tym obnoszą?

Bóg jest Światłem nieba i ziemi;
On oświeca jak lampa we szkle gorejąca, której światło podobnem jest do gwiazdy.
Jego światło pochodzi od błogosławionego oliwnego drzewa,
od drzewa które nie rośnie, ani na wschodzie, ani na zachodzie,
którego oliwa za najmniejszem przybliżeniem ognia, zapala się
i wydaje płomień odradzający się wiecznie,
tem światłem prowadzi On tych, którzy mu się podobają.
On podaje ludziom powieści aby ich nauczyć;
mądrość Jego jest nieskończona.
(Werset Światła, tłum. Jan Murza Tarak Buczacki)


Wywyższenie to widać w planie intelektualnym – takie stopniowanie wiernych, dzielenie ich na grupy gorsze oraz lepsze w wierze, właśnie dzięki udziałowi w praktykach sufickich, częste jest choćby w sufickiej interpretacji Koranu. Tak na przykład interpretowany jest Werset Światła (sura „Światło”, wers 35), czy podział na towarzyszy lewicy i towarzyszy prawicy (sura „Wydarzenie”). Na przedstawienie takiej interpretacji w sposób najbardziej zwarty trafiłem w trzeciej książce, którą chciałbym tu polecić – najlepszej współczesnej sirze, biografii Proroka, „Muhammad: his life based on the earliest sources” [„Mahomet: życie opowiedziane wedle najwcześniejszych źródeł”] napisanej przez Martina Lingsa (Abu Bakr Siraj Ad-Din), która nie tylko przedstawia przebieg życia Proroka, ale też pokazuje, co jego biografia znaczy dla nas, w tym między innymi właśnie to, że z życia Proroka bezpośrednio wynika mistycyzm. Interpretacją zaś samego Wersetu Światła – jako, upraszczając, podziału na tych bliżej i dalej od Boga – jest wydana także po polsku „Nisza świateł” Al-Ghazalego, tafsir, komentarz, do raptem jednego, ale przecież istotnego, wersetu Koranu (co prawda ja tej lektury nie odebrałem w ten sposób, ale jako wykład pewnej teorii epistemologicznej, może jednak o tym kiedy indziej). Oczywiście, nie to, iżbym śmiał podważać takie nieco neoplatońskie interpretacje, ale – muszę przyznać – wzbudzają one ten mój antyelitarny odruch.

Wywyższenie sufickie widać też w planie bardziej praktycznym – w stosunku osób pozostających w kręgu mistycyzmu islamskiego do innych muzułmanów, kiedy to odmienne rozumienie wiary bywa traktowane pobłażliwie, a własne poglądy prezentowanie w formie bliskiej pouczania. Przykład najprostszy, podaję go, bo obecny jest na niektórych polskich forach muzułmańskich: sufickie krytyki salafizmu, sprowadzające salafitów do jakichś intelektualnych troglodytów (co jest zresztą poniekąd zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że salafici krtykują sufizm nie przebierając ani w słowach, ani w argumentach; no dobrze, niektórzy salafici, rzeczywiście trochę intelektualnego troglodytyzmu przejawiają…). Ale wywyższanie widać także w stosunku do własnych mistrzów, których opinie bywają uznawanie za nieomylne w sprawach zgoła codziennych, wydawałoby się, że pozostających poza kompetencjami specjalistów od spraw wiary i ducha, takich jak np. wybór zawodu, miejsca zamieszkania, czy małżonka.

Poza tym, że postawa takiego wynoszenia się wywołuje u mnie wspomniany egalitarny odruch, to także wzbudza zaskoczenie: jak to, skoro tak się zbliżyli do Boga i tak oddalili od spraw ziemskich (to drugie zazwyczaj bywa w doktrynie i praktyce sufickiej warunkiem tego pierwszego), to skąd ta przyziemna przywara pouczania innych i nieumiejętność powstrzymania się od okazywania, iż jest się lepszym, „ponad”, innymi?

A więc: mistyka - tak, ekskluzywizm – nie.

Ale może ja po prostu niedostatecznie sufizm rozumiejąc nadinterpretowuję pewne zachowania? Jeśli tak to niechże mi ktoś to lepiej objaśni…

***

A może sufizm to ścieżka, do której i ja kiedyś, inszallah, dorosnę? Gdy w pełni wespnę się na pierwszy stopień bogobojności, praktykę przepisaną szariatem, to stanę się gotów do dalszej drogi?

***














Tymczasem tym naprawdę zainteresowanym sufizmem polecam powyższą niedawno wydaną pozycję. Nie tylko dlatego, że zarazem przystępnie, i do tego w sposób zgodny z suficką tradycją – w formie pytań (do mistrza) i odpowiedzi – tłumaczy, co to islam oraz sufizm i jak się je praktykuje, ale przede wszystkim dlatego, że daje dostęp do żywej i obecnej w Polsce ścieżki sufickiej poprzez swojego wydawcę – Szkołę Nauk Sufich, oraz szejcha Hamida, syna autora książki, który prowadzi grupę uczniów także z Polski.

Linki:
Szkoła Nauk Sufich
Koncert Nusrat Fateh Ali Khana


***

A w piątek zaczyna się kolejny Warszawski Festiwal Filmowy.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Gezuar Ramazanin - czyli z badań na życiem religijnym narodu albańskiego w lekko nostalgicznym tonie

Jakby ustawili dekoracje – pełne blichtru sklepy z błyszczącymi wystawami, gigantyczne hotele, wystawne restauracje, modne kawiarnie, okazałe, wręcz monstrualne, wille, roztrąbione orszaki ślubne, przeszklone wieżowce, niekiedy leciwe, lecz zawsze wypucowane i błyszczące mercedesy, dudniące dyskoteki, odstawione dziewczyny, meczety grzmiące azanem, kościoły z wyniosłymi dzwonnicami - wszystko od nowa zbudowane; po komunizmie widocznie nie było nawet co naprawiać, co najwyżej można było odnawiać nieliczne nieponiszczone zabytki. A więc ustawili to wszystko, potem siedli (oczywiście przy espresso w jednej z niezliczonych kawiarni) i pomyśleli: no i mamy to wszystko, no i ... no właśnie: no i co, no i po co, i co dalej?

Stara i nowa Albania. To z lewej to ruiny fabryki tajnej fabryki amunicji w Poliçan, to z prawej stało przy drodze Berat - Fier.

Zresztą jaki się pod tymi dekoracjami prawdziwy Albańczyk kryje, to tak z perspektywy turysty nie za bardzo widać.

***
Religia? Islam? No tak, w większości muzułmanie (w tym po części bektaszyci, reszta to prawosławni i katolicy). Meczety niby odbudowali (w każdej większej wsi jeden jest), do OIC wstąpili, z okazji ramadanu wywieszono transparenty, co prawda nieliczne (z tytułowym znaczącym „Chwała ramadanowi”), w telewizji prezydent złożył życzenia, mufti też miał krótkie wystąpienie, i nawet mignęła ramadanowa reklama coca-coli.

Wyobraźcie sobie jednak najmniej religijne miasto w najmniej religijnym kraju muzułmańskim jaki znacie (ja wybieram „gavur Izmir” w Turcji). I to miasto byłoby w Albanii najbardziej religijnym miastem, z poprawką, że kwestia dotyczy jedynie 70 proc. ludności, bo reszta to chrześcijanie. A w zasadzie może i 50, bo przecież bektaszyci.

Albo może inaczej: może to islam nominalny jak katolicyzm we Francji? Nie, bo w Albanii władza (szczególnie aktualnie rządzącej Partii Demokratycznej, bo socjaliści to już mniej) raczej jest przychylna religii. Więc może porównanie z protestantyzmem w Szwecji byłoby na miejscu? Choć jednak Albańczycy, mimo wszystko, są bardziej przejęci swoją religią.

A więc w większości to – jak sami się określają – „muzułmanie z urodzenia”. Sunnet (obrzezanie), czy dżenaze (pogrzeb) – no ewentualnie. Meczet – można zajść w bajram (święto).

Nie to, co Albańczycy z sąsiedniej Macedonii. Tam nawet na stacjach benzynowych przy drogach przelotowych są meczety, jak by ktoś chciał się pomodlić. No a przede wszystkim w Macedonii mają te przepyszne wędliny halal, których znów przywieźliśmy pełną lodówkę.

A może to albańskie mówienie „no tak, jestem muzułmaninem, bo moi dziadkowie byli muzułmanami" zostało wyniesione z epoki Envera Hodży, kiedy do religii nie można było się przyznawać? A jednak ogarnia niewypowiedziany smutek przy muzułmanach kompletnie niezainteresowanych swoją religią. Z drugiej strony strach przy tych zainteresowanych za bardzo...

Co gorsza jednak, takie przyznawanie się do religii, bez jej praktykowania może prowadzić do identity politics, dzielenia się społeczeństwa wedle nominalnej przynależności religijnej i tarć między tak powstałymi grupami, jak choćby kilkanaście lat temu w niedalekiej Bośni. Jest pewne przeświadczenie – przyszłość pokaże na ile prawdziwe – że „religią Albańczyków jest albańskość”, jak stwierdził jeszcze w końcu XIX wieku Pashko Vasa, jeden z twórców rilindji, albańskiego przebudzenia narodowego. Ale sto lat temu napięcia między wyznaniami wśród Albańczyków bywały, czy to bojkoty katolickich sklepów w obecnie kosowskiej Gjakovie, czy konflikty katolickich chłopów z muzułmańskimi właścicielami ziemskimi. Miejmy nadzieję, że nie wrócą.

***
A takie zwyczaje – na ile należy wiązać je z islamem (czy nam się podobają czy nie)? Wieprzowiny w wielu miejscach nie podają; ze zwierząt domowych najwięcej mają zamiłowania nie na przykład do psów, a do egzotycznych ptaków – często w sklepie czy restauracji wisi klatka z..., czy to papugi, czy kanarki to ja się nie znam, zupełnie jak w jakimś Afganistanie, gdzie też kochają ptaki; w toalecie używają wodę, a przed wejściem do niej stawiają klapki; to tu to tam zrobią cieśme, źródełko, z wodą do picia; niepełnosprawni nie są pochowani po domach, a normalnie funkcjonujący; w setkach kawiarni siedzą głownie mężczyźni, piją mało, jeśli już to piwo 0,3 lub stopkę rakiji, zresztą bogate życie kawiarniane zamiera tak o 23; jeśli mężczyzna sprzedawca lub kelner coś załatwia, to z mężczyzną, nie z kobietą; spodnie u mężczyzn nawet jeśli krótkie, to zawsze za kolana, także w nadmorskim kurorcie, Sarandzie (a tam polska wycieczka, biuro podróży z Bielska-Białej - jak kto zainteresowany, dojazd niestety autokarem); w modzie kobiecej wpływu islamu nie zauważyłem, wręcz przeciwnie (choć może te dziewczyny w ciut dłuższych spódniczkach to z muzułmańskich rodzin?).

Każdy się zresztą może ubierać jak chce (i nawet jakaś część mnie cieszy się z długości, a raczej krótkości, spódniczek albańskich dziewcząt). Ale zastanawia mnie - co tymi dziewczynami kieruje? Chyba osamotnienie jakieś bezbrzeżne.

No a poza tym Albańczycy są bardzo rodzinni, gościnni i pomocni wobec odwiedzających, a także godni zaufania w kontaktach codziennych – czy to sklep, czy restauracja, czy muzeum, czy człowiek napotkany na ulicy (choć już nie zawsze w stiricté turystycznych destynacjach). W tych destynacjach brak też (mam nadziej, że nie: jeszcze) zwykłych w takich miejscach, także w sąsiedniej Macedonii, namolnych naganiaczy.

A do tego Albańczycy są jednymi z bardziej dzieciatych w Europie.

Nie wiem, z czego te wszystkie zwyczaje – rozpowszechnione też w innych krajach muzułmańskich – zdaniem Albańczyków wynikają, na tyle głęboko jako turysta przejazdem nie wniknąłem. Może po prostu uznają, że tak się robi, taka tradycja? Nie sądzę bowiem, by wiązali je z religią. Raczej taka metafora byłaby tu prawdziwa: pęk łodyg wyrósł z jednego korzenia religii, korzeń ów zniknął, jednak poszczególne łodygi pozostały.

***
Ale jeśli chce się praktykować to to, co potrzeba znajdzie się w każdym miejscu: azan, czasem tylko nikły, w sklepach wędliny halal, meczet, na ogół okazały i na głównym placu, z mniejszą bądź większą grupką praktykujących – pół na pół młodzi salafici, o czym niżej, oraz typowi meczetowi staruszkowie (u nich ujawnia się tradycyjny hanafizm – starszy imam w Berat recytował Koran jak starzy tatarscy imamowie w Polsce, młodszy, też hanaficki, już nie). Jednak tych, którzy się decydują na praktykowanie jest (na razie?) niewielka, choć rosnąca, mniejszość, na którą często patrzą dziwnie, nawet rodzina, szczególnie jeśli ta praktyka jest bardziej rozbudowana. Za to – ponieważ grupka wiernych często niewielka – atmosfera serdeczna, rodzinna.

***
Wiadomo, główną przyczyną zeświecczenia Albańczyków są rządy Envera Hodży, który – po dwudziestu latach i tak ciężkiego komunizmu – w 1967 ogłosił Albanię pierwszym państwem ateistycznym na świecie. Do konstytucji i kodeksu karnego wprowadzono odpowiednie zapisy, świątynie zamknięto, tak jak i księży oraz imamów.

Czysto spekuluję, że są może i inne czynniki spadku religijności prócz czterech dekad władzy Hodży: dziewiętnastowieczna rilindja, kiedy zbudowano ponadreligijną postać albańskości; laicyzujące rządy Zogu I w okresie międzywojennym (już wtedy był sprzeciw i emigracja części elit muzułmańskich); nachalne zachłyśniecie się światem materialnej konsumpcji po latach komunistycznej posuchy (jeszcze bardziej niż choćby w krajach byłego ZSRR, gdzie też to zjawisko silnie wystąpiło).

No i taka rozmowa – dobre i złe strony bektaszyzmu. „To wszystko przez ten bektaszyzm, to dlatego ograniczają się jedynie do palenia świeczek przy grobach świętych oraz przy kamieniach z domniemanymi odciskami ich stóp. Skąd zresztą niby taka liczba tych grobów? Czy ci zasłużeni dla islamu rzeczywiście w takiej liczbie występowali?” Jeśli chodzi o odciski stóp to widzieliśmy dwa - Sarı Saltuka - ten na poły mityczny uczeń hadżiego Bektasza, a może i Ahmeda Jassawiego zresztą zasłużony dla islamu był, oraz Abbasa ibn Alego.

Odpowiedziałem: „A może gdyby nie bektaszyzm to nawet tych grobów by nie odwiedzali? Taka ludowa, inspirowana sufizmem religijność to przecież często droga pierwszego rozprzestrzenienia się islamu, nie tylko w Albanii, ale na przykład na subkontynencie indyjskim. Zresztą po tych ludowych formach religijności trudno oceniać nauki bektaszyckich dede".


Rozbudowa Światowego Centrum Bektaszyzmu w Tiranie

Ale, jak się przyrówna wyrafinowane nauczanie dede do praktyki sprowadzającej się do odwiedzania grobów oraz innych świętych miejsc...

Moment, kiedy w Albanii ogarnęło mnie uczucie największego surrealizmu (choć z trochę innej perspektywy), też był związany z bektaszyzmem. Była to mianowicie rozmowa w teke w Kruj. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się rozmawiać o islamie po włosku, którego – zaznaczam – nie znam. Prorok to był il Profeta, meczet la moschea, a Eid la vacanza. W sumie, że włoski – zważywszy na masy Albańczyków pracujących we Włoszech oraz liczne inne więzy z Italią – nie powinno dziwić.

***
Będąc Albańczykiem pewnie z braku innego wyboru zostałbym salafitą – są wyraźniej bardziej zaangażowani i w większej liczbie, niż tradycyjni w Albanii hanafici. To wręcz jedyna naprawdę dynamiczna opcja. Może za tą pewną „nieśmiałością" hanafi kryje się przetrącenie karku przez komunizm, a i przez wcześniejszy okres, i stąd taka ich ostrożność?

A więc salafi – młodzi faceci z brodami, czasem samotni, czasem w grupkach (często na rowerze – hmm..., czyżby substytut wielbłąda?) z entuzjazmem reagujący na mój widok. Wielu takich, co wróciło z emigracji zarobkowej w Europie zachodniej i tam zobaczyło na czym polega praktykowanie islamu. A inni wrócili ze studiów w Arabii Saudyjskiej. Do tego sporadyczne dziewczyny w hidżabach. Choć więcej – nawet w miastach – staruszek w tradycyjnych albańskich białych chustkach, na wsiach czasem nawet w większości. Tak a propos te staruszki, i ci wspomniani powyżej meczetowi staruszkowie, to kwestia pokoleń – a raczej pokolenia, które odchodzi, czy też kohort – czyli, czy ci dziś młodzi, odstawieni, rozbawieni, też z czasem się jak ci staruszkowie staną?

A więc zostałbym salafitą i musiałbym się męczyć z jakimiś szejkami z przedmieść Tirany. O słyszałem o takim – szejk z dzielnicy Kombinat. Wyobraźnia już podpowiada mi – pewnie fałszywy – obraz. Postprzemysłowe blokowisko, przerdzewiała, na wpół rozebrana, fabryka, jakich wiele w Albanii, a w środku ni stąd ni zowąd meczet wnoszący sens, aczkolwiek sens surowy i nieco nieokrzesany, w postkomunistyczną anomię.

Niestety z powodu upałów (miasto leży w nagrzanej niecce wśród gór) nie obejrzeliśmy Tirany dokładnie i czy tak wygląda dzielnica Kombinat potwierdzić nie mogę. Trzeba przyjechać inną porą roku i długo spacerować po dzielnicach…

Pewien Bośniak powiedział mi dawno temu, nim jeszcze pierwszy raz pojechałem na Bałkany i zacząłem się nimi troszkę interesować, że "Albańczycy to albo muzułmanie na 100 procent, albo wcale".

***
Trwa więc powolne odtwarzanie instytucji i rytuałów religijnych. Już umieją się modlić, już organizują wspólne modlitwy, ale płynność w dużej grupie wciąż jeszcze świeża, niepewna: jak się sprawnie ustawiać w szeregi w licznej kongregacji, jak się modlić sunnę w większym tłoku, przy którym dokładnie słowie iqamy wstajemy do modlitwy... Ale z drugiej strony de-ateizacja nie jest zbyt gwałtowna – nie ma na przykład masowego powrotu do nadawania imion muzułmańskich, zakazanych, jak i chrześcijańskie, w czasach Hodży.

Meczet Ołowiany, przedmieścia Szkodry, 16 listopada 1990 r. – pierwszy azan po 27 latach ateizmu. W uroczystości uczestniczy Sabri Koçi zwolniony po 20 latach uwięzienia, wkrótce główny mufti odtworzonej wspólnoty muzułmańskiej; dwanaście dni wcześniej na katolickim cmentarzu także w Szkodrze o. Simon Jubani, również wypuszczony z wiezienia, odprawił pierwszą po latach ateizmu mszę.

Czasem miałem wrażenie, że jeśli gdzieś jest dar ud-dawa to właśnie w Albanii, że potrzeba tam jakiegoś ruchu powrotu do religii. Jak nie salafizmu to jakiegoś rodzimego jamaat-e tabligh, co to na pólkontynencie indyjskim tłumaczył, że islam to niekoniecznie jest li tylko szacunek i cześć dla grobów świętych mężów.

Nawet prawosławny ksiądz w Elbasanie z lekką nutą smutku pyta, dlaczego konwersje są na islam, a nie na chrześcijaństwo. Choć czytałem o popularności katolicyzmu wśród elit albańskich, także politycznych, co miało być sposobem okazania (czy sensownym, to inna sprawa), że stawiamy na opcję europejską. Ponoć nawet Ibrahim Rugova, przywódca kosowskiego ruchu niepodległościowego, skłaniał się w tę stronę.

Przy okazji taka uwaga ogólniejsza: po komunistycznym przyhamowaniu znów zaczynają się krystalizować niezależne od Turcji wspólnoty muzułmańskie – bośniacka (ta zresztą już od ponad 100 lat) i albańska (choć tu wielu własnych rzeczy jeszcze nie mają, ot na przykład rodzimej produkcji zegarów z czasami modlitw w meczetach – importują je z Turcji czy krajów arabskich; nie mówiąc już o częściowym szkoleniu za granicą imamów lub wręcz ich sprowadzaniu – jednak sądząc z liczby medres i wydziałów teologii ten okres się chyba powoli kończy).

Albańskie pełzające odrodzenie religijne trwa już lat piętnaście – może więc należy odwiedzić Albanię za kolejne piętnaście lat, by zobaczyć co ono przyniesie? A za dziesięć, dwadzieścia lat po pierwszej wizycie, Bośnię? Cały czas jednak mam wrażenie ślizgania się po powierzchni (jak i rok temu w Kosowie). Może czas więc na intensywne studia albańskoznawcze?

***
Na koniec bonus. Szedł starszy człowiek w czapeczce muzułmańskiej, z żoną w przewiewnej, ale chustce, powiedziałem „salam alaikum", coś zamruczał. Potem słyszę: rozmawiają (chyba) po szwedzku. Czy teraz w jakimś skandynawskim blogu podróżniczym można przeczytać: „Byłem w Albanii, od słońca założyłem białą czapeczkę, co to ostatnio są modne, a ja swoją kupiłem rok temu na wycieczce w Egipcie, i jakiś facet wziął mnie chyba za muzułmanina bo mi >>salam alaikum<< powiedział. Może też prowadzi bloga i opisuje w nim spotkanie z jakimś muzułmańskim gburem, co mu nawet na pozdrowienie nie odpowiedział?"

***
Coś więcej?
Islaminalbania.com – większość po albańsku, ale google translate działa;
Adem Ramadani – moje ulubione albańskie ilahi;
Ramiz Zekaj’s, „The Development of Islamic Culture among Albanians in the 20th Century" – kupiłem kiedyś, bodaj właśnie w Bośni, i teraz się troszkę przydało.

wtorek, 3 maja 2011

Al-Kaida, Ben Laden i ja

Najpierw krótko: nareszcie.

Lepiej by co prawda było, gdyby jednak udało się go złapać i osądzić. Choć osobiście jestem zagorzałym przeciwnikiem kary śmierci, to trzeba przyznać, iż gdzie by nie miał być sądzony, to kiepsko by skończył. Czy w Jemenie, skąd pochodzili jego przodkowie, czy w Arabii Saudyjskiej, gdzie się urodził, czy w Afganistanie, skąd kierował swoją działalnością, czy w Stanach Zjednoczonych, przeciw którym popełnił swą największą zbrodnię, czy w Pakistanie, gdzie go w końcu dopadli – wszędzie takim jak on wymierzają karę śmierci.

Pytanie jednak, co oznacza eliminacja Ben Ladena, o ile coś oznacza, poza dużą ilością medialnych komentarzy, do których i ja dokładam swoją cegiełkę?

Dla USA …– no cóż, z pewnością będzie to udany start kampanii starającego się o reelekcję Obamy. Po przeczytaniu wyliczenia, ile razy prezydent spotykał się ze swoim sztabem w trakcie planowania tej operacji, nikt nie będzie mu już mógł zarzucić, że jest zbyt miękki w kwestii w wojny z terroryzmem. Może też swoista „nagonka na islam”, a raczej pogoń za tanią popularnością części tamtejszej prawicy (zwariowanej także i w innych kwestiach), ustanie. A to walczyli z meczetem w pobliżu Ground Zero, a to kongresmen Petera Kinga prowadził przesłuchania w sprawie radykalizacji muzułmanów amerykańskich, a to 15 stanów planowało „delegalizację szariatu” - cokolwiek by to miało znaczyć (polecam świetne „The Sharia within”, „Szariat wśród nas”, Heshama Hassaballa z altmuslim http://www.altmuslim.com/a/a/a/4232).

A co kres Ben Ladena oznacza dla równie zainteresowanego Afganistanu, gdzie z jego powodu toczy się od 10 lat kolejna z serii wojen, które doświadczyły ten nieszczęsny kraj? Cóż, dla obecnego rządu Karzaja będzie to raczej na minus, a dla Talibów, czy dziś pewnie raczej post-Talibów, na plus. Powody by Stany, a wraz z nimi NATO (czyli i my), angażowały się w tamtejszą wojnę stracą na znaczeniu, a administracja Obamy jeszcze bardziej będzie zainteresowana, by się stamtąd jak najszybciej wycofać przy pierwszej okazji, która będzie wyglądała mniej więcej jak sukces. Szczególnie, że w budżecie Departamentu Obrony gwałtownie trzeba szukać oszczędności, by zatkać szalejąca amerykańską dziurę budżetową (już jak planowano operację przeciw Osamie, ogłoszono, że sekretarza obrony Robera Gatesa zastąpi Leon Panetta z zadaniem właśnie przeprowadzenia wszelkich możliwych cieć budżetowych). A Talibowie? Jak nawet nie wygrają na polu bitwy (właśnie ogłosili start swojej wiosennej kampanii, a „męczennik” Osama tylko ułatwi im propagandową mobilizację), ale zasiądą do takich, czy innych negocjacji (albo zasiądą do negocjacji już PO wygraniu na polu bitwy, chcąc uznania ze strony świata), to łatwiej im będzie je prowadzić, bez obciążenia, jakim było ukrywanie Ben Ladena. „No cóż - poległ na polu chwały, temat zamknięty, nic już w tej sprawie nie możemy zrobić”.

Kolejnym krajem, dla którego śmierć Ben Ladena może się okazać znacząca, jest Pakistan. Ale choć Pakistan to pierwszy kraj muzułmański, z którym kilkanaście lat temu się zetknąłem i którym zacząłem się interesować, to niestety nie śledzę tamtejszej sytuacji wewnętrznej na tyle uważnie, by móc tu pospekulować. Jak to wpłynie na niełatwe i napięte stosunki amerykańsko-pakistańskie, jak na sytuację rosnących w siłę pakistańskich radykałów, a jak na pozycję dość słabego rządu premiera Gillaniego oraz Pana 10 procent, czyli prezydenta Zardariego (10 procent to była zwyczajowa prowizja, jaką miał niegdyś pobierać za kontrakty podpisywane przez rząd swojej – zabitej później w zamachu – żony Benazir Bhutto; ponoć nasz Ursus też zapłacił 7,15% za sprzedaż 5 900 traktorów - czyli nasi się dobrze stargowali - choć tej podwarszawskiej fabryki to i tak nie uratowało; zresztą jak byłem w Pakistanie, to mówiono mi: „Ursus to nie traktor dla nas, zbyt rachityczny, u nas trzeba czegoś porządnego, jak Massey Ferguson”)?

Ciekawe jest też pytanie, czy koniec Ben Ladena ma jakikolwiek wpływ na świat arabski, szczególnie wziąwszy pod uwagę to, co tam się obecnie dzieje? Czy jakoś wpłynie na sensowność angażowania się USA po stronie protestujących? Zwiększy czy zmniejszy siłę tamtejszych radykałów, czy też będzie dla niej bez znaczenia, tak zresztą jaki i oni sami? Czy będzie miało znaczenie dla retoryki reżimów prezentujących się Zachodowi jako zapora przed terroryzmem, a własnej ludności jako zabezpieczenie przed złym Zachodem, Ameryką i Izraelem? Czy na przykład taki Ali Abdullah Saleh, prezydent Jemenu, dalej będzie mógł mówić, że jest jedyną zaporą przeciw Al-Kaidzie (właśnie postawił cztery nowe warunki do już wynegocjowanego porozumienia o swoim odejściu i koniec końców odmówił złożenia pod nim podpisu)? Ale i tak, jeśli byłbym hazardzistą, odpowiedziałbym: „stawiam diamenty przeciw orzechom, że śmierć Ben Ladena jest bez znaczenia dla krajów arabskich”. Toż to był raptem ścigany kryminalista, choć o ideologicznych motywacjach, sprawnej propagandzie i imponującym rozmachu zbrodni, jak szwarccharakter z jakiegoś filmu o bohaterze ratującym Amerykę.

Bo, jeśli chodzi o szerszy świat muzułmański, to tu już jestem w pełni przekonany, że jego koniec istnego znaczenia mieć nie będzie. A jeśli już, to będzie to zamkniecie pewnego okresu nieumiejętności dania dobrej odpowiedzi na motywowany religijnie terroryzm, który był tak odrażający, że najłatwiejszą reakcją było wyparcie i zaprzeczenie.

Na koniec anegdota. Pewien dziennikarz, zmilczę już skąd, kilka lat temu, kiedy wszelkie media fascynowały się konwertytami i robiły o nich materiały, zadał mi następujące pytanie: „Mój szef kazał mi się wszystkich pytać: co sądzisz o Bushu i a co o Ben Ladenie”. Niestety, nie dałem chyba odpowiedzi godnej krwiożerczego radykała i koniec końców nie znalazłem się w materiale przeznaczonym do publikacji. Głupsze pytanie zadało mi tylko dwóch panów z ABW, którzy też w owym czasie do mnie zawitali. Obok „A czy Warszawie potrzebny jest taki DUŻY meczet?” oraz „A co by było, gdyby Pan dowiedział się o planowanym ataku terrorystycznym?” - może „poszedłbym na policję”? - było też "A czy wie Pan, jak zbudować bombę?”. Zastanawiałem się wtedy, czy naprawdę byli tacy głupi, czy też tylko takich udawali. Mam nadzieję, że to drugie, bo inaczej poczułbym się naprawdę niebezpiecznie, gdyby okazało się, że chronią nas przed terrorystami takie chłopki roztropki. W każdym razie, jak kilka dni później ówczesny minister od tychże służb, Zbigniew Siemiątkowski, powiedział - "Nasze służby sprawdziły i możemy stwierdzić, że w Polsce nie ma zagrożenia terrorystycznego.”- poczułem „o, mówią o mnie w telewizji”.

piątek, 1 kwietnia 2011

po rewolucji

Asz-szab jurid iskat an-nizam [lud domaga się upadku reżimu]

Jakiś czas temu zainstalowałem sobie, celem doskonalenia znajomości tureckiego, satelitę Türksat. Mam tam sto kanałów. Żadnego nie da się oglądać. Jeśli ktoś interesował się kiedyś na przykład telewizją włoską, to wie, o czym piszę. Już same nazwy świadczą o zawartości: Star TV, Show…  – a to one mają najwyższe ratingi.

Do moich ulubionych z tej menażerii należy kanał Düğün nadający wyłącznie półamatorskie filmy z wesel, głównie Turków belgijskich (ach, ten montaż, znany i w polskim wydaniu tego podgatunku sztuki filmowej: obraz zwijający się w rulon, zmieniający się w pocztówkę i odpływający w dal, rozsypujący się w setki małych kolorowych trójkącików….). Mamy też Halk TV – ataturkistowska propaganda przetykana codzienną kroniką szefa CHP: tu się spotkał, tam otworzył, gdzieś indziej przemówił. 

Ciekawszy, jako podgląd na kawałek tureckiej rzeczywistości, jest już Yol – kanał alewicki, czy TRT6 – uruchomiony jakiś czas temu państwowy kanał kurdyjski (czasami widać, jak jakiś gość z trudem potrafi sklecić zdanie po kurdyjsku).

Interesujące są też kanały „zagraniczne”, którymi jest ten zestaw okraszony: azerski z bieżącym i detalicznym przeglądem dnia prezydenta Alijewa, słynna gruzińska Imedia TV Badriego Patarkaciszwili, którą oglądaliśmy w trakcie konfliktu z Rosją. No i są obie Al Jazeery. Rzadko je dotąd włączaliśmy, ale przez ostatnie tygodnie się nie odklejamy. 

***
Wydarzenia przerosły wszystkich: 

Nas, tych, którzy oglądają je z dala. 

Czy mnie zaskoczyły? Miałem napisać, że przez lata zaskakiwało mnie to, że wielkiego pro-demokratycznego buntu nie było, że ludzie mający dość dyktatur jednocześnie się na nie godzili. Ale jak mnie mój szef spytał o Tunezję, kiedy już się tam działo, to powiedziałem, że to tylko „zamieszki chlebowe”, jak w Egipcie w 1977.
Właśnie, dlaczego tego buntu dotąd nie było? Zawieśmy na razie to pytanie.

Wydarzenia przerosły też wielu komentatorów tutejszych, których dotychczasowe siatki pojęciowe rozsypały się i z których wielu wciąż żyje w dniu wczorajszym, nadal rozważając a to sytuację geopolityczną Iranu (prawicowi), a to imperializm amerykański (lewicowi, szczególnie po zbombardowaniu Kaddafiego). Nie będziemy temu jednak poświęcać uwagi. 

Ale także obserwatorów tamtejszych, którzy niczego takiego dotąd nie (prze)widzieli. O, na przykład o Omanie pisze Najma Al Zidjaly: „rozdźwięk między rządem Omanu a młodymi ludźmi jest oczywisty”. Jakże zaskakująca konkluzja!

No cóż, Tocqueville „Dawny ustrój i rewolucję” napisał  67 lat po rewolucji…

Kolejna grupa zaskoczonych: nasi decydenci. Zagubienie było widoczne szczególnie w pierwszych tygodniach, jeszcze przed upadkiem Mubaraka. Jednego dnia Frank Wisner, specjalny wysłannik USA do Egiptu, mówi o zaufaniu do egipskiego prezydenta, następnego dnia Biały Dom odwołuje to. Rano Departament Stanu twierdzi, że x, Pentagon wieczorem coś całkiem odwrotnego.

A i z decyzjami w stosunku do protestów w Libii nie jest lepiej. W USA niektórzy Republikanie już pytają: jaki jest plan, a w ogóle, to po co to wszystko. Syria? - To zupełnie odrębny przypadek – odpowiada Hillary Clinton. A Bahrain?

Europa? Kiedy w Egipcie demonstracje zmierzały ku kulminacji, David Cameron wygłaszał mowę o zagrożeniach multikulturalizmem…

Nie wspominając już oczywiście o całkowitym zaskoczeniu decydentów tamtejszych ;)

Wydarzenia przerosły również samych aktywistów, którzy nim pokierowali, choć nie spodziewali się, że tak prędko, tak nagle zaprowadzą ich do miejsca, do którego doszliśmy. Tuż po upadku Mubaraka oglądałem rozmowę, oczywiście w Al Jazeerze, z Waelem Abbasem, jednym z głównych egipskich blogerów. Prowadzący zaczął: nim przejdziemy do zastanawiania się, co zdarzy się dalej, zobaczmy co prognozowaliśmy tydzień wcześniej. I biedny Abbas musiał wysłuchać swoich wcześniejszych, całkowicie nietrafnych prognoz, że – my aktywiści – robimy wszystko, ale i tak nie damy rady obalić Mubaraka. Zawsze dobrze być pesymistą.

Skala, tempo wydarzeń przerosło i samych uczestników, którzy tłumnie się stawili na placach i ulicach, by po kilku dniach obudzić się w Nowym Porządku. Jak na razie w Tunezji i w Egipcie.

Iman Bughaigis jest jedną z rzeczniczek tymczasowych władz libijskich w Bengazi. Do rewolucji była ortodontką.

Asmaa Mahfouz, działaczka Ruchu 6 Kwietnia, jako jedna z pierwszych, w wideoblogu zamieszczonym na Facebooku, wezwała do protestów w Egipcie.

Tawakkul Karman to założycielka Dziennikarek Bez Kajdan, walczących o wolność słowa w Jemenie. Na zdjęciu widzimy protest po jej zatrzymaniu w końcu stycznia.

***

Zmiana paradygmatu jest całkowita. I nie ma już znaczenia, czy Kaddafi porządzi jeszcze sześć dni, sześć tygodni, sześć miesięcy, czy sześć lat. Już jest martwy – w sensie całkowitej utraty legitymizacji, wewnętrznej oraz zewnętrznej. Zostały tylko strach i przemoc. 

Choć, niestety, im dłużej trwa przesilenie w Libii, tym gorsze rokowania dla tego kraju na przyszłość. Wzrasta szansa czy to na wojnę domową na gruzach dyktatury (może jak w Somalii?), czy to ryzyko kolejnego „silnego człowieka", który od tej wojny ocaliłby Libię.

Somalia… Tak na marginesie, kontekst afrykański to ciekawa sprawa. Mieszał się Kaddafi w wojny domowe w Afryce, teraz wojna na tamtejszych zasadach przyszła do niego: uczepiony władzy dyktator broni się przed mającymi go dość ludźmi opłacając obcych najemników „brudnymi” pieniędzmi, tam z diamentów, tu z ropy. 

Kiedy ogląda się wykorzystywane już przez obie strony, jako główne narzędzie walk, pick-upy z zamontowanymi karabinami maszynowymi, przychodzi też na myśl Toyota War, toczona przez tak samo uzbrojonych Czadyjczyków przeciwko Kaddafiemu w końcu lat osiemdziesiątych. Ale dzisiejszy prezydent Czadu Idriss Deby to stronnik Kaddafiego…

I jeszcze jedno skojarzenie. Czasem „armia” libijskich powstańców przypomina pospolite ruszenie plemion beduińskich z czasów przednowoczesnych, wspomagające w różnych wojnach czy to wojska memeluckie, czy osmańskie i równie skore do huraoptymistycznego szturmu, jak i do gwałtownej ucieczki po usłyszeniu huku kilku wystrzałów. Tylko, że kiedyś na koniach i wielbłądach, a dziś na pick-upach.

Wracając jednak do rzeczonej zmiany paradygmatu.

To, że wydarzenia przeorały kraje arabskie jest oczywiste. Wreszcie receptą na niewydolną władzę nie jest nacjonalizm, socjalizm, islamizm, ale jedyne sprawdzające się na dłuższą metę rozwiązanie: demokratyczna kontrola władzy. W śledzonych przeze mnie z takim zapałem dyskusjach w Al Jazeerze, pojawia się jedno żądanie, jako odpowiedź na obecne skorumpowanie: accountability („rozliczalność władzy”? „odpowiedzialność jej przed ludźmi”, właśnie „kontrola władzy”?).

Ale może zmiany dotkną nie tylko kraje arabskie. Choć w Iranie protesty już zduszone, to może Azerbejdżan (tam już na Facebooku ponoć wezwali do demonstracji, a władza mobilizuje siły), może Kazachstan (dziwne – ostatnio Nazarbajew ogłosił, że najbliższa kadencja będzie już jego ostatnią), może Malezja z niedokończoną demokratyczną transformacją…

Rozmarzyłem się, wróćmy na Bliski Wschód.

Koniec epoki strachu – tak chyba najkrócej podsumować można tę rewolucję. Moja ulubiona jej nazwa, spośród saura asz-szab (rewolucja ludu), al-ghadb (gniewual-hurrijja (wolności), asz-szabab (młodych) to saura al-karama rewolucja godności. Mówiąc górnolotnie: kto żyje w strachu odarty jest z godności, kto zdobywa się na godność przestaje się bać. Nie będzie już częstego widoku w krajach arabskich: kawiarnia pełnych mężczyzn o stężałych twarzach, którzy na pytanie o politykę reagują milczeniem udającym niezrozumienie rozmówcy.

Wreszcie otwarta rozmowa o muchabarat - służbach (zresztą w Tunezji i Egipcie już zlikwidowanych), których tak się obawiano, że o nich wcale nie wspominano, jakby w ogóle nie istniały. A strachu przed nim się wstydzono. Bo strach jest wstydliwy, szczególnie dla stereotypowego mężczyzny z Bliskiego Wschodu, który przecież nie powinien pokazywać, że się boi. 

Tak. Strach i wstyd – być może dlatego Arabowie wyglądali czasem, że im na wolności nie zależy. A teraz już nawet o gwałtach, stosowanych jako środek opresji, kobiety są gotowe mówić publicznie.

Wreszcie świeżość w zatęchłej krajnie dyktatur. Koniec duchoty, paraliżu, „zastoju", jak w ZSRR czasów Breżniewa (Mubarak egipski Breżniew?). Kierunek zmian – otwartość, pełen oddech. Arabski rok 1989? Ten, który w Polsce zaczął się w Sierpniu ‘80? W Tunezji prowadząca przerwała audycję telewizyjną nagłą uwagą: „Właśnie zdałam sobie sprawę, że nie muszę słuchać policjanta w mojej głowie”.

Dotąd ludzie się bali. Teraz władcy się boją. To już nie jest zwykła obawa przed butem. To strach. Jak już Syryjczycy nie boją się protestować w Hamie, to bać się musi klan Assada. To właśnie w Hamie, w 1982 roku, ojciec Baszara Hafiz stłumił bunt islamistów mordując przy tym kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. I to Hama była zwykłą odpowiedzią na pytanie, dlaczego później Arabowie, a szczególnie Syryjczycy, przeciw swym władcom się już nie buntowali.

A teraz? O, taki reżim saudyjski: ile by czołgów (zresztą amerykańskich) nie słał do Bahrajnu, i tak już jest skończony. Jak nie dziś, to za lat kilka. U siebie też musi a to wsadzić do więzienia grupkę intelektualistów domagających się reform (wyjdą jak odwołają swoją petycje), a to stłumić zamieszki własnych szyitów (niby strzelano w powietrze, ale kilka trupów ponoć padło).

Bo gdzie odejść, jak odejść, gdy się jest okopanym u władzy od lat czterdziestu? Przecież po tylu latach inne życie, niż u steru, już nawet wyobrazić sobie trudno. Oj, sami sobie to zgotowali. Zabrakło w arabskich dyktaturach mechanizmu przekazania władzy, jaki sobie wypracowały choćby Rosja czy Chiny. A tu tylko dziedzicznie – te pseudo-monarchie, gdzie syn miał objąć władzę po ojcu prezydencie: Egipt, Jemen… Ale tylko Baszar Assad zdążył w Syrii. 

Jedyna, która dorobiła się mechanizmu przekazywania władzy komu innemu niż potomkowi - Algieria, to zarazem jedyna arabska „nie-monarchia", gdzie rewolucja jeszcze nie puka do bram. BTW: tam znów, gdzie się powiodła, możliwa jest też diagnoza geriatryczna – w Egipcie i Tunezji władcy byli najbardziej stetryczali i nie mieli już siły, by z takim sprytem i uporem kombinować, jak rządów nie oddać, tak jak wciąż to jeszcze robi mistrz zwodzenia –  jemeński przywódca Ali Abdullah Salih. Znajomy Jemeńczyk opowiadał mi, że ich prezydent nie obiecuje, nie mówi, że się postara, nie dodaje zwyczajowego inszallah, a po prostu stwierdza: „Za rok nie będzie bezrobocia. Na pewno. Wszyscy będą mieli pracę.” Tak samo jak w te obietnice, tak teraz Jemeńczycy „wierzą" w jego deklaracje, że ma odejść z końcem roku.

Monarchowie to ciut trudniejsza sprawa. Jakaś dynastyczna legitymizacja tam jest … Choć przewroty pałacowe wewnątrz rodzin panujących bywały. Tak tron przejęli obecni władcy Omanu i Kataru. A i w Arabii Saudyjskiej ich najwybitniejszy król, Faisal, doszedł do władzy strącając z tronu brata.

Niektórzy próbują ucieczki do przodu, katu spod topora. Rozdamy ludziom trochę pieniędzy (Kuwejt, Arabia Saudyjska, Oman), zniesiemy stan wyjątkowy (Algieria, Syria – i zaraz wprowadzimy coś równie okropnego), zorganizujemy czym prędzej wybory, choćby lokalne – może rozejdzie się po kościach (znów Arabia Saudyjska, ale i Irak), zmienimy premiera (Syria, Jordania, w przypadku tej drugiej – na gorszego), obiecamy nowe miejsca pracy, najlepiej w policji (Oman, Arabia Saudyjska), a najlepiej ogólnie ogłosimy „program reform” (Maroko). 

Każdy widać musi mieć swoją rewolucję: angielska, francuska, amerykańska, polska (Solidarność), teraz arabska. Mój wcale nie ulubiony Jarosław Rymkiewicz w „Wieszaniu” pisze, że każdy naród musi powiesić swego króla (jemu chodziło o Wojciecha Jaruzelskiego, choć z wieszaniem generała to jak dla mnie cokolwiek przesada – w końcu on oddał władzę dobrowolnie). Parafrazując: każdy naród musi wygnać swego dyktatora. 

Bernard Lewis pisał niegdyś, że w języku arabskim nie ma słowa rewolucja. No to teraz już jest.

Ale wracając do nazw tejże rewolucji. Mamy też i tu „rewolucję wolności”. Już nawet egipskie Bractwo Muzułmańskie ma zakładać partię ze sprawiedliwością i wolnością w nazwie. Sprawiedliwość – to stary i częsty koncept wśród ugrupowań o korzeniach islamistycznych, jak choćby w tureckiej partii rządzącej Adalet ve Kalkınma Partisi (Partia Sprawiedliwości i Rozwoju), której sukcesem są oczarowani, i którą sobie za wzór stawiają działacze egipskiego Bractwa Muzułmańskiego, szczególnie ci młodszego pokolenia (i wielu islamistów z innych krajów), co zresztą dobrze rokuje ich dalszej ewolucji politycznej. Ale tak otwarte i bez obaw przywołanie „wolności” przez islamistów to nowum. Przez lata nie po drodze im było z hasłami zrywu wolnościowego i prodemokratycznego. Dopiero teraz w pełni do niego dojrzeli.

Dla kochających rewolucję: a może potrzebna będzie jeszcze jedna? W Europie nie wszędzie jedna starczyła, we Francji w 1789 r., czy w czas Wiosny Ludów, nie od razu „owoc wolności zakiełkował”. 

A może to nie arabska Wiosna Ludów, ale arabski rok 1968? Kiedy establishment, nawet ten krytyczny, okazał się oderwany od pasji młodych? W końcu jedna z nazw obecnej rewolucji to „rewolucja młodych”. Ale co mi tu pisać, w końcu w 1968 roku, każdy, kto miał ponad 30 lat był martwy, a mnie trzydziestka stuknęła kilka lat temu.

Mówił na kilka dni przed odejściem Mubaraka Tarek El-Bishry, reformatorski prawnik, potem szef komisji konstytucyjnej, która sporządziła przegłosowane właśnie w referendum poprawki przygotowujące wolne wybory (za Al-Ahram, w tekście o znamiennym tytule „Leaders without disciples” – „Liderzy bez uczniów”): „Całemu naszemu pokoleniu nie udało się osiągnąć tyle, ile już zdołali osiągnąć młodzi ludzie [a jesteśmy jeszcze wciąż przed odejściem Mubaraka!]. Byliśmy pokoleniem liderów bez poparcia i musimy teraz zrobić wszystko by nie stać się obciążeniem dla rewolucyjnej młodzieży”. 

Jedno jest pewne. To rewolucja demokratyczna, a nie po prostu niepodległościowa, jaką był antykolonializm w krajach arabskich, choćby w Egipcie dojście do władzy Wolnych Oficerów w 1954 roku, czy jaką przeżyły republiki byłego już ZSRR w 1991 roku.

Właśnie, zmiana paradygmatu nie dotyczy tylko krajów arabskich. 

Dotknęła, i jeszcze dotknie, relacji krajów europejskich z arabskimi. Nie Zły Imigrant będzie je określał, ale demokratyzacja. Zresztą już teraz widać, że zaangażowanie Europy na Bliskim Wschodzie, po raz pierwszy od zmierzchu epoki kolonialnej, jest większe niż Ameryki.

Radykalna jest też zmiana sytuacji Izraela. Krzywa znaczenia Tel Awiwu na świecie minęła wierzchołek. Pozycja Izraela rosła, minęła pik, teraz spada, coraz gwałtowniej. Był czas na pokój na warunkach Izraela. Teraz to Izrael będzie musiał się dostosowywać. 

Moment Izraela minął też w Ameryce. Jego obraz w USA ulegnie zapewne zmianie. To Izrael był tym współczesnym uosobieniem ducha rewolucji amerykańskiej: naród pionierów, jedyna demokracja dzielnie zmagająca się z liczniejszym autokratycznym przeciwnikiem. Teraz bohaterem pozytywnym - a Amerykanie lubią mieć w polityce bohatera pozytywnego - może będzie dzielny młody zfacebookowany i ztwitowany arabski rewolucjonista?

Tę niewygodę dla pewnej (oby tylko nie jedynej) wizji polityki izraelskiej widać w niedawnym tekście Cypi Liwni, przywódczyni opozycji, w Washington Post, z którego wynika, że dyktatury były dla Izraela lepsze niż demokracje.

Izrael traci argument tego, że jest „jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie”. I to brzydko traci.

Ale spójrzmy z optymistycznej strony na kwestię wpływu rewolucji arabskiej na sytuację Izraela. I Palestyny. Może wreszcie pokaże ona wszystkim Palestyńczykom, że najwłaściwsza, wręcz jedyna (a do tego najskuteczniejsza) metoda walki z demokratycznym przecież Izraelem to non-violence? Może wreszcie nadejdzie koniec usprawiedliwiania wszelkich arabskich, i w ogóle muzułmańskich, niepowodzeń „złym Izraelem” oraz różnej maści teorii spiskowych z nim (i Ameryką) w roli głównej?

Nie działa już usprawiedliwianie wszelkiego bezruchu, braku reform, każdej dyktatury i opresji obroną przed knowaniami syjonistycznego wroga, w czym specjalizowała się familia Assadów. Oczywiście nie znaczy to, iż Arabowie nagle pokochali Izrael, jak to się wydało niektórym amerykańskim „post”-neokonserwatystom (bo ten ruch to chyba wszedł już w fazę post, ale to zupełnie inna historia).

No i wreszcie może nastąpić zmiana w sytuacji muzułmanów w Europie. Tu też obok paradygmatów Al-Qaidy i Złego Imigranta pojawia się coś nowego. O, choćby ja wreszcie nie muszę się tłumaczyć znajomym z tego, że islam nie jest sprzeczny z demokracją! Dowód jest bowiem naoczny. A wszystkie moje wypociny na ten temat, które chciałem kiedyś w tym blogu opublikować, mogę nareszcie spokojnie zdeletować.

***
Wracając do pytania z początku: nie dlaczego zdarzyło się teraz, ale dlaczego tyle lat się nic nie działo?

Jak nie doszliście jeszcze do własnej odpowiedzi, to spytajmy inaczej: może to wszystko nasza wina?

Kraje arabskie nie były zamknięte, jak blok radziecki, gdzie osoby z Zachodu trzymano z daleka. Dlaczego choćby masy turystów nie stały przykładem dla demokracji arabskiej? Oczywiście z jednej strony, to reżimy były na tyle sprytne, że – choć państwa były otwarte – to przestrzeni na „osmozę” wolności i demokracji nie było. 

Ale przede wszystkim to Europa w demokrację arabską dotąd nie wierzyła.

***
Dedykuję ten wpis mojemu libijskiemu przyjacielowi G., z którym – pełni niepokoju – od kilku tygodni nie możemy się skontaktować.

Zdjecia: http://www.vg.no/nyheter/utenriks/artikkel.php?artid=10098982; http://www.flickr.com/photos/aardvark_foto/5440124472/; http://tenthousandvirtues.blogspot.com/2011/02/horiya-freedom.html

niedziela, 6 lutego 2011

dwa majdany

Miałem nie pisać o Egipcie, bo co my się tu możemy wymądrzać z Warszawy o sytuacji w Kairze, lub o tym, kto tam powinien rządzić. 

Jednak dziś wszyscy jesteśmy Egipcjanami. A przynajmniej powinniśmy być.

***
Майдан Незалежності i Majdan ut-Tahrir. Dwa place, dwa majdany: Niepodległości w Kijowie i Wyzwolenia w Kairze. Kiedy na tym pierwszym sześć lat temu zbierali się Ukraińcy, żądając wolnych wyborów, polska, a wraz z nią i europejska opinia publiczna, była z nimi. Dziś, kiedy na tym drugim zbierają się Egipcjanie, słowa „wolność” czy „demokracja” zbyt często są przyduszone obawami o „bezpieczeństwo” i „stabilizację”. 

A przecież, kto jak kto, ale my, młoda demokracja, nie mająca znaczącego dorobku przed 1989 rokiem, powinniśmy rozumieć, jak ważne jest wsparcie świata w dążeniu do samostanowienia. Byśmy nie skończyli jak skądinąd szacowny kanclerz Helmut Schmidt, który 13 grudnia 1981 roku, w trakcie wizyty w NRD, wyrażał w rozmowie z Erichem Honeckerem zrozumienie dla wprowadzenia w Polsce stanu wojennego (o reakcjach niemieckiej opinii publicznej na Solidarność: „To była oportunistyczna polityka", a nie tylko niemiecka opinia tak reagowała). 

***

Dwa majdany łączy nie tylko nazwa, która weszła do ukraińskiego z arabskiego przez języki tureckie. Jedna z sił w Egipcie to Kefaya (Dość) sformowana w 2004 roku, wtedy kiedy powstała PORA!, podobna jej „młodzieżowa” siła Pomarańczowej Rewolucji (która z kolei sama powstała na wzór serbskiego Otporu).

Wtedy też – parę miesięcy po ukraińskich – w Egipcie odbyły się wybory, odpowiednio zmanipulowane przez władze. Główny kandydat opozycji Ayman Nour przesiedział kilka miesięcy w więzieniu przed kampanią wyborczą, a po wyborach kolejne trzy lata. Egipska rewolucja musiała poczekać – jedynie libańskiej Cedrowej Rewolucji udało się osiągnąć wtedy swoje cele: uniezależnienie kraju od Syrii i wycofanie syryjskich wojsk.

Po 2005 roku i Kefaya, i partia Noura El Ghad (Jutro) osłabły, ale obie wchodzą dziś, wraz z wieloma innymi, do Narodowego Zgromadzenia na rzecz Zmiany (z ElBaradei na czele). Kefaya ma jednak godnych następców – Ruch 6 Kwietnia, założony dwa i pół roku temu, w Internecie, przez studentów, w akcie solidarności z strajkującymi robotnikami (a znak graficzny Ruchu jest … oczywiście ten sam, co serbskiego Otporu). To on pierwszy wezwał do ostatnich demonstracji w Egipcie.

Może jednak zbyt widzę Egipt przez pryzmat Ukrainy (miejmy nadzieję, że Białoruś nie okaże się tu wzorem), bo sam mogłem obejrzeć tamtejszą rewolucję. Jednak i w Egipcie były już kiedyś i masowe demonstracje, i rewolucja – w latach 1919-1923. Ograniczyły one wpływy brytyjskie i zapoczątkowały krótki okres egipskiego eksperymentu liberalnego – kto chce poznać atmosferę tamtych kairskich protestów, niech przeczyta Naguib Mahfouz „Opowieści starego Kairu”. Główna siła tamtych zmian – partia Wafd (dosłownie Delegacja) ma dziś swoją następczynię Nową Wafd, która też wchodzi w skład Narodowego Zgromadzenia na rzecz Zmiany.

***
A że opozycja jest dziś w Egipcie tak rozczłonkowana, że nie ma jednego silnego przywódcy? Może to i dobrze, może Egiptowi kolejny silny człowiek, kolejny Mubarak nie jest potrzebny….

Nie jestem fanem ideologii Braci Muzułmanów (tak, tak - oni też są w Narodowym Zgromadzeniu na rzecz Zmiany) i gdybym był Egipcjaninem, to pewnie wybrałbym inne partię w wyborach (kiedy się w końcu odbędą), jednak jakoś nie przeraża mnie – także z punktu widzenia mitologizowanego „bezpieczeństwa międzynarodowego” i „stabilizacji w regionie” – wizja rządu zgody narodowej z ElBaradei i Braćmi Muzułmanami. W każdym razie nie tak bardzo, by pozbawiać Egipcjan demokracji. 

Dlaczego w Egipcie po Mubaraku miałby się nie udać rząd zgody narodowej, skoro w Iraku taki rząd, obejmujący wszystkich – od komunistów po islamistów (a na dodatek Kurdów, szyitów i sunitów), dziś funkcjonuje, choć jego sformowanie potrwało ładnych kilka miesięcy od wyborów (i tak krócej, niż trwa zmontowanie koalicji w Belgii)? 

***
Atmosferę święta, pikniku, katharsis, którą widziałem sześć temu na majdanie kijowskim widzę teraz na zdjęciach z majdanu kairskiego. Choć góruje nad nim podarowana przez Związek Radziecki – wtedy kiedy Warszawie Pałac Kultury – Mogamma, to miejmy nadzieję, że nie stanie się ona totalitarnym memento dla egipskiej rewolucji.

Już raz po bliskim nam 1989 roku fala arabskiej demokratyzacji skończyła się bezowocnie. Najbardziej znane jest oczywiście anulowanie wygranych przez islamistów algierskich wyborów samorządowych w 1990 roku, co rozpoczęło spiralę wojny domowej. Jednak ciekawsze z dzisiejszej perspektywy były wydarzenia w Tunezji, kiedy to tamtejszy ruch islamistyczny an-Nahda (Odrodzenie) dostał w wyborach – nawet wedle wątpliwych danych oficjalnych – kilkanaście procent głosów.

Przywódcę an-Nahda Rachida Ghanouchi poznałem po raz pierwszy czytając „Liberal Islam: a source book” [Liberalny Islam. Teksty źródłowe; red. Charles Kurzman], który to zbiór powinien przeczytać każdy, kto się chce wypowiadać o Islamie, islamistach i demokracji. Napisany w 1993 roku „Udział w nie-islamskim rządzie” Ghanouchi kończy proroczo: „ukaranie islamistycznych zwycięzców tunezyjskich i algierskich wyborów […] jest rozstrzygającym dowodem na to, iż setno problemu w świecie muzułmańskim leży w hegemoni despotyzmu. Naszym głównym zadaniem jest teraz zwalczanie despotyzmu na rzecz prawdziwej demokratycznej transformacji”. Rachid Ghanouchi po ponad dwudziestu latach wygnania wrócił 30 stycznia do Tunezji.

A więc ta fala rewolucji demokratycznych zaczęła się w Tunezji. Tunezja leży trochę na uboczu świata arabskiego, Egipt to jego centrum. Jak tu reżim upadnie, to naprawdę mocna fala pójdzie, do Jordanii, Jemenu, Algierii, Maroka, Syrii, może nawet, inszallah, Arabii Saudyjskiej … ale, ale …

Ale, czy naprawdę zaczęło się w Tunezji? W 2005 roku na rzeczywiście odległych rubieżach świata arabskiego, w kraju na które nikt, nawet sami Arabowie, nigdy nie zwraca uwagi, w Mauretanii, został przez wojsko obalony dyktator Ould Taya. Wojskowi nie przejęli jednak władzy, tylko zorganizowali wolne wybory, w których w 2007 roku wyłoniono nowego prezydenta. Nazwiska nie przytaczam, gdyż zamach stanu rok później zakończył krótki – jak na razie – żywot mauretańskiej demokracji. 

***
My jednak – żyjąc w wolnym i demokratycznym świecie – nie powinniśmy dziś zastanawiać się, jakie szanse ma demokracja na Bliskim Wschodzie i ile jej można dawkować Arabom, ale winniśmy poprzeć tych ludzi na kairskim Majdanie, którzy demokracji i samostanowienia się domagają, tak jak nasze, polskie, dążenia niegdyś (choć nie wszyscy, choć nie kanclerz Schmidt) popierano. Inaczej znajdziemy się w jednym obozie z tymi, którzy sześć lat temu sprzeciwili się prawu Ukraińców do samostanowienia – z Putinem, Łukaszenką i plejadą środkowoazjatyckich dyktatorów.

***
  


PS. Amerykańska pomoc dla Egiptu. Od dziesięciu lat nożyce między pomocą wojskową a rozwojową się rozwierają. Ta pierwsza pozostaje bez zmian, ta druga zmniejszyła się trzykrotnie. Szkoda, że nie na odwrót. Źródło Egypt unrest: Military at heart of Egyptian state