sobota, 9 stycznia 2010

ilu nas jest?

Obarczony wrodzonym zainteresowaniem statystyką prowadziłem w Excelu skomplikowane zestawienia: ilu muzułmanów mieszka w takim to a takim kraju, jak stanowią odsetek ogółu ludności, a nawet jak szybko przyrasta muzułmańska ludność danego kraju. Opublikowanie w wikipedia artykułu z odpowiednią tabelą w pewnym stopniu osłabiło mój zapał, choć dane tam zawarte nie w pełni mnie zadawalały.

Na szczęście pod koniec ubiegłego roku pojawił się „Mapping The Globar Muslim Population. A Report on the Size and Distribution of the World’s Muslim Population” [Kreśląc mapę ludności muzułmańskiej. Raport o liczbie i rozmieszczeniu muzułmanów na świecie] wydany przez szacowny instytut Pew. Mogłem więc porzucić moje wysiłki demografa-amatora i zająć się pisaniem niniejszego blogu.

Raport Pew – choć niewolny od drobnych nieścisłości – daje nam klarowny obraz: ilu jest muzułmanów, gdzie mieszkają, a nawet próbuje oszacować jaki odsetek to sunnici, a jaki to szyici. Metodologia jest jasna, zgodna z podejściem socjologii religii: muzułmaninem jest ten, kto się za takiego sam uznaje, czyli ten kto na pytanie (w spisie powszechnym, bądź sondażu) „Jaka jest pana religia, o ile w ogóle jakaś?” odpowiada: „islam”, „jestem muzułmaninem”, bądź podobnie.

Gdzie tylko się dało badacze Pew wykorzystali więc rezultaty spisów powszechnych (a do ich wyników np. z Afryki nie zawsze łatwo jest dotrzeć). Jeśli w spisie nie padało pytanie o wyznanie korzystano z danych z badań demograficzne prowadzonych na dużych (wielotysięcznych) próbach. Jeśli i tych brakowało posługiwano się wynikami zwykłych sondaży. Dopiero w razie braku i takich danych korzystano z rozmaitych szacunków eksperckich.

Drobne nieścisłości dotyczą głównie krajów odległych od świata muzułmańskiego. Np. odnośnie Brazylii mamy ekspercki szacunek blisko 200 tysięcy muzułmanów, choć – z jakiś powodów nieprzywołany – spis powszechny doliczył się ich raptem kilkudziesięciu tysięcy. W przypadku Argentyny mamy zaś jeszcze mniej wiarygodną estymację – 900 tysięcy (że niby muzułmanów jest tam 2% ogółu ludności). Odnośnie Włoch mamy z kolej zaskakujący wynik, na podstawie jakiegoś sondażu – raptem 36 tysięcy muzułmanów (to chyba marzenie Ligi Północnej…).

Jednakże w wielu przypadkach badacze z Pew dotarli źródeł do szerzej nieznanych. I tak powtarzane w różnych zestawieniach 10% ludności Konga (co dawałoby blisko sześć milionów muzułmanów) zostało skorygowane – na podstawie porządnego survey’u demograficznego – na znacznie bardziej wiarygodny niecały milion. Badacze Pew dotarli też do wyników takich survey’ów z dwóch ludnych krajów afrykańskich – Nigerii i Tanzanii – gdzie kwestia religii jest drażliwa, a zatem nie włączana do spisów (mnie do tych mających istotny wpływ na szacunek ogólnej liczby muzułmanów wyników dotrzeć się nie udało).

Mamy też wiarygodne wyniki dla wielu krajów o w większości muzułmańskiej ludności, dla których dotąd brakło dobrych danych: Egiptu (to kraj, gdzie liczba chrześcijańskich Koptów jest tematem tabu), Kazachstanu (zamiast powtarzanych danych jeszcze z czasów sowieckich), Turcji, Albanii…

Ogólny rezultat to 1 miliard 571 milionów muzułmanów, czyli 22,9% ludności świata (to zresztą prawie idealnie ten sam wynik, który osiągnąłem moimi amatorskimi metodami…). Pełne zestawienie podaje teraz wikipedia - http://en.wikipedia.org/wiki/Muslim_population). Pew zapowiada przy tym dalsze raporty – min. o chrześcijaństwie oraz o tempie przyrostu ludności muzułmańskiej, sprawy dla wielu bardzo intrygującej, a nawet drażliwej.

***

Jednak co nam po tej wiedzy?

Niektórzy lubią się szczycić: islam to najszybciej rosnąca religia na świecie. Ba, więcej, przywołują ten fakt na dowód tego, iż jest to najwłaściwsza religia.

A co by ci omamieni magią wielkich liczb protagoniści islamu zrobili, jakby się okazało, że to odsetek wyznawców jakieś innej religii rośnie najszybciej? Zwątpili by w islam? Przeszli na tą inną religię, bo szybsza, lepsza? Albo jeśli – nie daj Boże – pewnego dnia okazałoby się, że liczba wyznawców islamu nie rośnie, a maleje, to co wtedy?

A skoro – co dość prawdopodobne – sto lat temu szybciej rosła liczba chrześcijan, to czy wynikałoby stąd, że wtedy chrześcijaństwo było od islamu bardziej – bo ja wiem – prawdziwe, a islam jest taki dopiero teraz?

Cieszę się, że instytut Pew uwolnił mnie od obsesji kompulsywnego zliczania muzułmanów.

czwartek, 7 stycznia 2010

po co ta ofiara


Mahmoud Farshchian "Prorok Ismail"

W niedzielnej Gazecie Wyborczej Katarzyna de Lazari-Radek („Czego Bóg chciał od Abrahama?”) interpretuje wolę złożenia przez Proroka Abrahama swojego syna w ofierze jako wyraz posłuszeństwa wobec Boga, posłuszeństwa tak wielkiego, że prowadzi to postępku niemoralnego – zabójstwa. Z tego konfliktu wywodzi dalej sprzeczność wiary z moralnością.

Przyznam się, że nigdy nie przyszło mi do głowy takie rozumienie historii o Abrahamie/Ibrahimie. Pewnie niewiele czytałem interpretacji tej wspólnej dla trzech monoteistycznych religii przypowieści.

Zawsze jednak wydawała mi się, że jest to historia o zaufaniu (tawakkul) wobec Boga, a nie posłuszeństwie wobec Niego. Ibrahim nie jest dla mnie kimś gotowym ślepo wypełniać polecenia Boga, nawet jeśli miałoby to oznaczać własnoręczne zabicie swojego dziecka. Raczej jest kimś kto ufa Bogu, wie, że On nie nakazuje zachowania bezsensownego, czy też szkodliwego, choćby z pozoru mogłoby się tak wydawać.

Dlaczego zresztą Ibrahim miałby Bogu nie ufać? W końcu – jak przekazuje przypowieść znana muzułmanom – to Bóg zmienił w różany ogród ogień, w który cisną Ibrahima babiloński władca Nimrod.

***

W filmie Fatiha Akına „Na krawędzi nieba” główny bohatera opowiada swej niemieckiej znajomej, jak będą dzieckiem rozmawiał z ojcem o znaczeniu Święta Ofiarowania. „Pytałem ojca: »A co by było tato, gdyby to Tobie Bóg kazał złożyć syna w ofierze?«”. „No i co Twój ojciec odpowiedział?” „Powiedział: »pogniewałbym się z Bogiem«”.

W sekwencji stanowiącej klamrę dla całego filmu główny bohater jedzie – właśnie w trakcie Święta Ofiarowania – odwiedzić swojego ojca, by pojednać się z nim i odnowić kontakty zerwane po tym, jak ojciec przypadkowo zabił bliską sobie osobę.

[PS. 17 lutego 2010. Sprowadzając sprawę do absurdu, można powiedzieć, że Abraham i jego syn wyszli na tej historii, całkiem korzystnie - gdyby Bogu nie wierzyli i jeden nie chciał złożyć drugiego w ofierze, to by nie dostali barana, na którego Bóg podmienił ofiarę!]

poniedziałek, 4 stycznia 2010

na lewo patrz

W weekend byliśmy w Kruszynianach. W wolnej chwili przejrzałem tam najnowszy numer As-Salam z obszernym komentarzem Przemysława Wielgosza do wyniku szwajcarskiego referendum „minaretowego”, oraz książkę „Nowa islamofobia” Vincenta Geisslera wydaną przez Le Monde Diplomatique „przy współpracy – jak głosi stosowna informacja – Instytutu Studiów nad Islamem oraz Muzułmańskiego Stowarzyszenia Kształcenia i Kultury”.

Jeszcze niedawno środowisko MSKK kooperowało z AWS-em, a nawet na organizowanych przez to stowarzyszenie zjazdach muzułmańskich widziałem jednego profesora bliskiego Naszemu Dziennikowi. Teraz trend jest zgodny z ogólno-europejskim: lewica i to ta naprawdę lewicowa.

Ubocznym skutkiem tego zbliżenia jest odłożenie planów tłumaczenia „Islam Between East and West” – Islam między Wschodem i Zachodem – Aliji Izetbegovicia, gdyż wydanie zafascynowanego kulturą anglosaską i współpracującego z USA bośniackiego prezydenta jest trudne w ramach współpracy ze środowiskiem, które kilka lat temu broniło Serbii przed „amerykańską agresją”.

Zachodzące w całej Europie zbliżenie środowisk muzułmańskich i radykalnej lewicy jest zastanawiające. O ile dość oczywiste jest dlaczego działacze islamscy się w taką współpracę angażują, o tyle fascynacja radykalnej lewicy grupami niekiedy nawet fundamentalistycznymi jest – przynajmniej dla mnie – frapująca.

Ze strony muzułmańskiej sprawa jest jasna – imigranci z krajów muzułmańskich i ich potomkowie w zdecydowanej większości działają i głosują na partie lewicowe. To z tych partii wywodzi się gros „muzułmańskich” posłów do parlamentów Wielkiej Brytanii, Holandii, czy europarlamentu, w Niemczech Cem Özdemir został nawet współprzewodniczącym Zielonych (Sarkozy próbował we Francji odwrócić ten trend, ale były to raczej odgórne nominacja działeczek pochodzenia arabskiego niż ich oddolne awanse).

Walka z rasizmem, i przede wszystkim tradycyjne hasła lewicy – poprawa sytuacji gorzej sytuowanych, awans środowisk wykluczonych – są zbieżne z aspiracjami z ludzi o korzeniach imigranckich. Jednocześnie prawica jest zazwyczaj bardziej sceptyczna wobec imigrantów i imigracji (choć brytyjscy konserwatyści pod przywództwem Camerona, zaczęli dostrzegać potencjał głosów muzułmańskich), a niektóre jej środowiska są wręcz wrogie islamowi.

Przyznam się jednak, że zupełnie nie rozumiem co pociąga przedstawicieli radykalnej lewicy, kiedy z takim zapałem angażują się we współpracę z środowiskami muzułmańskimi w ogóle, a tymi jawnie fundamentalistycznymi w szczególności. Radykalna lewica odrzuca tradycyjny modele rodziny i tradycyjne struktury społeczne, niechętna jest chrześcijańskim instytucjom religijnym, angażuje się w feminizm, czy w walkę o prawa gejów i lesbijek, nieobcy jest jej także pacyfizm. Ruchy takie jak Hamas – często pochwalany na łamach Le Monde Diplomatique – opowiadają się za tradycyjnym modelem muzułmańskiej rodziny, odwołują się do islamskich instytucji religijnych, niechętne są feminizmowi, czy prawom gejów i lesbijek oraz opowiadają się za walką zbrojną.

Czasem obserwując działaczy lewicy wpatrzonych w islamistów, mam wrażenie, że widzę mysz zahipnotyzowaną przez szykującego się do jej pożarcia węża.