sobota, 20 listopada 2010

Czarny poniedziałek w Laayoune

Biała willa stała wśród lekko przywiędłych roślin, trawnik wyglądał jakby był niepodlewany o dzień zbyt długo. Niektóre z drzew zdawały się podobne do palm. Sam budynek pod maską dystyngowanej elegancji krył ślady powolnego niszczenia: pod okapem dachu gdzieniegdzie odłaziła farba, ceramika schodów miejscami była obtłuczona. Brakowało tylko dźwięku cykad w zbyt parnym powietrzu.

Widywałem w Indiach, Pakistanie wiele takich kolonialnych willi, w których zastygł czas rządów brytyjskich. Bezruch tropików przepełniony atmosferą powolnego rozkładu. Ta willa jednak stała na warszawskim Mokotowie i mieściła w sobie ambasadę Jemenu.

Na pukanie do drzwi nikt nie odpowiedział. Pchnąłem je i z kuchni ulokowanej na końcu korytarza doszły mnie odgłosy rozmowy. W środku dwóch Jemeńczyków dyskutowało z sekretarką, niegdyś zapewne wielkiej urody, nadal jednak wyróżniającej się klasą makijażu i ubioru. Innych śladów życia w ambasadzie nie było.

Sekretarka, starająca się zachować pozory przyjętego protokołu, zapytała mnie o cel wizyty – złożenie podania o wizę – a następnie zaprosiła do jednego z pomieszczeń mówiąc: „Konsul zaraz Pana przyjmie”. Pokój, dość obszerny, był w zasadzie pusty. Pod jedną ścianą biurko, pozbawione jakichkolwiek przedmiotów. Pod drugą skórzana kanapa i dwa fotele, pokryte nieznaczną warstwą brudu, z kilkoma wypalonymi dziurami, pewnie od papierosów. Na ścianach – od dość dawna nie odmalowywanych – jedynie dwie rzeczy: portret, niewątpliwie jemeńskiego prezydenta, i kalendarz, taki z okienkiem do zaznaczania bieżącej daty, czego jednak zaprzestano dwa miesiące wcześniej. Po kilkunastu minutach oczekiwania sekretarka wraca: „Konsul niestety nie może Pana dzisiaj przyjąć, proszę mi przekazać dokumenty”.

Reminiscencje postkolonialnych urzędów i postkolonialnej biurokracji.

Wizja jednak odpływa w dal, niknie. Wiza jemeńska nie przychodzi na czas. Jedziemy do Maroka.

****
Po przyjeździe czytamy w gazetach o sytuacji w Saharze Zachodniej, trwają przygotowania do 35. rocznicy Zielonego Marszu, kiedy to król Hasan II przejął od upadającego reżimu frankistowskiego ten pustynny pas wybrzeża. Prasa pisze o usunięciu z Maroka dziennikarzy Al-Jazeery, którzy emitując rozmowę z szefem separatystów zachodniosaharyjskich z Polisario „podważyli integralność terytorialną Królestwa”; o kolejnych rundach niekończących się negocjacji władz z przedstawicielami Polisario toczonych w podnowojorskim Manhasset i przede wszystkim o miasteczku namiotowym Gdeim Izik, na obrzeżach Laayoune, stolicy Sahary Zachodniej. Założono je w proteście przeciwko brakom w polityce społecznej władz – złym warunkom życia, nierównościom w dostępie do służby zdrowia, usług publicznych, jak prąd czy ważna na pustyni woda. Ludzie domagają się pracy, żądają bardziej energicznego zwalczania korupcji, która opanowała liczne w tym regionie Maroka programy pomocowe. Tematyka niby socjalna, ale gdzieś w podtekście, na drugim planie czai się kwestia separatyzmu.

Rankiem ósmego listopada, dwa dni po rocznicy Zielonego Marszu, dojeżdżamy do rogatek Laayoune. Nad miastem unosi się kilka słupów dymu. Może to jakieś zakłady przemysłowe (region jest bogaty w fosforyty i kto wie, jak wygląda technologia ich przerobu?), może opalają tu coś węglem? Na rogatkach kontrola policyjna jednak bardziej pobieżna niż zazwyczaj w Maroku.

Szukając głównej ulicy chwilę jeździmy po mieście. Na jednym ze skrzyżowań wszyscy zjeżdżają w boczną ulicę, z przodu coś jakby się pali, jakby płonął pojemnik ze śmieciami. Postanawiamy, udając „niezorientowanych turystów”, pojechać do przodu. To nie palący się pojemnik ze śmieciami, a jeśli już, to taki, który ktoś specjalnie podpalił. Do tego kilka trudno rozpoznawalnych przedmiotów – razem tworzą zaczątek prymitywnej barykady.

Dojeżdżamy do głównej ulicy. Ludzie przemieszczają się nerwowo, pospiesznie, dużo młodych mężczyzn, niekiedy w niewielkich grupkach, kobiet prawie nie widać. Kilka policyjnych furgonetek stoi wzdłuż ulicy. Kawiarnie jednak otwarte. Parkujemy i pijąc szybką kawę widzimy, że niektóre grupki są zmotoryzowane: pięciu/sześciu młodzieńców krąży w samochodzie zatrzymując się to tu, to tam. Czasem ktoś wysiądzie, ktoś dołączy. W kawiarni wszyscy rozmawiają przez komórki. Kończymy kawę i ruszamy na spacer.

Idziemy dwieście metrów – poza kawiarniami w zasadzie wszystkie sklepy zamknięte. Młodzian z jeden z grupek mówi: „Dalej nie idźcie, tam jest niebezpiecznie”. Jednak i jego grupa, i kilka innych ciągnie w tamtą stronę. My też. Ulica zakręca. Tłum wyraźnie większy, ponad stuosobowy. Znad jednej z przecznic unosi się dym. Podchodzimy do skrzyżowania. W przecznicy widać kordon policji, za nim płonie budynek. Co chwila kilku harcowników podbiega w stronę kordonu, policjanci ruszają naprzód, po chwili jednak, zdając sobie sprawę z mizerii swoich sił, wycofują się pod broniony obiekt. „To siedziba telewizji" – tłumaczy jeden z demonstrantów, w średnim wieku, może jakiś aktywista, organizator? – "Oni same kłamstwa opowiadali. Tu trwa marokańska okupacja. Dziś w nocy zlikwidowano miasteczko namiotowe. To jest kolejna wojna o niepodległość Sahary Zachodniej.”

Boczną ulicą wracamy do samochodu. Główna już jest zablokowana.

W kawiarni, gdzie przed chwilą piliśmy kawę, kelner pospiesznie składa stoliki. Skrzyżowanie zajęte jest przez liczny oddział policji. Nie przepuszczają ludzi na drugą stronę. Do samochodu udaje nam się wrócić po krótkiej rozmowie z jednym z policjantów. Bycie cudzoziemcami pewnie pomaga.

Chwilę jeździmy po mieście. Nad miastem krążą co najmniej dwa helikoptery. Barykady częstsze, solidniejsze. Kilka ulic całkiem nieprzejezdnych. Grupki mężczyzn na skrzyżowaniach – ni to gapiów, ni to uczestników – także liczniejsze. Zagadujemy jedną z nich: „Tam nie jedźcie” – tyle nam mówią, wskazując jedną z ulic. „Dlaczego?”. „Po prostu nie jedźcie”, jakby nie za bardzo chcieli rozmawiać. Atmosfera niepewności, niepokoju, lęku zaczyna nam się udzielać. Z drugiej strony ciekawość, chęć pogapienia się, jak u miejscowych.

Parkujemy w innym rejonie miasta. Chyba spokojniejszym, bo kawiarnie nadal otwarte. Pytamy: „Co się tu dzieje?”. „A, to zwykłe zamieszki socjalne, jak we Francji, czy Belgii. Młodzież po prostu buntuje się przeciw brakowi pracy”. Na widok przelatującego śmigłowca ludzie wymieniają między sobą „muchabarat” [„tajna policja”].

Idziemy w kierunku placu, przez który maszeruje liczna grupa z marokańskim flagami skandując coś zawzięcie. Ktoś z flagą na plecach przejeżdża na motocyklu.

Na placu stoją gapie. Znów udając naiwnych turystów pytamy: „O co tu chodzi?”. Gapie udają, że nie znają francuskiego. Mój towarzysz próbuje po arabsku. Odpowiedzi zdawkowe, gapie wyglądają jakby chcieli udać, że i arabskiego nie znają.

Z placu rozległa perspektywa. Na końcu opadającej w dół głównej alei miasta widać unoszące się dymy, we mgle jakby zamieszki. Z jednej strony ulicy, w pewnej oddali, buchające płomienie. Z drugiej, nieco bliżej, bilbord z okazji rocznicy Zielonego Marszu, z portretem króla. W dół aleją idzie nieliczny kordon policji, za nim maszeruje pochód ludzi z marokańskimi flagami. Piękny kadr. Postanawiam zaryzykować i pytam jednego z podoficerów, czy można zrobić zdjęcie. Przyzwalająco wzrusza ramionami. Mój współtowarzysz wyjmuje aparat, wchodzi na murek, szykuje się do ujęcia.

Nagle rusza na nas tłum. Cywile, policjanci. Szarpanina. Nie wiadomo, kto tak naprawdę tu rządzi. Policja wyraźnie nie kontroluje sytuacji, nie wie co robić. A może cywile, to tajniacy w mundurach? Bo to jeden z nich wyrywa aparat, zabiera kartę pamięci, baterie. Ale to policjant krzyczy „Go!” ["Won!"]. Strach.

Chwilę jeszcze krążymy samochodem po mieście. Potem wyjeżdżamy w kierunku Marsa, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów osady portowej. Po drodze wielkie zakłady przeróbki fosforytów – spokój całkowity.

W Marsa do miasta nie uda się nam wjechać. Mijamy je obwodnicą, każda ulica w stronę centrum zablokowana płonącą barykadą. Palą się też budynki, zamieszki w pełnej okazałości. Policji nie widać. W jednym miejscu nawet obwodnica częściowo zablokowana.

Bierzemy autostopowicza. Na pytanie: „Co się dzieje?” reaguje, jakby w ogóle nic nie zauważył, albo jakby to był zwyczajny przebieg poniedziałkowego przedpołudnia. W końcu z ociąganiem mówi, że on nic nie wie.

Dwieście kilometrów pustyni. Wjeżdżamy do kolejnego miasta – Boujdour. Spokój, atmosfera beztroski. Sklepy pootwieranie, głównym deptakiem spacerują kobiety z dziećmi. Mój towarzysz mówi, że czytał w gazecie, iż tu też próbowano rozstawić miasteczko protestacyjne. Było tego raptem kilka namiotów i protestujący po paru dniach zrezygnowali.

Jedziemy przez kolejne trzysta kilometrów pustki (piękne krajobrazy). Dakhla – ostatnie miasto przed granicą mauretańską (do niej jeszcze kolejne trzysta kilometrów). Znów spokój, beztroska, nad zatoką unoszą się kitesurferzy, dla mnie nowość – pierwszy raz widzę skrzyżowanie deski surfingowej z paralotnią. Warunki chyba bardzo dobre – ujście szerokiej doliny daje mocne wiatry, zatoka chroni od fal. Gdyby nie dystans pięciuset kilometrów możnaby napisać – paralotnie nad dymami.

Po drodze widzimy efekty programów rządowych dla Sahary Zachodniej, także tych mniej udanych. Rządki równo ustawionych domków, wszędzie starannie podciągnięty prąd. Tylko domki puste – nikt w nich nie mieszka. W jednym miejscu ruchome wydmy zasypały nawet linię wysokiego napięcia. Aura opuszczenia i bezsensu. Tak musiałyby wyglądać wielkie budowy komunizmu na Saharze.

Następnego dnia, w środę, dziesiątego, wracamy do Laayoune. Przyjeżdżamy po zmroku, w Marsa z obwodnicy miasto widzimy niewyraźne, jakiś ruch jest, ale jego charakter niejasny. Do Laayoune nie decydujemy się w nocą wjeżdżać. Śpimy pod miastem, w samochodzie, na tle rzęsiście oświetlonych wielkich zakładów fosforytowych. Późno w nocy widzę światła kolumny pojazdów wojskowych jadących w kierunku Marsa.

Rano najpierw objeżdżamy Marsa. Miasto bardzo biedne – samochodów mało, czy to w ruchu, czy zaparkowanych, wiele przecznic bez jakiejkolwiek nawierzchni, sklepy skromniutkie. Na ulicach kilka nierozebranych barykad, trochę wypalonych wraków, w tym dwie cysterny, jeden spalony budynek, z dużymi antenami satelitarnymi na dachu, może znów telewizja, może policja? Jedna z ulic nadal zatarasowana całkowicie, w jednym miejscu silny oddział policji. Jedziemy do Laayoune.

Tam kawiarnie otwarte, sklepy jednak nie. Pod jedyną czynną piekarnią spora kolejka. Atmosfera stężała, naprężona. Jedziemy przez miasto główną aleją, tą której nie dane nam było sfotografować. Krajobraz „jak po wojnie”. Miasto spacyfikowane. Zdemolowane sklepy, wypalone budynki, powyrywane z trzewiami bankomaty, poprzewracane latarnie. Wszędzie potłuczone szkło. Liczne spalone wraki – samochody osobowe, pojazdy wojskowe, nawet jedna koparka. Wielka mobilizacja siły, pewnie po części na pokaz. Liczne formacje: niebieskie furgonetki policji, ciemniejsze żandarmerii, zielone transportery wojska, na biało bezosobowe „bezpieczeństwo”, do tego „siły odwodowe” (nazwa brzmi jak nasze ZOMO). Wszędzie grupami po kilkanaście pojazdów, w jednym miejscu aleja zamknięta, pojazdów kilka setek, funkcjonariuszy pewnie ponad tysiąc. Ruch skierowany objazdem.

Dojeżdżamy do rogatek. Bardzo wnikliwa kontrola. Nim nas puszczą przyjeżdża ważniejszy funkcjonariusz, cywil, w luksusowej terenówce z kierowcą (to pewnie rzeczony „muchabarat”). Chwilę rozmawia z posterunkowymi, ogląda nasze paszporty, w końcu pada „Il n’y a rien ici” [nic tu nie ma].

Przy drodze, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się obóz Gdeim Izik, kolejne wielkie zgrupowanie wojska i policji i resztki kamiennych zapór sypanych na drodze. Śladów samego miasteczka namiotowego jednak nie widać. Kręcą się niby buldożery, ale zajęte chyba wydobyciem fosforytów.

Jeszcze przejeżdżamy przez Smarę (znów spokój, ale kontrola na rogatkach bardzo wnikliwa) i wyjeżdżamy z Sahary Zachodniej.

Czas pospiesznej lektury gazet i porządkowania myśli.

****
Gazety krzyczą nagłówkami: „stoją za tym obce, algierskie siły", „znani kryminaliści, bandyci, prowokatorzy", „słuszna reakcja władz", „potępiamy wandalizm z całą stanowczością ", „polityczna instrumentalizacja protestów przez wiadome obce siły", „próba nadużycia procesu demokratyzacji", „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" i wreszcie „mobilizacja za JW Królem". Język brzmi znajomo. Pod tymi tytułami kryją się jednak czasem wiadomości bardziej obiektywne i komentarze niekoniecznie bezkrytyczne.







Zamieszki – jak rekonstruujemy – wybuchły po opróżnieniu miasteczka namiotowego wczesnym rankiem w poniedziałek. Jak to się odbyło, trudno jednak osądzić. Zdaniem Polisario siłowo, według władz protestujący byli gotowi dobrowolnie opuścić obóz po pospiesznym spełnieniu ich postulatów (zapewnieniu im działek ziemi i zagwarantowania zatrudnienia, tj. fikcyjnych etatów – skromna pensja bez obowiązku stawiania się do pracy), jednak wychodzenie z miasteczka zmieniło w starcia między wojskiem, a tą częścią protestujących, którzy nie chcieli go opuścić, siłą przy tym zatrzymując w nim tych, którzy chcieli to zrobić.

Władze informują o 11 zabitych funkcjonariuszach aparatu państwowego (jedna z bardziej niezależnych gazet pyta: „rozumiemy, że nasze wojsko jest tak karne, że zawsze przestrzega rozkazów nieużywania broni wobec protestujących, ale żeby nie strzelać w obronie własnej?”), Polsario mówi o takiej samej liczbie zabitych wśród protestujących, plus setkach rannych i zaginionych.

Jednak to władze, już po naszym powrocie do Polski, podadzą listę nazwisk oraz pokażą zdjęcia z zamieszek, w tym scen zabijania (dla zainteresowanych do ściągnięcia z YouTube; ja materiałów policyjnych nie będę zamieszczał). Także misja Human Rights Watch potwierdza raczej wersję rządową.

Uczymy się kontekstów:

- o napływie migrantów z północnego Maroka do Sahary Zachodniej (by zmienić równowagę ludnościową przed spodziewanym referendum, jak twierdzi Polisario); wszyscy podwożeni przez nas rybacy byli z północy (Maroko, potęga sardynkowa, stawia na Saharze na dalszy rozwój rybołówstwa); w Laayoune palono więc sklepy tych z północy, potem – w odwecie – tych z Sahary;

- o wiosennej fali powrotów z algierskiego Tindouf, gdzie znajduje się kwatera główna Polisario i obóz uchodźców z Sahary; wiele osób, w tym młodych mężczyzn, w ramach odprężenia wróciło stamtąd bez większej kontroli; według prasy, brali oni udział w zamieszkach;

- o pozyskanych przez władze szejkach plemion saharyjskich;

- o kolejnym złym, obok Algierii – Hiszpanii; do Laayoune nie wpuszczono hiszpańskich dziennikarzy, a z tymi przebywającymi już w Maroko miała miejsce przepychanka w trakcie rozprawy jednego z saharyjskich działaczy w sądzie w Casablance (co to za kraj, który ma na pieńku z swoimi oboma sąsiadami...);

- o zamieszkach w Sidi Ifni w 2008, czysto socjalnych, gdzie protestujący wytargowali liczne przywileje dla swojego miasta, w tym awans do statusu prowincji, co dało – wedle słów właścicielki jednego z tamtejszych hoteli – wymierne korzyści.

Wracają stłumione emocje. Mieszanina ciekawości i lęku, udzielający się od ludności miejscowej niepokój. Pytania: „co mamy robić?”, „co tu po nas?”, „czy mamy bawić się w reporterów wojennych?”. Przecież nigdy nie czułem takiego powołania. Ale z drugiej strony – taka okazja …

Strach – czy przypadkiem jako ten obcy, nieznający niepisanych reguł gry i splotów lokalnego kontekstu, nie wpakuję się tam gdzie nie trzeba i nie dostanę omyłkowo (albo i celowo) kamieniem, lub pałką, w łeb.

Ciekawsze było jednak uczucie przewidywalności, że to już gdzieś było, zdarzyło się, jak nie tak samo, to podobnie. Widziałem zbliżone konflikty, choć akurat nie w takiej eskalacji w Kaszmirze, w Kurdystanie.

Poczucie przewidywalności wypowiedzi. Uczestnicy zamieszek: „jesteśmy opresjonowani, to walka o słuszną sprawę"; druga strona: „to warcholstwo, niszczą miasto, atakują policję, wraża inspiracja, przede wszystkim trzeba zaprowadzić porządek, tak nie można rozmawiać, przecież tyle od nas dostają".

Nawet jeśli „atakowali państwo” - jak chce wersja oficjalna, to w końcu mogą i buntować się, i atakować policję, i palić urzędy – skoro, jak chce wersja przeciwna, walczą z okupantem. A więc nieuchronność stronniczości i łatwość popadnięcia w ekstatyczny zachwyt bojownikami o wolność.

W końcu, przekonanie o niemożności rozsądzenia, zrozumienia, kto ma słuszność, zmierzenia, zważenia racji. Gdyby to było możliwe, gdyby te racje były przystawalne, nie byłoby przecież zamieszek. Wrażenie dwóch nieprzekładalnych wersji, dwóch przeciwstawnych narracji, których nie da się ze sobą zespolić.

Zdjęcia: cascad317.skyrock.com, saharawiwomen.blogspot.com, własnych, z powodów opisanych powyżej, niestety nie ma.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Eid Mubarak

Po pierwsze zatem - Wesołych Świąt.

Po drugie – jeśli ktoś jeszcze nie zorganizował się z ofiarą, to polecam http://www.muslimaid.org/.

A po trzecie – wkrótce, inszallah, zamieszczę coś więcej, bom właśnie wrócił do kraju i – jak tylko znajdę czas między pracą i świętami – to siadam do opisywania com tam widział za granicą tym razem.