niedziela, 24 października 2010

z zapisków kinomana

Niedawno skończył się Warszawski Festiwal Filmowy (mieli tam nawet jury ekumeniczne, ksiądz pastor i rabin chyba – ej, ej czy kogoś wam tu nie brakuje?). Ja w temacie bloga widziałem, co następuje, więc sam sobie też pooceniam.

AMERYKA-POLITYKA, CZYLI CIEKAWE OBRAZKI ZE ŚWIATA

The Taqwacores (reż. Eyad Zahra), Taqwacore: narodziny islamskiego punka (reż. Omar Majeed).

Kiedy kilka lat temu przeczytałem o powieści „The Taqwacores” Michaela Muhammada Knighta (samej książki w necie znalazłem jedynie fragment), to google pod hasłem punk + islam wypluwał jedynie – całkiem odlotowe zresztą – nagranie włoskiej kapeli CCCP Fedeli alla Linea. Jak na wiosnę tego roku wróciłem do tematu, znalazłem dwa filmy i oba trafiły do Warszawy na festiwal!

Ale co to jest Taqwacore? Michael Knight trafia z amerykańskiej „trudnej rodziny” do pobliskiego meczetu i oczarowany ciepłem i otwartością zostaje muzułmaninem. Jedzie do Pakistanu „studiować islam”, ale odrzuca go twardogłowa jednowymiarowość, na którą tam trafia. Wraca, przystaje do punków. Pisze „The Taqwacores”, jako „pożegnanie z Islamem” – to obraz takiego islamu, jaki mógłby, powinien być - ale jakiego nie ma; mix punka i islamu, wizja domu, gdzieś w zapuszczonej dzielnicy Bostonu czy Filadelfii, zaludnionego przez zbuntowanych mułłów, odjechanych szejków, ajatollahów z irokezami i upalonych imamów.

Gdy książka wychodzi w jakimś punkowym zinie (potem dystrybucją zajęło się wydawnictwo samego Jello Biafry), do Knighta zaczynają trafiać maile: „To gdzie jest ten dom? Ja też jestem muzułmańskim punkowcem, ale jestem u siebie w Austin, Huston, Chicago sam.” Inna historia: „Byłem jedynym chłopakiem z południowej Azji w szkole, odmieńcem, punki też były tam takimi odrzuconymi odmieńcami i oni jedyni mnie zaakceptowali”.

I tak „The Taqwacores” stają się nie końcem, a początkiem historii. W ciągu kilku lat powstaje cały ruch hardcorowych muzułmanów (http://taqwacore.wordpress.com/), a Knight został jedną z bardziej intrygujących postaci amerykańskiego islamu, także dzięki innym swoim projektom (ciekawy wątek, którego tu nie czas eksplorować to „Standing Alone in Mecca” Asry Nomani).

Jeszcze kilka lat temu najmocniejsze, co znałem, to był pakistański zespół Junoon (szaleństwo), płyta Inqilab (rewolucja) oraz brytyjski Fun-Da-Mental. Dziś mamy całą punk-islamską scenę. Najbardziej znana ekipa to The Kominas z „hitem” „Sharia Law in the U.S.A.” na melodię (o ile w punku można mówić o melodii) „Anarchy in the UK”. Jest też punkowo-lesbijski Secret Trial Five (hit: "Hey Hey Guantanamo Bay"), a nawet At-Thawra (znów rewolucja), grająca „raicore”.

Beethoven to to nie jest (w moim odczuciu muzycznie ciekawy jest jedynie tylko inspirujący się tym gatunkiem Sagg Taqwacore Syndicate), ale muzułmańscy punkowcy starają się, drą mordy, szarpią druty i bardzo głośno krzyczą, że świat, i islam, powinien być inny niż jest. Ale bunt przeciw Ameryce i nawet bardziej muzułmańskiemu establishmentowi jest zdecydowanie autentyczny, świeży i ożywczy. A przy tym chłopaki (i dziewczyny) nieźle się bawią, co pewnie najważniejsze.

Doskonale ich rozumiem, bo sam za młodu punkrocka też słuchałem, na koncerty chodziłem (do Jarocina niestety nie dojechałem – mama zabroniła) i nadal mam całą szufladę pokątnie wydawanych kaset, do których niekiedy z sentymentem wracam. Zresztą chyba nie tylko ja – Piotr Ibrahim Kalwas pisze, jak za swych szczenięcych lat punkował chodząc przy tym w koszulce „Harakat-e Islami”. A i Włodi donosił o młodocianej fascynacji punkrockiem.

Z dwóch pokazanych filmów lepszy pierwszy (ten z „the” w tytule), fabuła na podstawie powieści Michaela Muhammada Knighta. Nie, nie lepszy, to najlepszy film niskobudżetowy, jaki od dawna widziałem. Świetna gra odtwórcy głównej roli – Bobby’ego Naderi’ego. Twarz wyrażająca nieustające zdziwienie, ale i zaciekawienie taqwacorowcami. "Zwykły chłopak", dzięki którego otwartości na freaków nawet ci, co nie czują do nich sympatii, mogą się z nimi zacząć utożsamiać.

Chcecie najbardziej odjechany wątek? Piątkowe kazanie o … paleniu „zioła”, na podstawie wersetów z Koranu o korzystaniu z darów Ziemi (niestety numerów wersetów nie spisałem ;-). Psychologicznie najtrudniejsze przy kręceniu według reżysera? Przygotowanie rekwizytu w postaci Koranu z wykreślonym wersetem 34 z sury Nisa.

Drugi film (ten bez „the” w tytule), dokument, narracyjnie pęknięty. Pierwsza część porywająca, kiedy przemalowany na zielono amerykański school bus z wypisaną stacją docelową „Taqwa” mknie przez Amerykę zbierając wszelkich punkowych szaleńców, by przyjechać na największą mainstreamową muzułmańską konwencję i spróbować wystąpić w programie artystycznym na scenie otwartej ku zachwycie młodzieży, niezrozumieniu rodziców i przerażeniu organizatorów.

To jednak fałszywa kulminacja, potem reżyser jedzie ze składem The Kominas i Michaelem Muhammadem Knightem do Pakistanu (dla którego to podróż sentymentalna) i film rozpływa się w nieskonkludowanych sekwencjach. Fajniej by było, gdyby reżyser bliżej pokazał zespoły, które wyruszyły z nim w pierwszej części na taqwacorową autobusową pielgrzymkę. Ale i tak Michael Muhammad Knight jest na tyle odjazdowy, ze przez te półtorej godziny z powodzeniem można go słuchać i oglądać.

Dwa – z pewnie z wielu – znaczeń ukrytych w tle. Mniejsze to migawki z wrestlingowego „starcia” Michaela Muhammada Knighta z Ibrahimem Hooperem, jednym z głównych amerykańskich działaczy muzułmańskich (wyzwany na pojedynek Hooper się nie stawił i w jego roli wystąpił jakiś dubler).

Większe to wątek szyicki. Któraś z taqwacorowych kapel nazywa się Vote Hezbollah, jeden z mieszkańców fikcyjnego punkowego domu to skin-szyita z wytatuowanym na piersiach bodaj „Karbala”, a w Pakistanie Michael Muhammad Knight bierze udział w tazije. Bo i szyizm, jak punk, to bunt przeciw opresji.

Kiedy opowiedziałem znajomemu tureckiemu studentowi o taqwacore, słuchał z szeroko otwartymi oczami i ustami, a następnie wstał mówiąc: „muszę to sobie ściągnąć”. Z dokumentu mam plakat, całkiem fajny wedle mojej żony, żałuję, że na fabule poskąpiłem i plakatu także nie kupiłem.

Amerykański Dżihadysta (reż. Mark Claywell). Biografia – całkiem odlotowa, ale jakby za mało na pełnometrażowy film dokumentalny (może lepiej było coś do telewizji?). Jest jednak kilka ładnych obrazków: czarny islam (korzenie bohatera), wojna w Libanie, czy jakże amerykańska miłość do broni palnej. Bohater brał zresztą udział chyba we wszystkich możliwych wojnach – Afganistan, Bośnia, gdzie dziś mieszka, wcześniej, jeszcze w armii amerykańskiej, Wietnam - ale to Bejrut najciekawiej pokazany.

Jednak „dżihadysta” w tytule jest coś na wyrost: jeździ kilka razy do roku do Stanów za pracą bez żadnych kłopotów (drobna sugestia w jednej ze scen – może nadal związany z Pentagonem?). Do tego drażniące swoją oczywistością przemowy ekspertów o tym, skąd się bierze terroryzm.

Jakby autorzy zamiast tego połączyli bohatera z jakąś inną biografią, bo ja wiem, amerykańskiego obywatela, który wstąpił np. do Tamilskich Tygrysów, albo do kolumbijskiego FARC-u, to nie byłoby wrażenia niewypełnionej szansy. Szczególnie, że i życiorysu swojego bohatera nie prześwietlili do końca.

Imperialiści są wśród nas (reż. Zeina Durra). Myślałem, że to, może nie do końca udana, satyra na powierzchowność multi-kulti, spotkanie kultur w tyglu wielkiego zachodniego miasta, spotkanie, które ogranicza sie do ekscytacji egzotycznym jedzeniem, obejrzenia spektaklu artysty z innego kontynentu, czy przelotnego romansu. No może z próbą zarysowania czegoś głębszego, prawdziwszego w tle.

Tymczasem po seansie pojawiła się reżyserka, by odpowiedzieć na pytania i okazało się, że to wszystko było na serio. Wygłosiła płomienna tyradę, że nie chciała zrobić filmu, który by walił polityką jak obuchem. A tymczasem odczytany na serio walił aż huczało.

Próbka: "Miałam przyjaciół, którzy byli bardzo prześladowani po 11 września. Mogli latać tylko pierwszą klasą, bo inaczej poddani by byli kontroli bezpieczeństwa". Gotów jestem poddać się pełnej kontroli bezpieczeństwa przy każdej podróży samolotem w zamian za lot pierwszą klasą. „Z systemem [kapitalistycznym] trzeba walczyć. Ja walczę sztuką.” Nic dodać nic ująć – ruszajmy więc budować celuloidowe barykady.

Może jednak taka polityzacja jest dziś właściwa. Przyniosła nie tylko entuzjazm publiczności (przynajmniej części) po seansie, ale i nagrodę jury.

Nielegalni (reż. Olivier Masset-Depasse). Znowu kino polityczne, choć na czasie, z tezą anty-Sarkozy w sprawie deportacji. Nie to, żebym zawsze nie lubił kina politycznego, ale zbyt proste tezy, łopatologiczny scenariusz, to nie dla mnie. Nawet nagroda jury za najlepszą reżyserię mnie nie przekonała.

Dzień w którym świat stanął na głowie (reż. Tim Cutler). Trochę zbyt dużo entuzjazmu Bliskim Wschodem (zdarzają sie i u nich czasem pewne problemy), sposób pokazywania krytycznych wobec Ameryki obrazów za bardzo zaś przypominający The Power of Nightmares (odpowiedź BBC na Fahrenheit 9/11 Micheala Moora – równoległa historia rozwoju ideologii neokonserwatywnej i islamistycznej). Ale osobisty wymiar tego filmu (jedyny dotąd film reżysera, autobiograficzny, w kulminacji kończy się zapowiedzią kilkuletniej choroby autora), jego poetyckość (reżysera we wcześniejszych próbach artystycznych zajmowało łączenie poezji i kina, tutaj wyszło mu to wielce udanie) powoduje, że był to jeden z tych obrazów, który być może najgłębiej przemawiał, najbardziej zapadał, by w zupełnie niespodziewanych momentach powracać do mnie swymi niektórymi – właśnie tym poetyckimi – scenami.

Z ciekawszych wątków: znakomicie pokazane życie nauczycieli angielskiego na zamkniętym saudyjskim compoudzie. Trzy powody przyjazdu – debt, drink, divorce, brak stabilizacji, brak przyszłości, brak sensu, alkohol, zamknięcie, kłótnie. Poza tym małe obserwacje: amerykanizacja Bliskiego Wschodu, co i sam widziałem w Omanie – McDonald, czy Starbucks na każdym roku, pewnie światowy rekord w ich zagęszczeniu na kilometr kwadratowy. W filmie scenka ze szkoły w Doha potwierdzająca statystyki, ze w Katarze jest najwyższy na świecie odsetek otyłych i cukrzyków.

UNIWERSALIA, CZYLI MOI FAWORYCI

Pogorzelisko (reż. Denis Villeneuve). Zacznijmy od banału – zasłużone Grand Prix.

Wielki film o dotrzymywaniu danego słowa, tajemnicy, brzemieniu przeszłości i, poniekąd, pojednaniu. O czym dokładnie - nie opowiem, by nie zepsuć, może wejdzie na polskie ekrany. Tylko pierwsza scena: biuro notariusza, odczytanie testamentu zmarłej. „Pochować mnie nagą, twarzą do ziemi, bez ceremonii religijnych i kamienia nagrobnego, bo tak należy chować tych, którzy nie dotrzymują obietnic. Mój syn niech odnajdzie brata i wręczy mu list, który otrzyma od notariusza, córka niech odnajdzie ojca i wręczy mu drugi list, który także dostanie od notariusza. Dopiero wtedy dane słowo zostanie dotrzymane, ceremonie religijne będzie można odprawić, a na grobie postawić kamień”.

To także wielki film o wojnie w Libanie, jak Walc z Baszirem, choć perspektywa inna. Zarazem przypomina o obejrzeniu 15-częściowego dokumentu o tym konflikcie („The War of Lebanon”), który od kilku lat butwieje na moim dysku twardym, jak i czyni oglądanie choćby najlepszych dokumentów o Libanie zbędnym.

Syn Babilonu
(reż. Mohamed Al-Daradji). Kolejna wielka opowieść, także o pojednaniu, wybaczeniu, tyle że w postsadamowskim Iraku. Pani reżyser od „Imperialści są wśród nas” po projekcji zadała pytanie: „A dlaczego reżyser nie krytykuje w filmie amerykańskiej okupacji". Jakby wszystkie filmy musiały być pod jedna tezę…

Wyznanie wiary (reż. Burhan Qurbani). Po filmie spotkanie z reżyserem. Film dobry (wyczekany, czytałem o nim już w lutym przy okazji festiwalu w Berlinie, tak sobie myślałem, że i u nas na festiwalu go pokażą), ale reżyser jeszcze fajniejszy. Na ogół obowiązuje bowiem zasada: dobry film – reżyser na spotkaniu nie ma już nic do dodania, wszystko w swoim dziele zawarł; film zły – reżyser nawet ciekawie objaśnia, co takiego chciał wyrazić, może świadom, iż mu nie wyszło.

Wracając do filmu: reżyser o afgańskich korzeniach, film dzieje się w Berlinie, bohaterzy Turcy, Nigeryjczycy. „To nie jest film o imigrantach, chciałem pokazać, że Niemcy to nie tylko wysocy blondyni, ale ktoś jak ja. Moi rodzice są z Afganistanu, ale ja jestem Niemcem.”

Ale historia uniwersalna. A właściwie trzy historie: miłość (homoseksualna), macierzyństwo (i aborcja), wina (bo zabójstwo). „Chciałem zrobić muzułmański >>Dekalog<< Kieślowskiego, pokazać, że te problemy nie obce są i muzułmanom”.

„Tak, wiem, to jest smutny film, ale dużo łatwiej robić takie filmy, niż komedię. Łatwiej ludzi skłonić do płaczu, niż ich rozśmieszyć. Potrzebuję jeszcze pięć lat, by zrobić komedię.” Ja na nią już czekam.

Jednego jednak reżyser nie powiedział: w którym to berlińskim meczecie można takiego imama znaleźć, jak ten pokazany w filmie?

Krzyczący mężczyzna (reż. Mahamat-Saleh Haroun). Kocham kino zachodniej Afryki, odkąd obejrzałem film o próbie pojednania po ludobójczej wojnie domowej (wielka plemienna uczta, po obu stronach i chrześcijanie, i muzułmanie), próbie, której nie udaje się przezwyciężyć duchów przeszłości (nad ranem zaczyna bić wielki tam tam wojenny). Od lat marzę też, by pojechać na słynny festiwal do Ouagadougou.

W „Krzyczącym mężczyźnie” też mamy temat uniwersalny – konflikt powołania (zawodowego) z obowiązkiem (wobec rodziny), więź ojca z synem, zwątpienie (w Boga). Wszystko na tle ataku rebeliantów na stolicę Czadu w 2008 roku, odpartego przy pomocy Francuzów. A do tego możemy zobaczyć scenki o tym, jak ekspansja Chińczyków wypiera z Afryki Europejczyków.

TURCJA, CZYLI DWIE TOTALNE PORAŻKI I DWA SYMPATYCZNE OBRAZKI

Obcy (reż. Feo Aladag). Milcząca rodzina przy stole – dźwięk wymierzonego policzka, ponura twarz ojca – policzek, roztrzęsiona twarz córki – policzek, starszy brat mówi o honorze rodziny – policzek, matka wyrzeka się córki – policzek, młodszy brat współczuje siostrze – po.., nie - tym razem tylko łzy. I nie było jedynie sceny z rakı: mąż siedzi przy stole i pije (oczywiście milcząc), żona pokornie mu podaje obiad – policzek. Bo tym razem entourage był bardziej tradycjonalistyczny.

Kolejny turecki film o problemach społecznych, jakie tamtejsza kinematografia produkuje tuzinami. Stały zestaw figur dramaturgicznych i nieodmiennie przewidywalny scenariusz. Poziom ekspresji aktorskiej i sztuki reżyserskiej jak w prowincjonalnej szkole filmowej. Ani przybliża do zrozumienia – realnych – problemów, ani tym bardziej do ich rozwiązania. Jak ujął to znajomy Turek: „turecki film na zagranicznym festiwalu – w ciemno można obstawiać, że będzie albo o zabójstwach honorowych, albo o problemie kurdyjskim”.

Może jednak jestem niesprawiedliwy, filmu „z przyczyn niezależnych od mnie” nie obejrzałem końca, może w finale było coś więcej, jakiś zaskakujący zwrot akcji, jakaś niespodziewana kulminacja.

Dzieci Diyarbakir (reż. Miraz Bezar). Wspaniała historia o dzieciach pozbawionych rodziców - bez żadnej niepotrzebnej brutalności (wypatrzyłem Fatiha Akına wśród producentów). Nikt ich nie wykorzystuje, nie znęca się nad nimi, ot po prostu wyprzedawszy cały dobytek muszą wyprowadzić się z mieszkania, by zostać przygarnięte przez inne dzieci ulicy. Gdyby tylko wątek kurdyjski (tak, tak, znajomy Turek ma rację, albo zabójstwo honorowe, albo Kurdowie …) był ciut cieńszym piórkiem narysowany, to byłby kolejny wielki film festiwalu.

Włosy (reż. Tayfun Pirselimoğlu). Tym razem ani o zabójstwach honorowych, ani o Kurdach, ale i tak porażka totalna. Niby pomysł dobry – pogranicze miłości i szaleństwa, trochę nawet jak z, bo ja wiem, „Milczenia owiec”. Niby poszczególne koncepty trafione – z miłości chory jest właściciel zakładu perukarskiego. Mamy więc kilka dobrych scenek z kupowaniem peruk (a to studentka, która chce jej używać zamiast zakazanej chusty, a to łysiejący jakby akwizytor z bardzo polską pożyczką); obiektem miłości jest na równi kobieta, która przyszła sprzedać swoje włosy, jak i same włosy, z czułością myte przez perukarza; ofiara, mąż tejże kobiety, pracuje proroczo w kostnicy przy myciu zwłok; szaleństwo mordercy przejawia się także w obsesji „panie doktorze, maleję, jestem coraz niższy”….

Ale wykonanie … te niemiłosierne dłużyzny to było za dużo, nawet jak dla mnie. Drugi film turecki, z którego wyszedłem przed końcem (nie ja jeden zresztą – wychodzili też inni).

Opowieści z Kars (dzieło zbiorowe). Zestaw ładnie pokazanych, w sepii, bezpretensjonalnie zgrabnych opowiastek. Przypomniały mi trzy K Pamuka – Ka, Kar („Śnieg”), Kars – jak i moje odwiedziny w tym jedynym tureckim mieście, które było niegdyś częścią tego samego państwa, co duży obszar Polski – Imperium Rosyjskiego przełomu wieków, o czym świadczą choćby podobne ślady architektoniczne. Okna mieszkania, w którym się wychowałem, patrzyły na byłą cerkiew garnizonową – dziś kościół, w Kars także widziałem dawną cerkiew – obecnie meczet.

Bayraktar (reż. Philip Vogt) – chorąży (z tureckiego): trochę przywódca, trochę rozjemca klanowy w Albanii. Miły powrót do wakacyjnych wspomnień z Bałkanów. Dopisuję do Turcji, bo jeśli gdzieś, to tu najbardziej pasuje.

KOBIETY

Trzecie Piętro (reż. Bijan Mirbagheri). Kino irańskie w dobrej formie, jakby o beznadziei. Frapujący kameralny plan – dwie kobiety zamknięte w bodaj teherańskim mieszkaniu. Niestety ciut się spóźniłem, trochę może przysnąłem i nie do końca do mnie film dotarł. Mam nadzieję, że wejdzie na ekrany, to z przyjemnością pójdę raz jeszcze.

Kick in Iran (reż. Fatima Geza Abdollahyan). Dokument, kobiece tekwondo w Iranie. Niestety szyki reżyserce pokrzyżowało to, iż bohaterka, choć generalnie dobra zawodniczka, akurat na olimpiadzie w Pekinie przegrywa drugą walkę i dobrze rokująca historia załamuje się. Zgrzyt, nagły nieplanowany koniec.

Pogrzebane tajemnice (reż. Raja Amari). Trzy, a z czasem cztery, kobiety mieszkające w wielkiej, opuszczonej rezydencji. Seksualność, napięcie na linii wykluczeni – klasa panująca (ta stara – dostatnia burżuazja, i ta młoda – tunezyjska „złota młodzież”), niedostępny świat kobiet. Ten ostatni tak znaczący w krajach, w których życie mężczyzn i kobiet jest bardziej odseparowane niż w Europie, a który ja zazwyczaj mogę podejrzeć jedynie poprzez relacje mojej małżonki.

Może wejdzie u nas do dystrybucji, bo by było warto.

Mów mi Salma (reż. Aude Leroux-Lévesque, Sébastien Rist). Jak się wybierze dla dokumentu odpowiednio egzotyczny temat (tu wspólnota transwestytów w Bangladeszu), to zawsze coś tam ciekawego można oglądając się potem dowiedzieć. No bo kto spotkał bengalskiego transwestytę i wie jak i czym on żyje? Mnie transwestyci tylko raz mignęli w Indiach na urus w Adżmerze.

Ale sam film nic specjalnego – musiałem sięgnąć do programu, by przypomnieć sobie o czym to było.

Z kinomańskim pozdrowieniem - następny festiwal już za rok!

Wypowiedzi reżyserów po seansach nie koniecznie są wiernym zapisem ich słów. Sens jednak mam nadzieję oddaję właściwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz