niedziela, 13 września 2015

W Szwecji, czyli wszędzie

Pierwsi przyjechali Finowie. W latach 50., do pracy w fabryce Volvo, dziś wykupionego przez inwestorów chińskich, oraz w zakładach tekstylnych, w większości już nieistniejących (produkcja przeniosła się do Azji, budynki zmieniono w supermarkety, biura i muzeum przemysłu włókienniczego). Ale Finowie zostali, teraz jest to już drugie, trzecie pokolenie, a najbardziej widocznym przejawem życia diaspory są spotkania dla emerytów przy wyrobie tradycyjnego rękodzieła. Spotkać można niekiedy staruszków, którzy po szwedzku nadal niezbyt, tyle co: - Przyjechałem, poszedłem do pracy w fińskiej brygadzie i tak się już bez szwedzkiego funkcjonować nauczyłem.

Irańczyków, z wpływowej w Szwecji imigracji (m.in. sześciu posłów do parlamentu), która przybyła po rewolucji islamskiej, nie ma zbyt wielu. Ale szefową gminy jest właśnie Iranka.

Potem – już w latach 90. – zaczęła przyjeżdżać „Jugosławia”. Nauczycielka mojej młodszej córki, Bośniaczka, opowiada: – Doskonale rozumiem, że córka czuję się onieśmielona. Sama pamiętam jak trafiłam w Szwecji do szkoły mając sześć lat i z początku zupełnie nic nie rozumiałam.

W trakcie ówczesnego kryzysu humanitarnego też była w Szwecji fala obaw, lęku przed przybyszami, które nałożyły się na nienajlepszą sytuację gospodarczą. Ówczesna partia antyimigrancka, Nowa Demokracja, zdobyła blisko 7 proc. głosów i 25 parlamentarzystów. Teraz z tamtych lęków przed przybyszami z Bałkanów pozostało niewiele (choć zastąpiły je nowe), a piłkarz Zlatan Ibrahimović stał się jedną z twarzy współczesnej Szwecji.

Nowsza imigracja to Arabowie - z Libanu, Iraku, muzułmanie, chrześcijanie (z silnej w Szwecji społeczności Asyryjczyków); część ma drobne biznesy: kawiarnię, myjnię, budkę z kebabem, warsztat samochodowy, zakład manicure; a także Somalijczycy, jak moja koleżanka z zajęć szwedzkiego, która uzupełnia maturę w liceum wieczorowym.

Najświeżsi przybysze z Erytrei i Syrii, dwóch krajów najbardziej dotkniętych obecnym kryzysem uchodźstwa. Moja starsza córka opowiada o koleżance, która podczas wojny straciła ojca; koledze, który dostał się do Europy łódką przez Morze Śródziemne; innym, który – co zrobiło na niej szczególne wrażenie – mimo swoich dziesięciu lat w życiu tylko przez miesiąc chodził do szkoły, wszystko co umiał czytać nauczyła go mama. Lekcja historii współczesnej, którą można pobrać na zajęciach ze szwedzkiego dla imigranckich dzieci.

***

„Moja” szwedzka gmina, położona 50 kilometrów na południowy wschód od drugiego miasta kraju, Göteborga (założonego przy udziale Szkotów, Niemców i Holendrów), to raczej przeciętna szwedzkiej prowincji. Nie jest kurortem jak nieodległy nadmorski Varberg, znany z potężnej twierdzy oraz inspirowanej francuskim impresjonizmem szkoły malarskiej, czy ośrodkiem narciarskim jak niedalekie Ulricehamn. Odsetek mieszkańców o cudzoziemskim backgroundzie (urodzonych za granicą lub mających oboje takich rodziców) to 14 proc., nieco poniżej szwedzkiej średniej wynoszącej 21 proc. ciągniętej w górę przez większe ośrodki – w najbliższym dużym mieście, Borås, jest to 27 proc., w Göteborgu 32 proc.

Jednym z większym zaskoczeń po przyjedzie była właśnie liczba cudzoziemców w tak małym w końcu miasteczku. Z czasem dowiedziałem się, że to m. in. na skutek zbyt małej podaży mieszkań w dużych miastach, ale też polityki kierowania uchodźców do gmin w całym kraju.

Ludzie żyją z rolnictwa; pracy w specjalistycznych zakładach tekstylnych (taka sprofilowana produkcja – odzież ochronna, agrowłókniny – zdaje się radzić sobie całkiem dobrze, w odróżnieniu od masowej produkcji odzieżowej); dojeżdżają do Göteborga; pracują w usługach publicznych (gmina wraz z przedsiębiorstwami miejskimi jest największym pracodawcą, jak to często ma też miejsce i w Polsce).

Na moim osiedlu domków komunalnych, raczej skromniejszych, za najbliższych sąsiadów mam Turka z Bułgarii z żoną i córeczką, samotną matkę sprawująca częściową opiekę nad dwójką dzieci, rodzinę Kurdów, grupę punkowców i samotnego zdystansowanego w kontaktach społecznych Szweda w trudnym do określenia wieku średnim, nierzadkie tutaj zjawisko. Typowa mieszanka w mniej zamożnych dzielnicach.

W gminie mieszkają też Tajowie (mamy co najmniej dwie tajskie restauracje; ja sam nauczyłem się gotować tajskie jedzenie korzystając z oferty produktów orientalnych w miejscowym supermarkecie; są też polskie przetwory – pasztety, paprykarze, mielonki) – „import” żony z Tajlandii to dość częste zjawisko w Szwecji; imigranci z Ameryki Południowej, jak kolejni moi koledzy i koleżanki z zajęć (to język szwedzki dla drugiej klasy liceum wieczorowego, w wariancie dla osób urodzonych poza Szwecją; część uczęszczających chce uzupełnić wykształcenie średnie, inni – jak ja – poprawić znajomość szwedzkiego); Albańczycy z Macedonii, Kosowa, Albanii, jak dwie opiekunki w przedszkolu, do którego chodzi mój syn (niektórzy przyjechali ubiegać się o status uchodźcy motywując to np. zemstą rodową panującą w ich ojczystym kraju; jednak azyl przybyszom z tych krajów, niedotkniętych ostatnio poważnymi trudnościami, przyznawany jest tylko w wyjątkowych wypadkach).

***

Są też Polacy, w znacznej części to imigracja świeża, po-unijna. Częsty jest model – ona pracuje w sektorze sprzątającym, on budowlanym. Ze szwedzkim często nie bardzo, nawet w ogłoszeniach o pracę w tych dwóch branżach zdarza się adnotacja „znajomość polskiego będzie atutem”. Przyjechali, znaleźli zajęcie, poprawili swój angielski i nauczyli się w ten sposób funkcjonować, często jedną nogą tu, jedną w kraju. Ale w „mojej” gminie jest też kilka polskich nauczycielek i są polscy lekarze. Polacy to w ogóle trzecia największa grupa przybyszów w Szwecji, po Finach i Irakijczykach, choć akurat w „mojej” gminie jest ich mniej niż w innych częściach Szwecji (najbliższy Polski sklep jest w Borås, tam też msza po polsku). Niektórym z nich – i to niekoniecznie tym najlepiej „zintegrowanym” – zdarzają się dużo mocniej ksenofobiczne wypowiedzi pod adresem innych imigrantów, niż nawet co bardziej niechętnie nastawionym do obcych „rodowitym” Szwedom.

Obecności rodaków w szwedzkim życiu publicznym, karier w mediach, polityce, oddziaływania społecznego jest jednak niewiele (za wyjątkiem uchodźców – dziś warto podkreślić to słowo – z Marca 68 roku). O, na przykład w radio słyszałem audycje po persku, angielsku, lapońsku, fińsku, kurdyjsku, arabsku oraz romsku. Po polsku jedynie wtrącone pojedyncze słowa w programie romskim, kiedy pochodząca z Polski rozmówczyni posługiwała się pewną ilością zapożyczeń językowych.

Są też inni „imigranci unijni”, jak ich określają w Szwecji. Na przykład lekarze z południa Europy uciekający przed kryzysem w swoich krajach i zapełniający zdumiewające swą skalą braki kadrowe w szwedzkiej służbie zdrowia. Ci których poznałem – znajomi mojej żony – nie odnajdują się w Szwecji najlepiej, narzekają na pogodę, brak fiesty i życia nocnego, postrzegane przez siebie „zamknięcie” Szwedów.

Prawdę mówiąc – jak patrzę wśród poznanych przez siebie osób – to najbardziej wobec Szwecji krytyczni są właśnie przyjezdni z innych krajów Europy Zachodniej, a nie przybysze z krajów pozaeuropejskich, czy z Europy Wschodniej... Ci spoza Europy mówią, że Szwecję cenią za edukację dla dzieci (Afganka), wolności obywatelskie (Kurd), rynek pracy dla kobiet (Somalijka; równość płci na rynku pracy, to jeden ze szwedzkich principiów, choć jak pokazują statystyki z jego wdrożeniem w życie niekiedy są kłopoty).

Zachodni ekspaci to też kilku spotkanych Anglików, którzy sprowadzili się tu znalazłszy w Szwecji partnera. Z przybyszami z krajów poza-unijnych łączy ich trudność w odnalezieniu się na szwedzkim rynku pracy. Mimo że tym pierwszym jest znacznie łatwiej – choćby prawo pracy mają automatycznie.

Są też Romowie z Rumunii, jak ci proszący o datki pod supermarketami w moim miasteczku. To właśnie żebracy (mimo iż przybyli z Unii i są chrześcijanami) wywołali w ostatnich miesiącach niechętna reakcję części szwedzkiej opinii publicznej, a ich obecność często jest podawana jako motyw popierania Szwedzkich Demokratów, nowej partii antyimigranckiej. I w naszej gminnej gazecie ukazało się też kilka listów o takiej treści. Ale kilka dni temu widziałem nauczycielkę ze szkoły rozmawiającą z jedną z Romek i starającą się w najprostszych słowach dowiedzieć jak można by je w bardziej trwały sposób pomóc.

No i jeszcze wśród tych wszystkich imigrantów jest moja rodzina. Ni to ekspaci z bogatej Europy, ni to przybysze z biedniejszych regionów świata. Ni to kulturowi krewniacy z Europy Północnej, ni to zastanawiający odmieńcy gdzieś ze Wschodu. Ni to sami będący częścią procesu migracji, ni to przypadkowi jego świadkowie przyglądający się mu z dystansu.

***

Wszyscy my imigranci mijamy się, wraz ze szwedzkimi emerytami, w Willysie lub Lidlu, dwóch tańszych supermarketach. W droższych ICA i Coop Konsumie dominuje raczej szwedzka „klasa średnia”, nie z osiedli komunalnych, a z „lepszych” dzielnic domów jednorodzinnych.

Wszystkim naszym dzieciom szkoła oferuje dodatkowe lekcje języka ojczystego: arabskiego, albańskiego, „bośniacko-chorwacko-serbskiego”, angielskiego, fińskiego, francuskiego, holenderskiego, perskiego, polskiego (niestety w tym roku nie zebrała się w gminie wymagana grupa pięciu dzieci), somalijskiego, hiszpańskiego, tajskiego, tigrinja (używanego w Erytrei i Etiopii) oraz niemieckiego (Niemców dosyć często mijam w sklepie – nie udało mi się jeszcze ustalić, co ich w mojej okolice sprowadziło, choć oczywiście związki Szwecji z Niemcami są silne i wielowiekowe). Szkoła informuje też, że – obok na przykład wegetariańskiej oraz modnej bez-laktozowej – oferuje także dietę bez wieprzowiny, ale już nie ściśle halal (takie mięso i wędliny są jednak do kupienia w „naszym” supermarkecie).

Nie znaczy to, że obraz jest sielankowy. W sąsiedniej gminie jest malutki meczecik, w zasadzie sala modlitw – podrzucono pod nią jakiś czas temu głowę wieprza (tu kazania są tylko po arabsku, w większych meczetach w Göteborgu i Borås, także w prostym, imigranckim, szwedzkim, tak iż każdy, kto – jak ja – świeżo przyjechał do Szwecji, może je zrozumieć). Kiedy zaś u nas przymierzano się do otwarcia ośrodka dla uchodźców miały miejsce protesty, w formie anonimów zapowiadających powstanie na sąsiedniej działce fermy świń; wsparli je niektórzy lokalni politycy – ale mocno były też głosy sprzeciwu. Ośrodka na razie nie otwarto, gdyż urząd do spraw migracji stwierdził, iż nie wymogi anty-pożarowe nie są spełnione w wystarczającym stopniu.

Widuję też niekiedy nalepki, ulotki Szwedzkich Demokratów głoszące a to że „szwedzka praca dla szwedów”, a to iż „szwedzka rodzina musi być duża” (pod zdjęciem grupy blondynów). Kilka razy wytrąbili mnie na ulicy, a raz przy tym pokazali gest środkowego palca – zastanawiam się, czy miałoby to miejsce, gdybym nie jeździł na polskich numerach?

***

Pewnego wieczoru w uchodzącym za „gorszy” rejonie (i zamieszkałym pewnie przez więcej imigrantów niż moje osiedle) widziałem również, jak młody człowiek o ciemniejszej karnacji wymieniał pakunek za pakunek z pasażerem samochodu, który następnie pospiesznie odjechał, jakby może finalizowano zakup porcji narkotyków (czasem czuć w tej okolicy zapach marihuany). Przez to osiedle biegamy z żoną kilka razy w tygodniu, często wieczorem, nigdy jednak nas nic nieprzyjemnego nie spotkało.

Odwiedzaliśmy też znajomych w Malmö (on prowadzi firmę budowlaną, ona domowe mini-przedszkole). Z uśmiechem opowiadali, że mieszkają w dzielnicy uchodzącej za drugą – no, może nawet trzecią – najgorszą w całym mieście. Za tą najgorszą uchodzi Rosengård (często pokazywany w telewizji jako ilustracja „kłopotów z imigracją”), tam też się przejechaliśmy.

Oba te osiedla to blokowiska jakich wiele w Polsce, może nawet ciut lepiej utrzymane. Zbudowane zostały w latach 70., w ramach programu „Miliona Mieszkań” dla szwedzkich wtedy jeszcze pracowników przemysłu. – W Rosengård nie ma już „etnicznych Szwedów”, u nas jest może z 5 proc. – opowiadał znajomy. Jak przeglądaliśmy listę lokatorów na jego klatce, to się wręcz zdziwił, że występuje na niej jedno szwedzkie nazwisko. Spytany zaś o sąsiada, staruszka, który nie wydał mi się imigrantem odpowiedział: – On? To Fin. Bardzo sympatyczny.

W trakcie naszej wizyty okazało się, iż znajomemu okradziono garaż. Ta kradzież i historia z domniemanym handlem narkotykami, to jedyne dwa mające przez osiem miesięcy miejsce w moim bliższym lub dalszym otoczeniu zdarzenia, które ktoś niechętny wobec obcych mógłby wpisywać antyimigracyjną narrację. Oczywiście w tym okresie w „mojej” gminie zdarzyły się też inne przestępstwa opisywane przez lokalną prasę (rabunek domu połączony ze czasowym uwięzieniem zamieszkującej go pary staruszków; brutalne pobicie narzeczonej – z poważniejszych, jakie zapamiętałem), których w anty-imigrancką narrację nijak nie dałoby się wpasować.

***

Niedawno opublikowano raport pokazujący, iż Szwecja w ciągu ostatnich dekad zyskała dzięki imigracji 400 miliardów złotych (to w przeliczeniu na mieszkańca cztery razy więcej niż Polska dostała z Unii), i że bez nich miałaby nie 10, a 7,5 miliona mieszkańców. Choćby w zeszłym roku uzyskało w Szwecji prawo pobytu 120 tys. ludzi (a opuściło ją 50 tys.), spośród których 30 proc. to byli azylanci (w kraju o liczbie ludności Polski oznaczałoby to przyjęcie około 130 tys. azylantów).

Pojawia się jednak nowa – jak w początku lat 90. – fala nastrojów anty-imigranckich, która wyraża się we wzrastającym poparciu dla Szwedzkich Demokratów (w wyborach jesienią zeszłego roku uzyskali 13 proc., obecnie ich notowania sięgają ponad 20 proc.). W tłumaczeniu przyczyn tego rzadkiego w Szwecji przesunięcia sympatii tutejsi komentatorzy nie okazują się wiele mądrzejsi od tych w innych państwach Europy, próbujących wyjaśniać podobne zjawiska u siebie w krajach.

Pojawiają się więc teorie, takie jak zużycie tradycyjnej prawicy (zmęczonej ośmioma latami rządów), lub jej – a także części gazet konserwatywnych – flirt z nastrojami antyimigracyjnymi; brak świeżych pomysłów lewicy, która wróciła do władzy jesienią, ale które nie ma mieć nic nowego do zaproponowania poza nostalgią za minionymi latami państwa dobrobytu; lęki wynikłe z sytuacji na rynku pracy; zbyt długie kolejki do lekarzy, czy domów spokojnej starości, na który to problem nikt dobrej odpowiedzi nie ma, więc wzięcie mają zdobywać pomysły przekierowania tam środków „wydawanych” ponoć na imigrantów (choć te dwie branże w dużym stopniu zależą właśnie od pracy imigrantów); lub po prostu niechęć do zmian i tęsknota za starymi dobrymi czasami, kiedy wszystko – i wszyscy wokoło – było znane i oswojone. Trudno też powiedzieć czy fala empatii i dobroczynności, która pojawiła się w ostatnich dniach, po opublikowaniu fotografii Alana Kurdi'ego, także w Szwecji, trwalej wpłynie na nastroje społeczne.

My w zeszły weekend wybraliśmy się tym razem nie do symbolu imigracji, Malmö, a do Växjö w Smalandi, jednego z najbardziej „typowo” szwedzkich regionów. Obok tradycyjnych hut szkła można tam zwiedzić „Dom Emigrantów” opowiadający o historii szwedzkich wyjazdów do USA. Tak jak dziś Szwecja jest krajem przyjmującym w Europie jeden z największych odsetków imigrantów, tak w XIX wieku była krajem o jednej z największej emigracji – w ciągu 80 lat opuściło ją (a liczyła dwa razy mniej mieszkańców niż dziś) 1,5 miliona ludzi.

Nie zawsze spotykali się w USA z dobrym przyjęciem. Powstały określenia jak „tępy Szwed” (bo nie da się z nim dogadać), narzekano, iż przybysze mieli śmierdzieć śledziami. Dziś szwedzka prasa przypomina, co pisały wtedy o Szwedach niektóre amerykańskie gazety: „Jesteśmy zalani, omal zatopieni przez olbrzymią falę europejskiej hołoty. Przyjezdni to żebracy, kryminaliści, biedacy i inny niepożądany element pochodzący z obcej cywilizacji. Nasz kraj to nie jest zakład filantropijny dla moralnie najbardziej upadłych ludzi. Im szybciej zamkniemy drzwi tym lepiej.”

Dopiero przyjazd kolejnej fali imigrantów, na których przeniosła się niechęć, przyczynił się do tego, iż zmieniła się opinia Amerykanów o Szwedach i sprawiła, że zostali oni zaakceptowani na równi z innymi Anglosasami. Tymi przybyszami, którzy zastąpili w roli „obcego” Szwedów, byli Polacy.