środa, 3 lutego 2010

omam

Postanowiłem nigdy nie jechać do Kandaharu i Timbuktu. Nazwy te, już od dzieciństwa, od kiedy przyuważyłem je na wielkiej mapie świata wiszącej na łóżkiem, miały dla mnie jakiś tajemniczy czar. I nie chciałbym go utracić.

A właśnie rozwiałem inną magię – Maskat. Już sama nazwa rozczarowuje – Muskat, jak mi się do niedawna zdawało, brzmi przecież o wiele bardziej uwodzicielsko.

Mahatma Gandhi spytany o cywilizację brytyjską powiedział ponoć, iż byłaby to ciekawa rzecz. Toute proportion gardée z Omanem jest tak samo. To kraj już jakby naszkicowany (przez dobrotliwego Sułtana Qubusa), już częściowo zbudowany, ale jeszcze życiem nie wypełniony, jeszcze nie wiadomo, w jakim kierunku się potoczy.

Fatamorgana pośród pustyni. To uczucie oglądania na wpół rzeczywistej zjawy było jeszcze bardziej dojmujące w trakcie nocnego, kilkudziesięciominutowego międzylądowania w Dubaju – jakieś światła, niesamowicie mocne, przez mgłę i opary unoszące się nad miastem, jakieś mary przebijające się na horyzoncie przez chmury (czyżby Burdż al-Arab?), a nad samą Zatoką łuny spalanego gazu nad platformami wiertniczymi.

Oglądałem wczoraj w księgarni album z historycznymi zdjęciami Omanu. Były nawet zdjęcia plemienia z Dhofar, co jeszcze po wojnie mieszkało w chatach z trzciny. Choć było też Towarzystwo Omańskie (o ile nazwy nie plączę) z lat bodaj 20. – grupa dżentelmenów w fezach, godnych Damaszku bądź Kairu. Jeszcze w 1970 były w całym kraju tylko trzy podstawówki, 10 kilometrów utwardzanych dróg i dwie przychodnie.

Co będzie jak ropa się skończy? Wszystko oklapnie? Nieczynne odsalarnie wody morskiej, terenowe samochody na zawsze pozostawione na parkingach, nagle opuszczone hotele, biurowce i lotniska, estakady donikąd, wymarłe sklepy, niedokończone kompleksy mieszkalne ...

Czy też jakiś alternatywny scenariusz wypali? Myślą tu o nich, przecież wiedzą, że z ropą różnie może być. Może turystyka (Oman), może handel (Dubaj), może banki (Bahrain), może targi i konferencje (Doha), może przesiadki lotnicze (znów Dubaj), może nieruchomości (no z tym ostatnio w Dubaju nieco przesadzili) – różnie kombinują.

A cudzoziemcy? W samym Maskacie to połowa ludności, nie licząc licznych lokalnych mniejszości (pewnie ten język, którego ni w ząb nie kapuje to Suahili … w końcu Zanzibar – kolejna magiczna nazwa, którą lepiej mi będzie omijać szerokim łukiem – to była omańska kolonia; a dukać miałem okazje nie po arabsku, a w Urdu).

Więc cudzoziemcy wyjadą, czy wtopią się, jak tylu przed nimi (Beludżów, Persów…)? A może przejmą ten kraj na własność; może nie ten, ale może Qatar, gdzie jest ich trzy-czwarte, w końcu nie tak odległy stąd Singapur Chińczycy właśnie tak przejęli.

Jedno trzeba im przyznać – żyje im się tu wygodnie. Jeśli coś może być przyjemne i łatwe w użyciu – to czemu nie? Domy – przestronne, arterie – przelotowe, restauracje – przepyszne (nigdzie tylu McDonaldów nie widziałem…). Sklepy na bazarze – po prawdzie głównie biżuteria i kobiece stroje, oraz niesamowite ilości walizek (a jednak kraj na walizkach...) - pełne wszelkiego towaru. Tylko księgarni jakoś nie ma (jeszcze muszę porządny supermarket odwiedzić – bo centrum handlowe rozczarowało, może w Dubaju jest coś lepszego od warszawskiej Arkadii).

Promenada nad morzem, park wieczorem, wszędzie dojazd samochodem. Pokojówka – obowiązkowo filipińska – 200 USD (sporo mniej niż w Polsce). Ponoć nie tylko miejscowi, ale i zachodni ekspaci gustują w służbie...

Sądząc po ruchu wokół biurowców, a raczej jego braku, nie przepracowują się (godziny pracy w urzędach - do 14.00). W sklepach i różnorakich jadłodajniach (w tym fastfoodach), tempo też stateczne. Za to frekwencja w meczetach imponująca, tempo modlitw również stateczne.

Jednak jakiś wszechogarniający smutek. Niby mulikuturalizm, ale … mulitkulturalizm to miało być spotkanie kultur i wymiana, wręcz wymieszanie. A tu każdy sobie: Arabowie (może jeszcze każde plemię osobno, na tyle w to nie wniknąłem), Hindusi (buzująca dzielnica Rawi to omal Lahore, nawet zapach ten sam), ekspaci (czasem tylko widać business lunch z arabskim partnerem), filipińska służba, nawet Azjaci z dalekiego wschodu w swoim towarzystwie się trzymają.

***

Dlaczego więc Oman spytacie? Ano trzeba było tą Zatokę wreszcie zobaczyć. Tylko Kuwait i Oman dają wizę od ręki na lotnisku, a ten pierwszy, to jak słyszałem, jedno industrialne miasto, gdzie tradycji nie widać (toż to musi być fatamorgana do kwadratu!), więc wybrałem Oman.

Ale, by odpowiedzieć na pytanie, które już mi przez telefon zadają – „No i jak wrażenia?” – odpowiedź chyba będzie jedna: „Za krótko byłem”. Kolejne czterdzieści lat trzeba poczekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz