W którą stronę z Polski nie
spojrzymy zobaczymy liczne i dynamiczne wspólnoty muzułmańskie. Na
zachodzie i północy spotkamy pierwsze, drugie, czy trzecie
pokolenie imigrantów: w Niemczech, choćby już w odległym o
kilkadziesiąt kilometrów od granicy Berlinie; w Szwecji, gdzie
główny ośrodek południa kraju, portowe Malmö,
to zarazem najbardziej multikulturowe
miasto tego państwa; nie mówiąc już o nieco bardziej odległej
Anglii, gdzie z tamtejszymi muzułmanami nieustannie stykają się
migranci z Polski.
Tak samo jest też – o
czym rzadziej się pamięta – na wschodzie i południu. Rosja i
Ukraina posiadają obecne od wieków wspólnoty muzułmańskie, z
silnymi ośrodkami i tradycjami – tatarską, czy północnokaukaską,
a ponadto migrantów z Azji Środkowej, czy Azerbejdżanu. W
mniejszym stopniu dotyczy to także Białorusi, a nawet państw
nadbałtyckich, które – wchodząc w skład Związku Radzieckiego a
wcześniej Imperium Rosyjskiego – doświadczały rozmaitych
kontaktów międzyetnicznych i międzyreligijnych (niekiedy na skutek
przymusowymi przesiedleń). Polska, a konkretnie Królestwo
Kongresowe, też wchodziła przez cały dziewiętnasty wiek w skład
tej przestrzeni kulturowej, co w owym czasie zostawiło niewielki
ślad na naszej historii.
Również na południe od Polski mamy
znaczące skupiska muzułmańskie będące dziedzictwem dwóch
kolejnych imperiów wielonarodowych – Osmańskiego i Habsburskiego
(a także wielonarodowej Jugosławii). Są one porozrzucane na całych
Bałkanach – od Grecji po Rumunię, i od Bułgarii po Chorwację a
nawet Słowenię. Na Bałkanach leżą też trzy państwa europejskie
o ludności w większości wyznającej islam – Bośnia, Albania i
Kosowo.
Pomiędzy tymi
regionami znaczącego występowania islamu leży obszar, gdzie
obecność muzułmanów jest szczątkowa. Stanowią go Polska,
Czechy, Słowacja oraz w nieco mniejszym stopniu Węgry
(posiadające np. ciekawe zabytki historyczne w spuściźnie blisko
dwóchsetletnich rządów osmańskich), wzmiankowane kraje bałtyckie,
a także landy wschodnich Niemiec (oprócz wspomnianego Berlina).
Poza innymi czynnikami okolicznością, która łączy te kraje, jest
fakt 45-letniej przynależności do Bloku Wschodnim, co skutkowało
odizolowaniem tego regionu od procesów zachodzących w szerszym
świecie, w tym i zwiększania się roli islamu ze względu choćby
na dekolonizację oraz czynniki demograficzne, w tym migracje.
Ten niemal zupełny brak obecności
islamu w naszym regionie to sytuacja raczej niezwykła. Muzułmanie
mieszkają bowiem nie tylko w około pięćdziesięciu krajach o
przewadze wyznawców tej religii, ale jedna trzecia z nich to
mniejszości religijne rozsiane po całym świecie. W zasadzie
jedynym paralelnym do naszych okolic obszarem pozbawionym obecności
islamu to część Ameryki Łacińskiej (choć już w Argentynie i
Wenezueli są znaczące skupiska muzułmanów, a Brazylia w XIX wieku
była miejscem inspirowanych islamem powstań niewolników). Znaczące
grupy wyznawców islamu, o dłuższej (niekiedy sięgającej samych
początków tej religii) bądź krótszej historii, żyją w zasadzie
wszędzie na świecie: w Indiach i Chinach, w USA i Kanadzie, w
Afryce od Sahary po RPA, w Australii i na wyspach Oceanii.
Kwestia niemal zupełnej nieobecności
islamu w Polsce zaczęła się
zmieniać w ostatnich dekadach PRL-u. Wcześniej jedynym żywym
śladem obecności islamu w naszym kraju była niewielka wspólnota
tatarska, traktowana przez resztę Polaków (o ile w ogóle o niej
wiedzieli) jako całkowicie marginalna egzotyka. Sama ta wspólnota,
nie tylko że nieliczna, to dotknięta była istotnymi problemami
związanymi z przesiedleniami po II wojnie światowej (większość
Tatarów to byli repatrianci z terenu dawnych Kresów) i słabością
instytucjonalną (stworzone w okresie międzywojennym instytucje
uległy zniszczeniu, a najważniejsi działacze albo zginęli, albo
znaleźli się na emigracji).
Oczywiście
nie oznacza to, iż Polska nie posiada historycznych związków ze
światem islamu. Jednym z pierwszych, którzy opisali kształtujące
się państwo piastowski był żydowski kupiec z muzułmańskiej
Andaluzji Ibrahim ibn Jakub. Kultura sarmacka I Rzeczpospolitej (na
której dziedzictwo coraz częściej się dziś powołuje) była w
znacznej części kształtowana przez związki z Orientem.
Dziewiętnasty wiek to z kolei nie tylko funkcjonowanie Polaków w
dwóch wielonarodowych imperiach, ale także próby odzyskania
niepodległości z pomocą Imperium Osmańskiego i początki
tamtejszej Polonii, choć niewielkiej, to do dziś istniejącej. W
okresie PRL-u były to już jednak związki li tylko historyczne,
znane jedynie specjalistom, i nie przekładające się na żywą
obecność islamu w Polsce.
Sytuacja
zaczęła się ulegać zmianie w końcu lat 70., wraz z jednej strony
z pojawieniem się w Polsce studentów z krajów arabskich (przede
wszystkim tych „postępowych”, a więc jakoś bliskich
obozowi wschodniemu), a z drugiej z pewnym odrodzeniem wspólnoty
tatarskiej (przejawiającym się m. in. w początkach ruchu
turystycznego zapoznającego wielu Polaków z tą wspólnotą, a
przez to i z rodzimym dziedzictwem muzułmańskim). Przemiany te
zintensyfikowały się po upadku komunizmu. Niewielka część
studentów arabskich decydowała się na osiedlenie w Polsce
(większość albo wracała do krajów ojczystych, albo jechała do
Europy Zachodniej), pojawili się w tej grupie nieliczni
przedstawiciele drugiego pokolenia, przyjeżdżać do Polski
zaczęły także studentki z krajów arabskich (wcześniej
byli to prawie wyłącznie mężczyźni), a także imigranci z innych
względów niż nauka (np. w wyniku związków z Polkami poznanymi w
kurortach egipskich, tunezyjskich czy marokańskich).
Pojawiła się także, w wyniku
tamtejszych wojen, wspólnota czeczeńska i północno-kaukaska (co
było paralelne do wsparcia ideowego jakie Polacy przejawiali
względem uznanych za anty-rosyjskich Czeczenów); czy też turecka
związana przede wszystkim z poszukiwaniem biznesowych możliwości
przez tamtejszych
przedsiębiorców (często tych mniejszego kalibru,
wypatrujących swojej
szansy, czy też niszy); a także pakistańska, czy muzułmanów
indyjskich (również szukających
życiowych możliwości). Po części przybysze ci trafiali do
Polski nie ze swoich krajów, a ze wspólnot emigranckich w
Zachodniej Europie (a nawet Rosji). Do tego dodać można nielicznych
konwertytów – osoby, które same zmieniły wyznanie na
muzułmańskie.
Choć te zmiany są znaczące z punktu
widzenia samej społeczności muzułmańskiej (wyraziły się m. in.
w pewnie około dziesięciokrotnym wzroście jej liczebności i takim
też np. wzroście liczb miejsc kultu), to jednak w szerszej
perspektywie obecność islamu w Polsce nadal ma charakter
marginalny, szczególnie w porównaniu z jego wzrastająca rolą we
współczesnym globalizacyjnym się świecie. Muzułmanie stanowią
blisko 1/4 mieszkańców świata, w Polsce jest to raptem ćwierć
promila.
***
Po tym dłuższym, ale koniecznym,
naszkicowaniu tła społeczno-historycznego przechodzimy do
zasadniczego punktu niniejszego artykułu. Otóż aktualne
okoliczności gospodarcza, społeczne i last but not least
medialno-polityczne, każą
przypuszczą, iż i dalsza obecność islamu w Polsce będzie równie
marginalna jak i dotychczas.
Duża część przybywających do
Polski migrantów zatrzymuje się u nas jedynie czasowo. Przykładem
są choćby uchodźcy z Czeczeni, którzy w olbrzymiej większości
albo z czasem wrócili do Rosji, albo wyjechali do państw Europy
Zachodniej (na przykład Belgii, czy Austrii) mających większą
zdolność przyjmowania nowych przybyszów oraz bardziej chłonne
rynki pracy. A zatem podążają ci migranci tymi samymi ścieżkami,
co i Polacy wyjeżdżający do krajów Unii. W Polsce w ogóle
wspólnoty imigrantów są stosunkowo nieliczne i często dosyć
labilne (dotyczy to np. Wietnamczyków, czy Ukraińców), a emigracja
w znaczącej mierze przeważa nad imigracją.
Przemiana z kraju emigranckiego w kraj
imigrancki, która miał miejsce w wielu krajach Europy Zachodniej
(przykładami choćby Szwecja, czy Irlandia), jest procesem możliwym,
lecz długotrwałym i wynikającym przede wszystkim z gospodarczego
rozwoju danego obszaru. Patrząc na mapę Unii Europejskiej nadal
dostrzegamy liczne obszary będące nie atrakcyjnym miejscem
imigracji, ale dalszej emigracji. W zachodniej części kontynentu to
na przykład, mimo zainwestowania olbrzymich funduszy, byłe NRD (z
którym, jak zaznaczono powyżej, łączy nas dziedzictwo komunizmu),
Portugalia i po części Hiszpania (trapione kryzysem i wysokim
bezrobociem), czy też południowe Włochy. Nie należy przypuszczać,
aby w przeciągu najbliższych dekad miały się w Polsce pojawić
czynniki sprawiające, abyśmy my stali się nagle krajem nie
emigracji, ale imigracji (choć zdaniem wielu byłoby to korzystne
szczególnie ze względu na kryzys demograficzny). Proces ten pewnie
kiedyś zajdzie, jednak raczej w bardziej odległej perspektywie
czasowe.
Zdolność do przyjmowania imigracji
jest związana nie tylko z czynnikami gospodarczymi,
współstanowiącymi o atrakcyjności życiowej danego kraju, ale też
z czynnikami społecznymi i kulturowymi – postawami, wzorcami i
instytucjami pozwalającymi na absorpcję napływających grup
ludności. Dzięki nim pewne wysoko rozwinięte kraje potrafią się
rozwijać w oparciu o imigrację (koronnymi przykładami są tu USA,
Australia, Argentyna czy Brazylia, ale także budowane przez
imigrantów kraje Zatoki Perskiej), inne zaś tej zdolności nie
posiadają (Japonia bywa wskazywana jako taki przykład
wysokorozwiniętego kraju, w Europie może być nim Finlandia).
Wydaje się, że Polska zbliżona jest
kulturowo raczej do tej drugiej grupy państw, o czym świadczy na
przykład brak odpowiedniego przygotowania i efektywności instytucji
państwowych: od Urzędy do Spraw Cudzoziemców i urzędów
wojewódzkich zajmujących się udzielaniem pozwoleń na pobyt; przez
szkoły – nie mające programów i narzędzi do pracy z uczniami
obcojęzycznymi; urzędy pracy – nie zajmujące się na szerszą
skalę aktywnym pozyskiwaniem pracowników w brakujących w Polsce
specjalnościach; służbę zdrowia; po urzędy miast i gmin mające
trudności z integrację nawet repatriantów z Kazachstanu nie mówiąc
już o prowadzeniu polityki mieszkaniowej zaspakajając potrzeby
rodzimych mieszkańców (a więc tym bardziej ewentualnych
imigrantów).
Do tych czynników natury
instytucjonalnej (a w organizowaniu instytucji państwowych w ogóle
nie jesteśmy najlepsi) dochodzą jeszcze okoliczności kulturowe.
Polskie społeczeństwo po II Wojnie Światowej było jednym z
najbardziej monolitycznych na świecie i pewnie przez to
nieprzywykłych do różnorodności; polski język jest trudny dla
osób nie mówiących innymi językiem słowiańskim, a obce języki
nie są w zbyt powszechnym użyciu (Polska nie posiada nawet
dziennika anglojęzycznego, nawet dobrego anglojęzycznego portalu
informacyjnego); nie posiadamy – z wyjątkiem dawnych Kresów –
silnych związków kulturowo-historycznych z regionami potencjalnej
imigracji.
Powoduje to, że jedynym łatwo
przewidywalnym obszarem imigracji do Polski są kraje byłego ZSRR, a
szczególnie Ukraina (z tamtego kierunku przybyło do Polski już w
latach 90. nieco zajmujących się handlem imigrantów z
muzułmańskiego Azerbejdżanu, a ostatnio z Uzbekistanu pracowników
kontraktowych w sektorze budownictwa). Trudno w tej chwili wyobrazić
sobie jakikolwiek inny region, który miałby stać się nawet
potencjalnie stać źródłem znaczącej imigracji do Polski.
Pewnym wyjątkiem na tle reszty kraju
jest Warszawa i być może kilka innych dynamiczniej rozwijających
się dużych miast. W stolicy dochody są znacząco wyższe od
średniej krajowej i bliższe średniej unijnej; jest ona nie źródłem
nie emigracji „na Zachód”, a obiektem migracji wewnętrznych –
przyjeżdżają do niej „słoiki”, omalże jak do mitycznej
Irlandii; posiada ona pewne społeczności imigranckie, także z
bardziej odległych obszarów – np. Wietnamu (już od lat 80.), czy
– świeższą – z Indii. Dotyczy to także imigracji z krajów
muzułmańskich – jest to w zasadzie jedyne miasto w Polsce, gdzie
występuje bardziej intensywne, w wymiarze ilościowym, życie
muzułmańskie (pięć meczetów, kilka organizacji). Czy Warszawa
będzie jakimś modelem, za którym podąży reszta kraju, czy też
pozostanie – ze względu na swoją stołeczność – wyjątkiem
jest pytaniem otwartym. Warto jednak pamiętać, że często stolice,
szczególnie w państwach nieco peryferyjnych, mają odmienny
charakter od reszty kraju (pewną paralelą może tu być
przywoływany już Berlin na tle reszty byłego NRD).
Tak samo jak migracje w przewidywalnej
przyszłości raczej nie zwiększą obecności muzułmanów w Polsce,
tak też nie przyczynią się do tego ewentualne konwersje. W żadnym
z krajów Europy konwersje na islam, choć już przez cały XX wiek
płynące niewielkim strumyczkiem, nie przełożyły się na istotne
zmiany demograficzne. Nigdzie konwertyci nie stanowią więcej niż
kilka procent ogólnej liczby muzułmanów, ponadto znaczna część
konwersji jest tylko czasowa, kończy się czy to kolejną zmianą
wyznania, czy to powrotem do poprzedniego. Nie ma też istotnych grup
„drugiego pokolenia” konwertytów, co mogłoby świadczyć o
jakieś bardziej stabilnym konstytuowaniu się tej wspólnoty.
Konwertyci są co prawda
„nadreprezentowani” w społeczności muzułmańskiej w wymiarach
skrajnych – negatywnym (np. wśród terrorystów), jak i pozytywnym
(np. wśród działaczy i szczególnie intelektualistów), ale nie ma
to bezpośredniego przełożenia na trendy demograficzne. I choć
niektóre głosy islamokrytyczne w Polsce próbują malować inny
obraz sytuacji – o jakoby następującym załamaniu europejskiego
systemu wartości i większej atrakcyjności muzułmańskiego dla
znaczących grup ludności „rodzimej” – to nie ma on jednak
żadnego potwierdzenia w faktach.
Zjawisko konwersji na islam jest w
Polsce – jak wiele innych trendów, czy mód społecznych –
zapożyczone z Zachodu. Podlegają zatem polscy konwertyci tym samym
prądom, co ich odpowiednicy w Zachodniej Europie i USA (a także w
pewnym stopniu Rosji, czy Ukrainie). Trudno zatem spodziewać się,
aby ta grupa zaczęła odgrywać jakąś istotną rolę w Polsce,
skoro nie ma jej w innych krajach Europy (zjawisko „czarnego
islamu” w USA nie jest tu paralelą wobec radykalnie odmiennych
okoliczności społecznych tam występujących).
Są jeszcze dwie okoliczności, które
sprawią, że konwertycie to grupa jest jeszcze słabsza niż w
krajach Europy Zachodniej. Pierwszą jest dużo mniej korzystny
klimat medialno-polityczny (o czym jeszcze poniżej), drugą zaś
fakt, iż konwertyci podlegają tym samym zjawiskom, co inni Polacy w
zbliżonym wieku (większość konwersji religijnych następuje w
młodym wieku), a mianowicie migracji. Co więcej występują tu też
w porównaniu ze typową migracją dodatkowe czynnik push i
pull. Te pierwsze, to
choćby większe poczucie wyobcowania konwertytów, czasem wręcz
niechęć ze strony np. rodziny, a także silniejsze pragnienie
„spróbowania” życia gdzie indziej. Te drugie, to chęć życia
bliżej wspólnot muzułmańskich usytuowanych na Zachodzie, czasem
osobiste kontakty z tymi wspólnotami, czy wręcz nawiązywane
relacje małżeńskie. O jakieś precyzyjne dane tu trudno, ale
szacować można, iż gdzieś połowa polskich konwertytów,
wcześniej bądź później przenosi się do Zachodniej Europu.
Wszystko, to razem powoduje, że
konwertyci na islam – wobec braku imigrantów muzułmańskich –
nie będą jakimkolwiek czynnikiem mogącym znacząco zwiększyć
obecność islamu w Polsce. Niektórych to pewne ucieszy i innych
zmartwi, ale konkluzja jest tu jasna: ani migracja, ani konwersja w
przewidywalnej przyszłości nie ma szansy zwiększyć obecności i
znaczenia islamu w Polsce. A tertium non datur.
***
Ostatnia kwestia, która pozostaje do
omówienia, to klimat medialno-polityczny wokół islamu, jaki
zapanował w ostatnich latach w Polsce. To że jest on wysoce
negatywny, i że rażąco odstaje od tego, który występuje w
krajach Europy Zachodniej, jest dla wszystkich chyba oczywiste.
Dotyczy on tak postaw wyrażanych w badaniach opinii społecznej, u
nas znacząco bardziej niechętnych, jak i dyskursu politycznego.
Wypowiedz jawnie islamofobiczne to w Polsce domena nie tylko partii
skrajnych, ale i tych z głównego nurtu – tak prawicowych
(wypowiedzi rozmaitych polityków PiS), jak i lewicowych (by
przypomnieć liczne wypowiedzi Leszka Millera).
Jeżeli chodzi o opinie społeczeństwa
o islamie, to pozytywny stosunek do muzułmanów będących
współobywatelami danego państwa ma jak pokazują wynik badań
jedna trzecia mieszkańców Polski, zaś we Francji, Niemczech, czy
Wielkiej Brytanii jest ich ponad dwie trzecie. Zależność jest
prosta i odmienna od tez głoszonych przez środowiska
islamokrytyczne: im wyższy odsetek muzułmanów w danym kraju, czy
regionie, tym bardziej akceptujący stosunek reszty społeczeństwa
do nich (oczywiście nie znaczy, to że wolny od problemów; w każdym
razie osobiście poznany „obcy” jest „obcym” oswojonym i
lepiej rozumianym). Takie same negatywne postawy jak w Polsce mamy i
w innych krajach Europy Środkowej, opisanej powyżej białej plamy
na mapie obecności mniejszości muzułmańskich.
Jeżeli chodzi o stosunek polityków do
islamu, to w polskim dyskursie obserwujemy radykalne przesunięcie –
to co w innych krajach jest wypowiedziami skrajnymi u nas staje się
mainstreamem. Nawet niektóre skrajne partie antyimigranckie szukając
poparcia zaczynają prezentować bardziej umiarkowaną linię niż
polska prawica głównego nurtu. I tak Marie Le Pen myśląc o
prezydenturze otwiera się na niezadowolonych z establishmentu
republikańskiego wyborców o korzeniach arabskich;
Jimmie Åkesson,
przywódca Szwedzkich Demokratów, choć
sprzeciwia się przyjmowaniu nowych imigrantów, to walcząc o
wyborcę centrowego lansuje „otwartą” (dla przybyszów)
koncepcję tożsamości szwedzkiej i próbuje przedstawiać własne
pomysły na integrację imigrantów już przebywających w Szwecji.
Tymczasem w Polsce szef partii rządzącej mówi o roznoszeniu chorób
przez uchodźców i proponuje kontrole sanitarne na granicach.
Oczywiście niechęć do islamu ma też
miejsce po drugiej niż prawicowa stronie polskiej sceny
medialno-politycznej. Tu islam już nie grozi naszej tożsamości
chrześcijańskiej jako byt obcy kulturowo-etnicznie, ale
jest odmalowywany jako religia zacofana i dzika,
sprzeciwiająca się racjonalnej i świeckiej nowoczesności. Do
takiego nurtu można np. zaliczyć pierwsze polskie środowisko
islamokrytyczne związane z portalem Euroislam, tu też ulokować
można zainteresowanie swego czasu tezami Oriany Falaci choćby i w
„Gazecie Wyborczej”. Także w warstwie politycznej największa
partia bliska temu nurtowi, Platforma Obywatelska, w trakcie swoich
rządów nie wychodziła poza postawę bardzo ostrożną względem
społeczności muzułmańskich. Świadczy o tym na przykład brak
przyjmowania uchodźców tatarskich z Krymu po zajęciu go przez
Rosję, czy też brak angażowania się w rozwiązanie konfliktów w
Libii i Syrii, choć sojusznicy z NATO nas do tego zachęcali.
W klimacie ostrego sporu politycznego,
jaki ma dziś miejsce w Polsce, zachodzi tu jednak ciekawe zjawisko:
przeciwnicy prawicy zwalczając propagowane przez nią hasła głoszą
obronę społeczeństwa wielokulturowego, a więc takiego, w którym
jest miejsce i dla muzułmanów. Obecność muzułmanów staje się
zatem kolejnym polem starcia w wojnie polsko-polskiej, obok takich
spraw, jak Okrągły Stół, dekomunizacja, antysemityzm, katastrofa
smoleńska, stosunek do Europy, a ostatnio sprawa Trybunału
Konstytucyjnego. Dwa polskie plemiona tocząc swoją ideologiczną
wojnę po części zajmują stanowiska na zasadzie – byle na odwrót
od tego, co głosi druga strona.
Muzułmanin jest w tym pojedynku figurą
wyobrażoną. Dla jednych to podstępny terrorystą pragnący
nielegalnie dostać się do Europy, by co najmniej żerować na
naszym dobrobycie; dla drugich to sympatyczny uchodźca, który zaraz
rozpocznie studia, będzie pomagał dzieciom i w czynie społecznym
posprząta ulicę w naszej okolicy. Oczywiście te stereotypowe
wizerunki ze złożoną i niekiedy trudną rzeczywistością nie mają
wiele wspólnego.
Cztery piąte Polaków deklaruje, iż
nigdy żywego muzułmanina nie spotkało; w przypadku reszty po
części były to pewnie
kontakty powierzchowne – np. w trakcie wyjazdów turystycznych bądź
zarobkowych. Wobec braku rzeczywistych muzułmanów zamieszkali
wyobraźnię Polaków muzułmanie wyimaginowani. Zlewa się tutaj
„muzułmanin” z „uchodźcą”, religia z kolorem skóry, a
islamofobia ze starymi demonami antysemityzmu (palenie „kukły
Żyda” na antyislamskiej demonstracji; czy też z komentarzy w
internecie: „znów żydki z Brukseli chcą nam jakichś muzułmanów
podesłać”, czy „ciapate mośki”).
Tak
jak i niechęć do islamu jest w Polsce zaimportowana z jednostronnej
lektury mediów zachodnich (a czasem specjalistycznych niszowych
serwisów, głównie amerykańskich, specjalizujących się w
demonizowaniu islamu), tak i fascynacja nim ma ten charakter. Nie
brak tu osób z bezkrytycznym entuzjazmem powielający odnaleziony w
internecie wyidealizowany obraz tej religii (tyczy się to tak
lewicowych „sojuszników” islamu, jaki i na przykład konwertytów
znających swoją religię w pierwszym rzędzie przede wszystkim
właśnie z internetu).
Istotne
jest tutaj, iż ta część społeczeństwa, w tym i jego elit, która
raz przyjęła postawę negatywną wobec islamu, na skutek recepcji
skrajnych idei z Zachodniej Europy, może w tym światopoglądzie
utkwić na długie lata. Wobec braku kontaktu z rzeczywistym islamem
negatywny jego obraz może ulegać ciągłemu samopotwierdzaniu (a
nawet ewentualne incydentalne kontakty z muzułmanami mogą być –
jak poucza psychologia społeczna – filtrowane i interpretowane
przez pryzmat raz wykształconych uprzedzeń).
To
utwierdzanie się w niechęci do islamu jest kolejnym czynnikiem
powodującym, iż ewentualność zwiększenia obecności islamu w
Polsce jest nieznacząca. Mamy tu do czynienia ze swoistym błędnym
koło islamofobii: skoro założyliśmy, że muzułmanie są źli, to
będziemy unikać kontaktu z nimi, a skoro unikamy z nimi kontaktu,
to nie mamy szansy zmienić naszych poglądów. Na poziomie całego
kraju przekłada się to na sprzężenie zwrotne między małą
obecnością islamu w Polsce oraz złym jego wizerunkiem. Muzułmanów
w Polsce nie będzie przybywać, gdyż są oni niechętnie widziani,
a skoro nie pojawi się możliwość kontaktów z nimi, to postawa
niechęć wobec nich będzie reprodukowana (podobnie rzecz miała się
w okresie powojennym z polskim antysemityzmem „bez Żydów”, czy
też z uprzedzeniami antyukraińskim). Czeka nas zatem „długa
zima”, w trakcie której islam będzie w Polsce raczej zjawiskiem
marginalnym.
W społeczeństwie pozbawionym
obecności muzułmanów dominujący dla kształtowania wizerunku
islamu jest zatem już nawet nie przekaz medialny, ale zgoła
internetowe memy. Polscy zwolennicy prawicy i lewicy toczą ze sobą
bój polityczny posługując się islamem jak jakąś amunicją:
wyimaginowany krwiożerczy terrorysta ściera się tu z uczynnym
uchodźcą; z jednej strony nacierający wyznawcy Allaha niszczą
naszą kulturę, z drugiej strony muzułmańskie posiłki ratują
gospodarkę przed demograficznym załamaniem. Po obu stronach tej
wojny jest to islam uproszczony i wywodzący się przede wszystkim z
płytkiej lektury mediów anglojęzycznych i to często akurat nie
tych, które przedstawiają bardziej pogłębioną analizę
rzeczywistości (albo wręcz zgoła skrajnych i marginalnych).
A żywi muzułmanie? A bo ich to kto w
ogóle widział? Po co nam jeszcze oni w naszej wojnie
polsko-polskiej?
Bardzo dobrym
omówienie szansy w polityce międzynarodowej i gospodarczej,
utraconej na skutek odwrócenia się od świata islamu, jest tekst
Adama Balcera „Polska, Islam, Europa. Pomost czy przedmurze?”
Tekst ukazał się pierwotnie w "Magazynie Muzułmańskim Al Islam"
Tekst ukazał się pierwotnie w "Magazynie Muzułmańskim Al Islam"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz