wtorek, 3 maja 2011

Al-Kaida, Ben Laden i ja

Najpierw krótko: nareszcie.

Lepiej by co prawda było, gdyby jednak udało się go złapać i osądzić. Choć osobiście jestem zagorzałym przeciwnikiem kary śmierci, to trzeba przyznać, iż gdzie by nie miał być sądzony, to kiepsko by skończył. Czy w Jemenie, skąd pochodzili jego przodkowie, czy w Arabii Saudyjskiej, gdzie się urodził, czy w Afganistanie, skąd kierował swoją działalnością, czy w Stanach Zjednoczonych, przeciw którym popełnił swą największą zbrodnię, czy w Pakistanie, gdzie go w końcu dopadli – wszędzie takim jak on wymierzają karę śmierci.

Pytanie jednak, co oznacza eliminacja Ben Ladena, o ile coś oznacza, poza dużą ilością medialnych komentarzy, do których i ja dokładam swoją cegiełkę?

Dla USA …– no cóż, z pewnością będzie to udany start kampanii starającego się o reelekcję Obamy. Po przeczytaniu wyliczenia, ile razy prezydent spotykał się ze swoim sztabem w trakcie planowania tej operacji, nikt nie będzie mu już mógł zarzucić, że jest zbyt miękki w kwestii w wojny z terroryzmem. Może też swoista „nagonka na islam”, a raczej pogoń za tanią popularnością części tamtejszej prawicy (zwariowanej także i w innych kwestiach), ustanie. A to walczyli z meczetem w pobliżu Ground Zero, a to kongresmen Petera Kinga prowadził przesłuchania w sprawie radykalizacji muzułmanów amerykańskich, a to 15 stanów planowało „delegalizację szariatu” - cokolwiek by to miało znaczyć (polecam świetne „The Sharia within”, „Szariat wśród nas”, Heshama Hassaballa z altmuslim http://www.altmuslim.com/a/a/a/4232).

A co kres Ben Ladena oznacza dla równie zainteresowanego Afganistanu, gdzie z jego powodu toczy się od 10 lat kolejna z serii wojen, które doświadczyły ten nieszczęsny kraj? Cóż, dla obecnego rządu Karzaja będzie to raczej na minus, a dla Talibów, czy dziś pewnie raczej post-Talibów, na plus. Powody by Stany, a wraz z nimi NATO (czyli i my), angażowały się w tamtejszą wojnę stracą na znaczeniu, a administracja Obamy jeszcze bardziej będzie zainteresowana, by się stamtąd jak najszybciej wycofać przy pierwszej okazji, która będzie wyglądała mniej więcej jak sukces. Szczególnie, że w budżecie Departamentu Obrony gwałtownie trzeba szukać oszczędności, by zatkać szalejąca amerykańską dziurę budżetową (już jak planowano operację przeciw Osamie, ogłoszono, że sekretarza obrony Robera Gatesa zastąpi Leon Panetta z zadaniem właśnie przeprowadzenia wszelkich możliwych cieć budżetowych). A Talibowie? Jak nawet nie wygrają na polu bitwy (właśnie ogłosili start swojej wiosennej kampanii, a „męczennik” Osama tylko ułatwi im propagandową mobilizację), ale zasiądą do takich, czy innych negocjacji (albo zasiądą do negocjacji już PO wygraniu na polu bitwy, chcąc uznania ze strony świata), to łatwiej im będzie je prowadzić, bez obciążenia, jakim było ukrywanie Ben Ladena. „No cóż - poległ na polu chwały, temat zamknięty, nic już w tej sprawie nie możemy zrobić”.

Kolejnym krajem, dla którego śmierć Ben Ladena może się okazać znacząca, jest Pakistan. Ale choć Pakistan to pierwszy kraj muzułmański, z którym kilkanaście lat temu się zetknąłem i którym zacząłem się interesować, to niestety nie śledzę tamtejszej sytuacji wewnętrznej na tyle uważnie, by móc tu pospekulować. Jak to wpłynie na niełatwe i napięte stosunki amerykańsko-pakistańskie, jak na sytuację rosnących w siłę pakistańskich radykałów, a jak na pozycję dość słabego rządu premiera Gillaniego oraz Pana 10 procent, czyli prezydenta Zardariego (10 procent to była zwyczajowa prowizja, jaką miał niegdyś pobierać za kontrakty podpisywane przez rząd swojej – zabitej później w zamachu – żony Benazir Bhutto; ponoć nasz Ursus też zapłacił 7,15% za sprzedaż 5 900 traktorów - czyli nasi się dobrze stargowali - choć tej podwarszawskiej fabryki to i tak nie uratowało; zresztą jak byłem w Pakistanie, to mówiono mi: „Ursus to nie traktor dla nas, zbyt rachityczny, u nas trzeba czegoś porządnego, jak Massey Ferguson”)?

Ciekawe jest też pytanie, czy koniec Ben Ladena ma jakikolwiek wpływ na świat arabski, szczególnie wziąwszy pod uwagę to, co tam się obecnie dzieje? Czy jakoś wpłynie na sensowność angażowania się USA po stronie protestujących? Zwiększy czy zmniejszy siłę tamtejszych radykałów, czy też będzie dla niej bez znaczenia, tak zresztą jaki i oni sami? Czy będzie miało znaczenie dla retoryki reżimów prezentujących się Zachodowi jako zapora przed terroryzmem, a własnej ludności jako zabezpieczenie przed złym Zachodem, Ameryką i Izraelem? Czy na przykład taki Ali Abdullah Saleh, prezydent Jemenu, dalej będzie mógł mówić, że jest jedyną zaporą przeciw Al-Kaidzie (właśnie postawił cztery nowe warunki do już wynegocjowanego porozumienia o swoim odejściu i koniec końców odmówił złożenia pod nim podpisu)? Ale i tak, jeśli byłbym hazardzistą, odpowiedziałbym: „stawiam diamenty przeciw orzechom, że śmierć Ben Ladena jest bez znaczenia dla krajów arabskich”. Toż to był raptem ścigany kryminalista, choć o ideologicznych motywacjach, sprawnej propagandzie i imponującym rozmachu zbrodni, jak szwarccharakter z jakiegoś filmu o bohaterze ratującym Amerykę.

Bo, jeśli chodzi o szerszy świat muzułmański, to tu już jestem w pełni przekonany, że jego koniec istnego znaczenia mieć nie będzie. A jeśli już, to będzie to zamkniecie pewnego okresu nieumiejętności dania dobrej odpowiedzi na motywowany religijnie terroryzm, który był tak odrażający, że najłatwiejszą reakcją było wyparcie i zaprzeczenie.

Na koniec anegdota. Pewien dziennikarz, zmilczę już skąd, kilka lat temu, kiedy wszelkie media fascynowały się konwertytami i robiły o nich materiały, zadał mi następujące pytanie: „Mój szef kazał mi się wszystkich pytać: co sądzisz o Bushu i a co o Ben Ladenie”. Niestety, nie dałem chyba odpowiedzi godnej krwiożerczego radykała i koniec końców nie znalazłem się w materiale przeznaczonym do publikacji. Głupsze pytanie zadało mi tylko dwóch panów z ABW, którzy też w owym czasie do mnie zawitali. Obok „A czy Warszawie potrzebny jest taki DUŻY meczet?” oraz „A co by było, gdyby Pan dowiedział się o planowanym ataku terrorystycznym?” - może „poszedłbym na policję”? - było też "A czy wie Pan, jak zbudować bombę?”. Zastanawiałem się wtedy, czy naprawdę byli tacy głupi, czy też tylko takich udawali. Mam nadzieję, że to drugie, bo inaczej poczułbym się naprawdę niebezpiecznie, gdyby okazało się, że chronią nas przed terrorystami takie chłopki roztropki. W każdym razie, jak kilka dni później ówczesny minister od tychże służb, Zbigniew Siemiątkowski, powiedział - "Nasze służby sprawdziły i możemy stwierdzić, że w Polsce nie ma zagrożenia terrorystycznego.”- poczułem „o, mówią o mnie w telewizji”.